felieton

Finałowa siódemka (+ bonus) | Felieton Przemysława Poznańskiego

Wybrałem swoją własną „finałową siódemkę” (+ bonus). To książki, które chciałbym zobaczyć w finałach najważniejszych tegorocznych konkursów literackich – pisze w styczniowym felietonie Przemysław Poznański. 

Nabór do najważniejszych konkursów literackich, zarówno tych doceniających literaturę piękną, jak i gatunkową, trwa w najlepsze, rozpoczynając tym samym jeden z najmniej sprawiedliwych procesów: wybór książki „najlepszej”. Książki, która „zwycięży”. Nazywam ten proces „najmniej sprawiedliwym”, bo przecież nie sposób znaleźć jednoznaczny, miarodajny wskaźnik, który pozwalałby, bez żadnych wątpliwości, nazwać konkretną książkę lepszą od wszystkich innych. 

Może dlatego co roku większość z nas mierzyć się musi z rozczarowaniem, gdy najpierw na długiej liście, a potem w finale tego czy innego konkursu, zabraknie akurat tych książek, które nas urzekły najbardziej, które, naszym zdaniem, najbardziej zasługują na wyróżnienie. Nie łagodzi tego rozczarowania nawet fakt, że na liście docenionych pozycji znajdziemy najczęściej książki prawdziwie ważne, czasem wielkie.

Czego zabrakło

Trudno też czasem oprzeć się wrażeniu, że i książki ważne bywają w konkursach literackich pomijane. Trudno mi zrozumieć choćby, dlaczego żadnej nominacji nie doczekały się znakomite „Rozrzucone” Liliany Hermetz, ta opowieść ulokowana „pomiędzy” – pomiędzy kulturami, mentalnościami czy narodowymi tożsamościami, opowiedziana odkrytym dla tej książki unikalnym i intymnym językiem samych bohaterek, zakorzenionym gdzieś pomiędzy językowymi normami a językiem pogranicza, rozumianego dosłownie, ale i w przenośni.

Przepadły też w jurorskich wyborach Jarosława Maślanka „Liczby ostatnie”, czyli postapokaliptyczna opowieść, osnuta także wokół granicy, tu wyznaczonej między beztroskim dzieciństwem a dorosłością naznaczoną postępującym gwałtownie upadkiem cywilizacji, ale i między „nimi” i „nami”, gdy zanikają wszelkie humanistyczne wartości, a punktem honoru jest niewpuszczanie na „nasze ziemie” obcych, innych, uchodźców, w imię hołubionego przez władze izolacjonizmu. Szkoda.

Co zostało zauważone

Doceniono za to (nominacje do Gdyni i Nike, zwycięstwo w konkursie Angelus) „Pulverkopf” Edwarda Pasewicza, erudycyjną powieść o układaniu się z tożsamością, szkatułkową historią o pamiętaniu i niepamiętaniu, o szperaniu w pamięci, szperaniu w notatkach, szperaniu w przeszłości, we własnej wyobraźni, wreszcie w tożsamości bohatera. Zauważono też i „Golema” Macieja Płazy (nominacja do Nike), książkę, w której powołując do życia postać niemożliwą, zlepioną w jedno, z co najmniej trzech archetypicznych czy magicznych figur, znajduje autor klucz do opowiedzenia nam o równie dojmująco niemożliwym świecie: tyleż zanurzonym w historycznej prawdzie, ile bezpowrotnie nieistniejącym, świecie wschodnioeuropejskiego sztetla z początku XX wieku.

Doceniono w końcu mój zeszłoroczny „bonus” – „Płomień” Magdaleny Salik – debiutancką powieść SF, opowiadającą o moralnych dylematach, przed jakimi stajemy już teraz, próbując określić granice człowieczeństwa, wyznaczyć moralne zasady postępowania w zmieniającym się świecie, coraz częściej odhumanizowanym, wypychającym jednostkę poza nawias tego, co stoi w poprzek interesów korporacji, społeczności, państwa. Powieść otrzymała m.in. Nagrodę Literacką im. Andrzeja Żuławskiego i Nagrodę im. Janusza A. Zajdla.

Komu nagrody, komu?

Owszem, nie jest łatwo wybrać spośród tak wielu książek, które ukazały się zeszłym roku, tylko siedem (+ bonus). Tak jak przed rokiem, i tym razem ułatwię sobie zadanie: nie wspomnę o literaturze gatunkowej, o literaturze faktu i o eseju, nie pochylę się na poezją. Wskażę za to te książki z kategorii literatury pięknej, które czytałem (choć w jednym przypadku nie recenzowałem) i dlatego wiem, że nie mogą pozostać niezauważone. Siedem plus wspomniany bonus. Do dzieła!

Książka, jakiej nie było i jakiej pewnie już nie będzie

Choć nie chcę opisywać moich wyborów w kolejności, która tworzyłaby ranking, to skłaniam się ku stwierdzeniu, że najważniejszą dla mnie polską powieścią 2022 roku było „Szczelinami” Wita Szostaka. Szostak nie jest szczególnie rozpieszczany przez konkursowe jury, jego znakomite „Cudze słowa” z 2020 roku nie zostały należycie zauważone, choć jest to powieść, w której autor pochyla się nad człowiekiem jako zbiorem doznań i wyobrażeń innych ludzi, pokazując, że im więcej pada słów na temat czyjegoś życia, tym mniej w nich osoby, której słowa dotyczą, coraz więcej za to mitu, przypowieści.

Mam nadzieję, że ze „Szczelinami” będzie inaczej. To bowiem książka, jakiej nie było i jakiej pewnie już nie będzie. Odważna formalnie, wybitna poetycko, pomysłowa fabularnie, poruszająca szczerością narracji. Jedyna w swoim rodzaju. Wit Szostak przygląda się tu temu, co pomiędzy, co aż tak intymne, że często niedostrzegalne. Temu, co nieraz umyka z chwilą, co wymyka się słowom. I jeśli może być uchwycone, to tylko w poezji. To zatem powieść, która i jest, i nie jest powieścią, fabuła przekracza bowiem wszelkie granice naszego dotychczasowego doświadczenia z tego rodzaju opowieścią.

Autor decyduje się na krańcowo ryzykowny (i brawurowo udany) eksperyment – i to nie tylko formalny – by dać nam książkę, która bezkompromisowo scala fabułę i bohaterkę z językiem narracji. Czyni Szostak pierwszoosobową narratorką i bohaterką tej głęboko psychologicznej opowieści kobietę, skupiając się w zasadzie wyłącznie na jej emocjach, na jej postrzeganiu tak otaczającego ją – i zmieniającego się na przestrzeni lat – świata, jak i zmian zachodzących w niej samej, w jej życiu uczuciowym, w jej rozumieniu ról: dziewczynki, kochanki, matki, wreszcie poetki. Uznaje też autor, że jedynym możliwym sposobem na opowiedzenie tej historii jest użycie tej odmiany języka bohaterki, którym mówi ona wyłącznie do siebie, a wręcz opowiada sobie jedynie to, co najbardziej intymne. Nie tyle więc Wit Szostak pisze o poetce, ile pisze poetką, przekładając ją na jej język poezji.

Przerysowując unaocznić zarazem surrealizm jak i małość

Justyna Hankus zadebiutowała w tym roku powieścią „Grisaille o zwykłym osiedlu”, niezwykłą historią z pogranicza jawy i snu, w której podnosi zdarzenia codzienne do rangi treści dzieła sztuki: zepsutą pralkę zmienia w zwiastun śmierci, a samobójczą śmierć w początek heroicznej wyprawy. Uwzniośla tym samym naszą szarą rzeczywistość. Ale nie ku pokrzepieniu serc. Jednocześnie daje nam prozę, która staje się obrazem. Hankus maluje zatem wizję naszego codziennego chaosu, zamykając ją w bardzo wyraźne ramy. Ramy szarego bloku na szarym osiedlu o pretensjonalnej nazwie Bezpieczny Zakątek. Jej obraz ma tyleż z Breugla, na którego wprost się powołuje, co z Hieronima Boscha. Ten pierwszy dał autorce technikę – tytułową en grisaille, ten drugi zdaje się patronować i tematyce, i kompozycji.

Nim jednak ten obraz powstanie, nim objawi się nam w całej okazałości, Hankus pozwala sobie rysować go na naszych oczach – scena po scenie. Bo właśnie: jej dzieło, choć w założeniu plastyczne, jest z gruntu narracyjne. Jak u Boscha. Wydaje się nie być tu sceny centralnej, zdarzenia dzieją się obok siebie, wzajemnie jednak na siebie wpływając, ilustrując przy okazji całą gamę ludzkich zachować, strachów, niegodziwości, a choćby rasizmu. Bo Bezpieczny Zakątek nie jest sumą odizolowanych scen, lecz sumą wielu doświadczeń, zbiorem żyć lokatorów mieszkań, którzy wchodzą ze sobą w wielorakie interakcje różnie nacechowane emocjonalnie. „Grisaille o zwykłym osiedlu” jest prozą o nas, o naszej codzienności, nudnej, powtarzalnej, szarej, monochromatycznej, raz po raz naznaczonej śmiercią. Prozą, która zbiera te nic niewarte epizody i wynosi je na piedestał opowieści. Ale nie po to, by nadać im znaczenia, by pokrzepić serca. Raczej by – jak u Boscha – przerysowując je, unaocznić zarazem ich surrealizm jak i małość.  

Gra ze schematami, z toposami, z archetypami, gra, która urzeka

Debiutem powieściowym jest też zachwycająca książka Jakuba Nowaka „To przez ten wiatr”, w której bierze autor na warsztat żywioły niespełnionych uczuć i marzeń, by zderzyć je z nieokiełznanym i groźnym żywiołem Dzikiego Zachodu. A wrzucając w to wszystko Helenę Modrzejewską i Henryka Sienkiewicza tworzy powieść, która z brawurą przekracza, a wręcz rozsadza, granice powieści historycznej.

Jakub Nowak uznał, że nie interesuje go powieść o narracji klasycznej, opowiedziana „po bożemu”. Nie chciał, żeby było tylko „dobrze”. Chciał, żeby było o wiele lepiej. Dał się więc ponieść porywom wiatru Santa Ana, tworząc powieść tyleż wierną najważniejszym faktom, co wciągającą nas we własny, niepokojący i oryginalny świat zbudowany z domów i ulic, ale i z emocji – w obu przypadkach brudnych, niebezpiecznych, pozostawiających na bohaterach niezmywalne piętno.

Na każdej stronie powieści czuć wnikliwą kwerendę miejsc, czasów, realiów i społecznych nastrojów, które w fabule odegrają istotną rolę. Fikcyjność polega na czym innym: na snuciu opowieści niemożliwej, która brzmi jak najprawdziwsza prawda. Nawet wtedy, gdy wiemy, że prawdą być nie może. „To przez ten wiatr” gra jednak nieustannie – nie tylko z suchą wiedzą zapisaną na wyblakłych kartach podręczników, ale też ze schematami, z toposami, z archetypami odwołującymi się do naszego postrzegania Dzikiego Zachodu i jego „bohaterów”. Można przecież powiedzieć, że Nowak stworzył antywestern. Nie ma tu wszak nic z owego mitu, w którym dobrzy walczą ze złymi, by po zwycięstwie w chwale odjechać w stronę zachodzącego słońca.

„To przez ten wiatr” jest opowieścią, która urzeka. Wiernością faktom – owszem; konstrukcją postaci, które wreszcie zeszły z cokołów – jak najbardziej; literackością – bez wątpienia. Przede wszystkim może jednak oryginalnością, która każe tę książkę umieścić w gronie najciekawszych polskich powieści ostatnich lat.

Życie zamknięte w taniej trumnie i w nieprzywoływalnych emocjach

Narratorka powieści Zyty Rudzkiej „Ten się śmieje, kto ma zęby” zaprasza nas na wyprawę – w poszukiwaniu butów dla męża, butów do trumny, ale i w poszukiwaniu własnej przeszłości. Co jednak najważniejsze, kieruje do nas owo zaproszenie niepowtarzalnym językiem bohaterki, skrzącym się od oryginalnych aforyzmów, porównań i życiowych mądrości.

Wera, była fryzjerka męska, zmagać się będzie ze skutkami nieuchronnego przemijania: przemijania ludzi, emocji, przedmiotów. Skutkami śmierci, która może się stać bodźcem do próby odnalezienia śladów dawnych znajomości, dawnych miłości, dawnej świetności i godności. Całego tego czasu sprzed „ciemnych lat”. Nie da się jednak powieści Rudzkiej rozpatrywać tylko na poziomie fabuły i konstrukcji postaci, bez patrzenia na nią przez pryzmat narracji. Co więcej, choć trudno uznać samą fabułę za pretekstową, to przecież siła tej książki tkwi w dużej mierze właśnie w języku, który wynosi opowieść na wyższy poziom. To bowiem język stworzony dla tej powieści, niemający precedensu, bo będący językiem tylko i wyłącznie narratorki, jej wynalazkiem, jej sposobem komunikacji. Jeśli nazwiemy bohaterkę Rudzkiej postacią złożoną, to także z powodu owego językowego tworzywa, z jakiego tka ona wielowymiarowy i wielokontekstowy portret Wery.

Spisana tym językiem fabuła powieści sprowadza się do opowieści o życiu, które minęło. Radykalnie, zamknięte w taniej trumnie i symbolicznie, zagubione w nieprzywoływalnych emocjach. W każdym przypadku bezpowrotnie.

Dopracowane w każdym szczególe dzieło

Mam nadzieję, że nie przepadnie też „Czarny hetman” Barbary Sadurskiej. Za debiutancką „Mapę” autorka otrzymała Nagrodę Literacką im. Witolda Gombrowicza. Niemało, ale powieść ta zasługiwała na znacznie więcej. Jak będzie z „Czarnym hetmanem”?

To powieść o „grze” – grze w szachy, grze w kości. Grze dosłownej – i owszem, ale przede wszystkim traktowanej jako symbol naszej odwiecznej walki o życie, o przeżycie. Rozciągnięta na kilka płaszczyzn czasowych – od epoki jaskiniowej po współczesność – fabuła Sadurskiej sprowadza się bowiem do opowieści o przemocy, jaką od zawsze zadajemy sobie w imię udowadniania swojej siły i wyższości: czy to fizycznej, czy ideologicznej.

Powracający tu motyw kości – jako jedynego świadectwa nieistniejącego już życia (kości sprzed wieków i zaledwie sprzed lat), ale i jako symbolu ogrania śmierci, spaja wszystkie warstwy tej opowieści w konsekwentną historię o nas – ludziach, jako jednostkach, których istnienie wyznacza nieustająca przemoc.

Jak pisze w recenzji dla Zupełnie Innej Opowieści Małgorzata Żebrowska, cierpienie, wywołane bezlitosną agresją było i jest powszechnym zjawiskiem pod każdą szerokością geograficzną. Lubimy przymykać na to oko, ślepo wierzyć w postęp i świat, który zmierza ku powszechnemu pokojowi i dostatkowi. Wojna zawsze dzieje się gdzieś daleko, gdzieś indziej. I choć ten rok pokazał, jak bardzo się mylimy, wciąż nie jest ona wiodącym tematem i nie zatrzymała naszego codziennego pędu.

Gdy nie ma już miejsca na rzeczy nowe

Tytułowy bohater powieści „Tefil” Rafała Wojasińskiego zabiera nas w podróż do tego momentu naszego życia, gdzie nie ma już miejsca na rzeczy nowe, gdzie wszystko jest z drugiej ręki i gdzie odpadający od marynarki kolejny guzik staje się widomym zwiastunem nieuchronnej entropii.

Zaczyna Wojasiński swoją powieść cytatem z „Boskiej komedii” Dantego, a dokładnie z „Czyśćca”. „Pójdź za mną, a niech ludzie mówią” – woła Dante i dokładnie tak samo woła (czy raczej nakłania swoim nieprzerwanym monologiem) tytułowy Tefil. Starzec, kloszard, lump. Postać zbudowana z archetypów, a przecież na wskroś oryginalna.

Jego słuchaczem i rozmówcą jest pan Rozmaryn. Towarzyszący mu młody mężczyznę, który do nas nie odezwie się ani słowem, choć przecież rozmawia z Tefilem. Rzecz w tym, że diatryby kloszarda skutecznie zagłuszą słowa towarzysza jego podróży i cokolwiek tamten stwierdzi, my usłyszymy tylko jako echo domyślnie słyszalne w odpowiedzi starca. Bo narracja powieści – choć przecież trzecioosobowa – to poddana jest wszak niemal bez reszty monologowi starszego mężczyzny: przewodnika, mentora, kogoś, kto przeżył już na tyle dużo, by przemawiać do nas (lub do Rozmaryna) nie tyle ex cathedra, ile z dobrotliwą świadomością nieuchronności przemijania. 

Wszystko bowiem podlega entropii, ale to właśnie nowe poddaje się jej w sposób najbardziej widoczny. Używane ubrania okażą się sposobem na spowolnienie przemijania. Darowane Tefilowi przez rodziny zmarłych, niejako przedłużają tamtym życie, a w każdym razie pamięć o ich istnieniu.

Zderzenie świata zamkniętego ze światem otwartym na niepojęte

Nie może w tym zestawieniu zabraknąć „Empuzjonu” Olgi Tokarczuk. Nie może, bo trudno wyobrazić sobie, by nie włączono książki noblistki do tegorocznych nominacji, nie może jednak przede wszystkim dlatego, że to książka ważna. Książka, w której autorka zderza ze sobą świat zamknięty – tyleż fizycznie, ile mentalnie, światopoglądowo czy duchowo – ze światem otwartym na to, co być może niepojęte, niejednoznaczne, ale przecież przyrodzone. Zderza też pierwiastek męski z żeńskim.

Olga Tokarczuk zabiera nas do Pensjonatu dla Panów. To fizyczne zamknięcie zyskuje tu szybko status metafory opisującej zamknięcie rozumiane jako wybór tego, co dogodne i odrzucenie tego, co niosłoby ze sobą element nowości, zaskoczenia. Bohaterowie powieści – w zdecydowanej większości mężczyźni – wybierają więc świadomie to, co znają, ich otwartość na miejsca, idee czy poglądy wykraczające poza dotychczasowe ciasne rozumowanie, jest znikoma.

Do czasu. Wybór miejsca pozwala bowiem autorce także na to, by doprowadzić do zderzenia tego, co jednoznaczne i ograniczone z tym, co niejednoznaczne, metaforyczne, co zawieszone jest „pomiędzy”, a co reprezentuje tu pierwiastek żeński. To on staje się tu symbolem otwartości także na to, co nadprzyrodzone, a może przyrodzone, tylko ignorowane.

Kobiecość – manifestowana także na poziomie żeńskoosobowej, mnogiej narracji – jest tu immanentną cechą przyrody. Owego krajobrazu, który dla mężczyzn może być nawet groźny, śmiercionośny. To, co wykracza poza zrozumienie, a zatem – mówiąc najogólniej – natura kobiety, okazuje się dla nich bowiem zagrożeniem, siłą, która z niewiadomych dla nich przyczyn jest, dla nich, tyleż odpychająca, ile – także fizycznie – przyciągająca, nawet jeśli nieść ma destrukcję.

Czas na bonus

Nie da się przejść obojętnie wobec nowej prozy laureata Nagrody Literackiej Nike – tym bardziej gdy tym laureatem jest Radek Rak, nagrodzony za jakże niezwykłą „Baśń o wężowym sercu” (powieść, którą swego czasu wskazywałem jako potencjalnego zwycięzcę w felietonie dla Polityka.pl). Jego najnowsza powieść jest bardziej literaturą gatunkową, fantastyczną. „Agla. Alef” to zaproszenie do świata bezgranicznej wyobraźni autora, która pozwala mu snuć zanurzoną w fantastycznych realiach opowieść o stracie, jaka okazuje się być nieodłącznym elementem procesu dojrzewania, przemiany.

Bildungsroman Raka to pierwszy tom planowanego cyklu. Cokolwiek się tu zdarzy, będzie więc tylko początkiem historii, opowieścią – trzymając się istotnej tu terminologii entomologicznej – o pierwszym stadium holometabolii, o gąsienicy, która z czasem otorbić się będzie musiała kokonem, chroniącym ją przed złem tego świata.

Świat, w którym umieszcza Rak swoją bohaterkę, nastolatkę Sofję Kluk, jest światem, w którym właśnie zbliżają się Dni Ciemności, oznaczające namacalną zmianę, i który doświadcza jednocześnie serii tajemniczych zaginięć, co w obu przypadkach oznacza stratę bardzo realną, fabularnie namacalną.

Siłą rzeczy to powszechne tu poczucie straty nie może ominąć też Sofji. Prawem pikarejskiej w zamyśle powieści drogi będzie to przede wszystkim opowieść o stracie niewinności, historia inicjacyjna – w każdym tego słowa znaczeniu – historia poznawania siebie poprzez to, co niespodziewanie zyskane i to, co równie niespodziewanie odebrane.

Czekając na nominacje

Te osiem powieści daleko nie wyczerpuje tego, co w minionym roku warte było zauważenia, co ma szanse znaleźć się wśród nominacji do najważniejszych literackich laurów. Wystarczy wspomnieć „Azyl” Pawła Mościckiego, opowieść – jak czytamy w recenzji Aleksandry Bartelskiej – pisana w gorączce, majaczeniach i fantasmagoriach. Pośród wypchniętego poza granice społeczeństwa widmowego miasta, realny jest tu brak, utrata, blizny, niedostatek i znikające ślady żywych ludzi o nieznanej przeszłości, czekających tu być może na cień szansy. Warta zauważenia jest choćby „Ucieczka niedźwiedzicy” Joanny Bator – książka niezwykła, poszerzająca spektrum czytelniczych doświadczeń i granice empatii, jak pisała o niej Małgorzata Żebrowska. Albo „Ostatnie zimy” Andrzeja Błażewicza, poetycka proza, w której podmiot liryczny w całej swojej szczerości podkreśla nieuchronność przemijania, jednocześnie dając odbiorcy szansę, by mógł się z nią pogodzić (Małgorzata Żebrowska).

Zobaczymy, na jakie tytuły wskażą jurorzy. Każda nominacja jest szansą na dostrzeżenie przez czytelniczki i czytelników tych książek, których może jeszcze nie znają, a które warte są tego, by po nie sięgnąć.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: