Są rozmowy, które należy przeprowadzić czym prędzej, by potem nie wyrzucać sobie: nie zdążyłem mu, jej, czegoś powiedzieć. Ale są i takie rozmowy, które odbyć mogą się dopiero po śmierci 0 o „Alicyjce” Liliany Hermetz pisze Przemysław Poznański.
Nie od dziś wiadomo, że rozmowa ma wielką siłę terapeutyczną. Wierzą w to na pewno wszyscy ci, którzy zostawiają ciężkie sumy w kieszeniach psychoterapeutów czy coachów. Rozmowa może rozładować napięcie i doprowadzić do kłótni, ale rzadko bywa obojętna dla obu stron. Własnie dlatego bohaterka „Alicyjki” Liliany Hermetz chce rozmawiać. Nie ma bowiem dla niej nic gorszego, niż kokon upleciony z niedopowiedzeń, frustracji, lęków i kompleksów, w którym zamknęła ją własna matka. Bohaterka jest postacią psychicznie poobijaną, która co prawda ułożyła sobie życie nad wyraz doskonale, ale wyraźnie ciąży jej poczucie niezamknięcia poprzedniego rozdziału. To dlatego decyduje się na niełatwy dialog – niełatwy pod każdym względem, bo po pierwsze z własną matką, a po drugie z matką, która nie żyje.
„Alicyjka” zaczyna się jak powieść od sceny w sadzie, gdy matka bohaterki nie jest w stanie przymocować sobie protezy nogi i tym samym dostać się wraz z dziećmi do domu. „Pamiętam totalną bezradność. I przerażenie” – pisze narratorka. – „Ale nie mamine. Moje”. Ta scena zdaje się definiować całe życie obu kobiet – matki, pokaleczonej między innymi przez związek z niewłaściwym mężczyzną – i córki, dla której przerażenie wynikające z niedorównywania matczynym oczekiwaniom trwa nawet wtedy, gdy już sama jest matką.
To, co napisane prozą od początku wydaje się jednak tylko przygrywką. Wplecenie (greckiego) chóru sugeruje, że forma musi prędzej czy później wyrwać się ze sztywnych, tradycyjnych ram. Pęknąć, jak pęka życie bohaterki, podzielone na nie-sielską wiejską egzystencję dziecka i miejskie (?) życie dorosłej. Hermetz – kulturoznawca o specjalności z teatrologii – przenosi swoje bohaterki ze świata prozy w świat dramatu, rozbijając skorupę wierszem, a raczej inwokacją do matki.
Szybko przekonujemy się, że to niemal zawołanie jak podczas obrzędu Dziadów, a zatem musi zjawić się Duch, by i on i Narratorka mogli doznać oczyszczenia. Umówmy się: rozpisanie na role nie jest tu najważniejsze – nie czytamy książki jak sztuki teatralnej czy scenariusza (co mogłoby być dla wielu osób zniechęcające), ale jak dialog, rzadko przerywany didaskaliami, trochę jak wywiad-rzeka, rozmowę, która wybrzmiewałaby równie mocno niezależnie od narzuconej formy. Ileż tu frustracji, gry pozorów, pretensji, ale i ulgi, gdy uda się wreszcie zamknąć (a może wynegocjować) konkretny temat! Tym to ciekawsze, że jeśli odrzemy warstwę nadprzyrodzoną, to przecież musimy dojść do wniosku, że to monolog, autoterapia, świadome odrzucenie kompleksów.
Rozmowa, ta szczera, nie stroniąca od mówienia sobie rzeczy przykrych („matka-alkoholiczka, córka-DDA” – to tylko maleńki przykład), zmienia obie strony. Na swój sposób zmienia też jednak obserwatora-czytelnika, bezwzględnie każąc mu (zależnie od doświadczeń) odpowiedzieć sobie na pytanie czy i jemu nie przydałaby się podobna (niekoniecznie pośmiertna) terapia.
Liliana Hermetz. Alicyjka
Nisza 2014