recenzja

Wysłuchane | Liliana Hermetz, Rozrzucone

Liliana Hermetz eksploruje to, co „pomiędzy” – kulturami, mentalnościami, narodowymi tożsamościami. I znajduje dla tej opowieści adekwatny, a przy tym osobny, unikalny i intymny język – język swoich bohaterek. O „Rozrzuconych” pisze Przemysław Poznański.

„Jak człowiek nie może się swobodnie wymówić, nie jest całkiem sobą”, mówi jedna z postaci, Irène, zwana Madame. To zdanie de facto definiuje całą powieść Liliany Hermetz, skupioną tak na obejmujących kilka dziesięcioleci losach bohaterek, jak na języku, którym ich opowieść – szczegółowo wysłuchaną – trzeba spisać. Języku zawsze poddanym emocjom – właśnie takim, które pozwoliłby bohaterkom „się swobodnie wymówić”.

To język pogranicza – rozumianego dosłownie, ale i w przenośni. Szukając tego, co „pomiędzy” autorka zabiera nas bowiem w dwa regiony Europy, mocno naznaczone narodowościową niejednoznacznością, przenikaniem się kultur, religii i mentalności. To Kresy – styk Polski i Ukrainy. Miejsce, gdzie „tożsamość nadawali rodzice, chrzcząc dziecko w kościele lub w cerkwi”. Z drugiej strony to Alzacja – konglomerat wpływów francuskich i niemieckich. W każde z tych miejsc Hermetz wsłuchuje się z uwagą, wyłapując tak temperaturę panujących tam emocji, jak i charakterystyczne zwroty, frazy, dźwięki, którymi te nastroje są wyrażane. „Tak, tak, wszystko tylko na moje ręki czeka”, powie Zofia, a Ksenia doda: „Idy, idy. To nie twoje diło”. Podobnie będzie w Alzacji, gdzie na równych prawach w ustach bohaterów funkcjonuje francuski, niemiecki i alzacki.

Ale owo językowe „pomiędzy” najmocniej brzmi jednak wtedy, gdy autorka „Rozrzuconych” zderza ze sobą te dwa pograniczne światy i wnikliwie, ale i z empatią słucha, co z owego zderzenia wyniknie. Robi to zresztą na dwa sposoby, oba wpisując ściśle w historyczną prawdę. Gdy zatem przyjedzie z Francji do Polski paczka, pełna niedostępnych w Polsce ubrań, język bohaterek Hermetz okaże się w konfrontacji z feerią „zachodnich” barw mocno niedoskonały – nie będą nawet potrafiły znaleźć słów, którym opisać mogłyby to, czego wszak nie uświadczą w PRL-owskiej rzeczywistości: „Ładny kolor, morski – chwali Zofia, bo nie zna słowa „turkus”. (…) Teraz Hanka wyjmuje sweterek w kolorze… A jaki to kolor? (A to jest róż wenecki, nieznany im przecież)”.   

Jeszcze mocniejsze zderzenie nastąpi wtedy, gdy przeczytamy o emigracji z Polski do Francji, gdy bohaterkom przyjdzie podjąć próbę wpasowania swojego osobistego pogranicza w to drugie. Usłyszymy to w dialogu Tatiany i Ludy, pracujących we Francji w restauracji, których emocje wyrażone zostaną splątaniem się znanych im języków: „Bożesz ty mij, co to było! Plus jamais! Nigdy więcej! Jakby my wiedziały, że to tak będzie, my by tu nigdy nie prijichały. Żeby mnie zabyły, ja by drugij raz ne prijichała”.

Przeczytaj także:

A jeszcze lepiej – może nawet najlepiej – słuchać to w języku Irène, a tak naprawdę Marysi, kobiety z długą emigracyjną przeszłością, żony Alzatczyka, która mówi do nas językiem niepowtarzalnym, swoim, bo wynikającym bardziej z jej osobistych doświadczeń, niż regionalnych uwarunkowań. Odnosząc się do swojej przeszłości jako nieślubnego dziecka Marysia (Irène) sama o sobie mówi: „ten francowaty najduch”. I to słowo najlepiej opisuje nawet nie tyle jej pochodzenie, co jej rozdarcie, próbę pogodzenia przeszłości i teraźniejszości, próbę odnalezienie własnego ja. Słyszymy to w jej języku, pełnym charakterystycznych dla jej wersji polszczyzny wtrąceń i słów jak „joh”, albo kończącego zdania „ha”, owej „restoracji”, „karakterze” czy zwrocie „szukam to słowo” (gdy język dawnej tożsamości znika pod naporem nowej).

Ten język tak naprawdę od początku do końca kreuje bohaterkę, postać o nie do końca określonej tożsamości, skomplikowaną, plasującą się gdzieś pomiędzy ową Irène a ową Marysią. Postać w pewnym sensie dla tej powieści najważniejszą, bo w istocie najbardziej doświadczającą bycia „pomiędzy”. Nic dziwnego, że to jej – z początku jednej z wielu bohaterek – Hermetz poświęca w końcu całą część drugą książki, wysłuchując jej słów z iście reporterską cierpliwością, pozwalając spojrzeć na istotne elementy wcześniejszej opowieści raz jeszcze, tyle że z unikalnego, bo jej subiektywnego punktu widzenia.  

Liliana Hermetz mruga w pewnej chwili do czytelników, gdy przywołuje tytuł filmu Krzysztofa Kieślowskiego „Podwójne życie Weroniki”. I choć „podwójność” do Irène pasuje najlepiej, to owej próby określenia się po konkretnej ze stron doświadczają tu przecież niemal wszystkie bohaterki. Bo ich „rozrzucenie” między Polskę a Francję zawsze będzie tu punktem odniesienia, porównywaniem się, szukaniem tego, co wyróżnia i zazdrości o to, co nieosiągalne. Lala, jedna z bohaterek powieści, w ustach skoligaconych z nią Francuzów będzie więc już zawsze „Polską Kuzynką”, a „la Pologne” stanie się słowem nie tyle opisującym odległy kraj, co synonimem wszystkiego co polskie i związane z Polską, w tym charakterystycznej mentalności. Z kolei polskie kompleksy wobec „Francuzów” leczone będą albo szukaniem przewagi w „mocniejszej głowie”: „Oj, skurczybyku alzacki. A bym cię chętnie schlał, ażby ci się ta gładka morda wykrzywiła, a byś rzygał jak kot”, albo w próbach upiększania nowej, postkomunistycznej rzeczywistości: „– U nas teraz wszystko można kupić – mówiła z dumą. „Tylko nie wszyscy mogą sobie kupić”, pomyślała, ale tego im nie powiedziała”.

Przeczytaj także:

Ale budowanie tożsamości bohaterek przy pomocy języka odbywa się u Liliany Hermetz także na poziomie narracji. Autorka idealnie panuje bowiem nad rytmem opowieści, dopasowując go do postaci i sytuacji, w której się znajdą, a przede wszystkim do ich emocji. Leniwe zdania opisujące życie na Kresach, ewoluują nagle w dynamiczny, pozbawiony zbędnej pauzy opis jednego dnia z życia Madame, dzień restauracyjnej krzątaniny, gdzie Irène jest współwłaścicielką i menedżerką: „Wpada Fanny, szybko wrzuca frytki do frytkownicy, Michel krzyczy coś do uczennicy Chloé (…), kelner zbiega i coś objaśnia, szef się krzywi i krzyczy, tamten się tłumaczy i zostawia „bony” (…), Madame dekoruje już swoje talerze, cała czerwona, spocona i skupiona, następne zamówienia spływają, wszyscy się spieszą (…)”. To moment kontrolowanego chaosu, nagromadzenia pracy, które wyraża się też nagromadzeniem w małej przestrzeni powtórzeń i zderzeń konkretnych słów, gdy nagle w jednym ciągu, bez przerywników słyszymy: „Ale la vaisselle!” – mówi z twardym polskim ”l”. „Ale uciekaj mi stąd!” „Ale muszę zabrać brudne naczynia!” „Ale spadaj stąd” „Ale którędy mam przejść?”.  

Podobnie dzieje się, gdy autorka sięga po „jeden dzień z życia Eulalii”, Lali. Tu z kolei język narracji dostosowuje się do korporacyjnej rzeczywistości, do emocji bohaterki, wrzuconej w rytm (a nawet rym) biznesowych negocjacji: „Punkt „zakres robót”. Tak, wszyscy zgoda (fiu, zaraz Bóg im rękę poda). Harmonogram napięty szalenie, lecz sprostają, mają w tym doświadczenie. Pół Warszawy już zbudowali, ten tower i tamten tower”. Ta narracja znowu zresztą ukazuje bohaterkę „pomiędzy”. Rozdartą miedzy wspomnienia doświadczeń wyniesionych z pobytu we Francji, gdzie była ową „Polską Kuzynką” a faktem, że właśnie znajomość francuskiego, którą stamtąd wyniosła, stała się jedną z przepustek do świata szklanych wieżowców, które pozwala pozbyć się kompleksów wobec „Francuzów”.  

Wsłuchując się w język, w jego brzmienie i rytm, Liliana Hermetz buduje intymne portrety bohaterek – kobiet rozrzuconych po świecie, poszukujących swojej tożsamości, utwierdzających się w swoich wyborach lub w niej wątpiących, kobiet tkwiących „pomiędzy” światami. Kobiet, które wiele dzieli, ale łączy to, że wszystkie, bez wyjątku, zostają przez autorkę z uwagą wysłuchane, że mogą „się swobodnie wymówić”.

Liliana Hermetz, Rozrzucone
Wydawnictwo Literackie, 19 maja 2021

***

Summary

Liliana Hermetz explores what is „in between” – between cultures, mentalities, national identities. And she finds an adequate, and at the same time separate, unique and intimate language for this story – the language of her female protagonists. Przemysław Poznański writes about „Rozrzucone” (The Scattered).

%d bloggers like this: