„Mapa” Barbary Sadurskiej mówi nam o naszym strachu przed stratą tego, co dla nas cenne. Stratą bliskiej osoby, utratą stabilności. Wszystkiego tego, na czym budowaliśmy nasz świat.

Wpisana w okrąg średniowieczna mapa, wykonana przez weneckiego mnicha Fra Mauro, składa się z dużych jasnych plam w centrum i mniejszych ciemnych po bokach. Lądów i mórz. Ale równie dobrze to obraz całości, nadżeranej od krawędzi przez coś niedookreślonego. Jest jak przekrój ludzkiego mózgu zaatakowanego nieodwracalnymi zmianami. Oczywiście nie sądzę, by to chciał ukazać nam kartograf, lecz przecież wcale nie o tej mapie jest w istocie „Mapa” Sadurskiej.
Ale zacznijmy od rzeczy podstawowej – czym z punktu widzenia gatunku jest ten tom? Jeśli traktować go jako zbiór tematycznie powiązanych opowiadań, co jest jedną z możliwych warstw interpretacyjnych, otrzymamy samoistne wycinki funkcjonujące jako małe całości, mikroimpresje poruszane zgromadzonym w nich emocjonalnym ładunkiem.
Ale można też „Mapę” (co wolę) potraktować jako powieść – nielinearną, poszarpaną, lecz pełną – zbudowaną zwłaszcza z początku – ze zdań niedokończonych, urwanych, które jednak w toku lektury znajdują swoje intuicyjne dopełnienie. Podobnie zresztą jak sama opowieść, tocząca się na wielu planach, między którymi zmiennoosobowy (a więc nie zawsze pierwszoosbowy) narrator i bohater, przemieszcza się z szybkością myśli. Wszak sam wyznaje: „Drobne poślizgi czasowe sprawiają, że nagle jestem nie tam, gdzie trzeba”. Albo – co przy tej przewrotnej konstrukcji bardziej prawdopodobne – właśnie tam, gdzie trzeba. Gdzie chce. Gdzie zaprowadzi go mapa Fra Mauro. Nie mapa jako środek do wytyczenia fizycznego szlaku, rzecz jasna, lecz mapa jako fetysz, punkt odniesienia, nawracający refren, a bardziej nawet natręctwo, którego nie sposób się pozbyć. Mapa – i towarzyszący jej z czasem „Faust” Rembrandta (akwaforta), funkcjonujące niczym kosmiczny układ podwójny – są pretekstem do snucia opowieści, która w gruncie rzeczy sprowadza się do opisania strachu. Strachu przez stratą.
Oryginalna mapa Fra Mauro zaginęła i nawet jeśli zakonnik wykonał jej kopię, to choćby była ona równie dobra, a może nawet lepsza od pierwowzoru, zawsze już będziemy oglądać dzieło przez pryzmat uszczerbku jaki się dokonał. I jak ojciec Dominik z Clairvaux, jeden z bohaterów tej prozy, szukać będziemy wypełnienia owej straty, czasem bezpowrotnej, czasem pozornie dającej się zapełnić. Utraty stabilności w jednym z jej wymiarów, straty bliskiej osoby w innym, a jeszcze w innym ubytku we wszystkim tym, na czym budowaliśmy nasz świat. Aż po utratę zmysłów.
Tu warto się zatrzymać. Narracja Sadurskiej jest bowiem poddana logice umysłu niespokojnego, atakowanego niczym ląd na mapie Fra Mauro ciemnymi językami choroby. To niepamięć, rozbijająca linearność opowieści, to nagłe skojarzenia, które potrafią wieść nas w historię przez całe stronice spójną, gawędziarską wręcz z puntu widzenia formy i przygodową z punktu widzenia fabuły, by nagle przeskoczyć czy to do współczesności, czy to do pracowni malarskiej Rembrandta.
To pokazuje, że nie tylko nie ma tu historii ułożonej chronologicznie, ale i owa nielinearność „Mapy” jest zabiegiem w gruncie rzeczy pozornym. Wyraża się ona wszak nie tyle mieszaniem kolejności zdarzeń, co mieszaniem nastrojów, stylów, gatunków, aż po mieszanie czasów zdarzeń, w sposób, w jaki dzieje się to w naszej zawodnej wszak pamięci. Pamięci jednostki, ale i pamięci pokoleń.
Budzi przy tym podziw biegłość autorki w snuciu narracji tak różnych jak ta oparta na psychologicznych rozterkach bohatera i ta przygodowo-historyczna, ale bardziej jeszcze umiejętność sprawnego łączenia ich ze sobą, przenikania, klejenia niczym rozerwanych kawałków pergaminu. Sadurska śledzi owe „poślizgi czasowe” i łapie je w porę, by związać ze sobą, by przynajmniej jej dało się nie utracić żadnego z nich.
Barbara Sadurska, Mapa
Nisza 2019