Poetycka proza Andrzeja Błażewicza skłania do medytacji i refleksji. Podmiot liryczny w całej swojej szczerości podkreśla nieuchronność przemijania, jednocześnie dając odbiorcy szansę, by mógł się z nią pogodzić – o „Ostatnich zimach” pisze Malgorzata Żebrowska.

Zima w małym mieście, drewniany lis, piana z białek ubita z cukrem pudrem… obrazy, które przewijają się przed oczami naszej wyobraźni wywołują nostalgię i pogodną tęsknotę za światem, którego już nie ma. Niezwykle przyjemnie czyta się „Ostatnie zimy” i do nich powraca. To zbiór poetyckich miniatur zapisanych prozą, wyróżniający się skromnością, w podwójnym znaczeniu tego słowa. Skromny – rozmiarowo, ale też skromny w znaczeniu: nienachalny. Błażewicz w swoim debiucie nie chce wstrząsnąć, poruszyć, nie epatuje brutalnością tematu ani kontrowersyjnym podejściem, nie usiłuje czytelnika smagać słowem. Idzie pod prąd współczesnym trendom, ukazując świat dzieciństwa i wczesnej młodości podmiotu lirycznego w całej jego złożoności, lecz pozbawiony traumatycznych, tragicznych doświadczeń.
Prywatne straty, kres cywilizacji
Podmiot liryczny krótkich opowieści – niczym pojedynczych filmowych kadrów – wprowadza nas w swoje sny i lęki, we wspomnienia minionych dni. Jakby w tym momencie życia zorientował się po raz pierwszy, że wszystko mija, a każdy kolejny dzień przybliża nas do śmierci. Czy jest to powód do smutku, czy też do podjęcia wysiłku przeżywania każdego dnia najlepiej, jak potrafimy, skoro „żaden z nich się nie powtórzy”, nawiązując do Szymborskiej? Czy to, że ubywa nam osób, które kochamy, powinno się wiązać z rozpaczą, czy z wdzięcznością, że miały szansę zaistnieć w naszym życiu? I wreszcie, czy mamy prawo do przeżywania prywatnych strat, gdy nadchodzi kres cywilizacji, którą znamy?
Podczas lektury „Ostatnich zim” miałam wrażenie, że stosunek podmiotu lirycznego do śmierci i przemijania jest ambiwalentny, jak to zwykle bywa u młodych dorosłych. Z jednej strony, w tym momencie życia wiemy już, że dzieciństwo utraciliśmy raz na zawsze. Że już nikt nie będzie nam kolorował rzeczywistości, zapraszając na wyimaginowane kotlety z wieloryba, że powoli odchodzą dziadkowie naszych przyjaciół, a nasi są jakby coraz mniejsi i nie mają w sobie dawnego wigoru.
Być może nie ma nic więcej
Ta świadomość męczy, wywołuje koszmary i nocne lęki. Z drugiej strony jednak, widać w prozie Błażewicza pewną zgodę na to, co wywołuje niepokój – pogodzenie się z „pustymi przebiegami” i z tym, że „być może nie ma nic więcej”. W tym kontekście gromadzenie wspomnień – ulotnych jak płatki śniegu – również wydaje się jałowe. A jednak wciąż poruszamy się w swoich mikrokosmosach, wciąż podejmujemy wysiłek, by żyć najlepiej jak potrafimy w prywatnych konstelacjach ludzi, zwierząt, przedmiotów. To słodko-gorzkie przesłanie zostaje długo w odbiorcy, wraz z sugestywnymi obrazami dobrego, spełnionego dzieciństwa.
„Ostatnie zimy”, oprócz przesłania, dają też rzadką możliwość obcowania z pięknym, minimalistycznym, celowym językiem. To sprawia, że chce się do książki wracać wielokrotnie, by chronić się w niej przed brzydotą słów, które zwykle nas otaczają. I chce się przy niej powracać do własnych wspomnień – tych najcenniejszych.
Andrzej Błażewicz, Ostatnie zimy
Dom Literatury w Łodzi, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, 2022
ISBN 9788366318496
_________________
Andrzej Błażewicz’s poetic prose invites meditation and reflection. In all its sincerity, the lyrical subject emphasises the inevitability of the passing of time, while at the same time giving the viewer a chance to come to terms with it, writes Malgorzata Żebrowska about „Ostatnie zimy” (The Last Winters).