Wit Szostak przygląda się temu, co pomiędzy, co do tego stopnia intymne, że często niedostrzegalne. Temu, co nieraz umyka z chwilą, co wymyka się słowom. I jeśli może być uchwycone, to tylko w poezji – o „Szczelinami” pisze Przemysław Poznański.

Czytamy: „(…) (nauczyłam / się sięgać po wiersze / tylko w ostateczności / gdy wszelka inna / pomoc zawiedzie)”. I tak oto schowane wśród wierszy „Najostatniejszych” niezwykle osobiste wyznanie narratorki staje się kluczem do zrozumienia tej powieści, która i jest, i nie jest powieścią, tej antologii poezji, która antologią poezji wszak nie jest, tej fabuły, która przekracza wszelkie granice naszego dotychczasowego doświadczenia z tego rodzaju opowieścią. Wit Szostak decyduje się bowiem na krańcowo ryzykowny (i brawurowo udany) eksperyment – i to nie tylko formalny – by dać nam książkę, która bezkompromisowo scala fabułę i bohaterkę z językiem narracji.
Dlaczego to eksperyment ryzykowny? Co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze czyni Szostak pierwszoosobową narratorką i bohaterką tej głęboko psychologicznej opowieści kobietę, skupiając się w zasadzie wyłącznie na jej emocjach, na jej postrzeganiu tak otaczającego ją – i zmieniającego się na przestrzeni lat – świata, jak i zmian zachodzących w niej samej, w jej życiu uczuciowym, w jej rozumieniu ról: dziewczynki, kochanki, matki, wreszcie poetki.
Po drugie, uznaje Szostak, że jedynym możliwym sposobem na opowiedzenie tej historii jest użycie tej odmiany języka bohaterki, którym mówi ona wyłącznie do siebie, a wręcz opowiada sobie jedynie to, co najbardziej intymne. Nie tyle więc pisze Wit Szostak o poetce, ile pisze poetką, przekładając ją na jej język poezji. Właśnie dlatego nie jest to w gruncie rzeczy „antologia wierszy”. To dziennik, nigdy może nawet nie spisany, bardziej przeżyty i odczuty, a przez nas (za sprawą autora) podpatrzony dzięki znalezieniu jednej z owych tak nierzadko rozsianych tu między wersami szczelin. Napisany tak, by do narracji poetki nie przedostał się choćby okruch kreacji „pod czytelnika”, jaka mogłaby się wszak pojawić w najbardziej nawet szczerej poezji, przeznaczonej z założenia do druku.
To zatem odwrotność tej narracji, jaką znamy z wcześniejszych, świetnych „Cudzych słów”, gdzie co prawda również mieliśmy do czynienia z subiektywnością, a nawet intymnością języka, jakim różni narratorzy starali się budować obraz głównego bohatera. Ale tamta opowieść – traktująca zresztą opisywanego bohatera li tylko jako pozwalające opisać samego siebie zwierciadło – była od początku do końca świadomą kreacją mówiących, ukutą na potrzeby odbiorcy, słuchacza, czytelnika.
Tu tak nie jest. Tu każde słowo zostaje przez nas podpatrzone, podsłuchane, wykradzione. Poezja Szostaka (poezja narratorki) jest poezją oszczędną, daleką od stylistycznego rozbuchania, stawiającą raczej na niedopowiedzenie niż jakąkolwiek nadmiarowość, popis. Nie bez powodu spyta bohaterka: „czy o tym o czym można mówić / naprawdę mówić warto”, jakby kpiąc z wszechobecnej potrzeby dzielenia się najbardziej nawet banalną historią.
Przeczytaj także:
A przecież jednocześnie buduje Wit Szostak „Szczelinami” na fundamentach klasycznej powieści, podlegającej chronologii, osadzonej w konkretnym miejscu i czasie. Tworząc przy tym fabułę obfitującą w dokładnie zarysowane społeczno-historyczne tło. Ta powieść rozpoczyna się zatem w roku 1997, kilka lat po ustrojowych przemianach, zakorzeniając biografię narratorki jeszcze wcześniej, w schyłkowych latach PRL-u. To doświadczenie naszego pokolenia – a więc pokolenia z życiorysem rozbitym na dwoje i potem sklejanym ze wszystkich sił i na szybko – ujmuje pisarz w wersach, które ten rozdźwięk ujmują w opowieść o pierwszych, inicjacyjnych być może, seksualnych doświadczeniach, wpisanych w proces zmian politycznych: „jeśli wtedy nawet pocałunki były / komunistyczne to jak po latach ocenią / nasze pieszczoty / (…) i okaże się że miłość w czasach / transformacji nie była miłością / seks nie był seksem (…)”.
Wspomni Szostak o zapełniających się pustych półkach, ale z dotyczącym konsekwencji zmian gorzkim komentarzem, że „pustka nie znosi próżni”, pojawi się bezrobocie: „(…) więc sprawy bytowe już nie są / domeną metafizyki / lecz twardą sztuką zasiłku”. Zawsze jednak wielka polityka i dziejowe zmiany schodzić będą na dalszy plan, staną się tłem dla tego, co osobiste, co przeżyte, co codzienne: „boję się wszystkich / mówiących w imieniu // nie o mnie jest Lech Wałęsa / nie o mnie jest Mazowiecki i Tymiński / i wszystkie inne opowieści styropianu / (…) czasem o mnie są tramwaje / ze spoconymi ludźmi (…)”. W podobny sposób obecne są tu też zmiany społeczne i gospodarcze tamtego czasu, opisane z imponującymi szczegółami, ale przecież nie wprost, a przez pryzmat tego, co istotne w kształtowaniu się wrażliwości narratorki. Choćby jej niespełnionej miłości, naznaczonej narastającym rozwarstwieniem ekonomicznym. I tak Szostak ubiera wczesny kapitalizm w opowieść o „profesorskim synku”, który z rodzicami ucieka z osiedla („osiedla zmienią się w slumsy”) i o niej, która na tym osiedlu zostaje, co skłania ją do przemyśleń: „(…) nie wiem // czy moi rodzice są głupi ale matka / urzędniczka na stanowisku bez ekspozycji / na korupcyjne pokusy i ojciec były nauczyciel / spłacający żuka / z którego sprzedaje kible na placach (…)”.
A to, co najbardziej intymne, przedostaje się tu tytułowymi szczelinami, niezależnie od tego, czy będzie to rok 2000, czy 2006 albo 2017. „(…) chłopcy [są] o wnikaniu w szczeliny między tkaniną a skórą (…)” – usłyszymy. A gdzie indziej: „wraz z herosami wyginęły smoki // i drobne zła wpełzają w nas (…) szczelinami”. Te szczeliny są w powieści Szostaka zarówno fizyczną przyczyną oraz skutkiem zdarzeń, jak i desygnatem tego, co niedopowiedziane, niemieszczące się w głównej narracji, pomijane, ukrywane. „ty masz bliznę po matce // ja rozstępy po córce” – opowie nam narratorka lakonicznie o swoim doświadczaniu macierzyństwa. W innym miejscu opisze upływ lat: „obserwuję powstawanie szczelin // na skórze”.
Przeczytaj także:
A przecież jednocześnie szczeliny są tu najmocniej obecne wtedy, gdy w ogóle się o nich nie wspomina – narracja Szostaka jest bowiem skrajnie dygresyjna, umocowana w tym, co zawarte w nawiasach (a czasem w nawiasach umieszczonych w nawiasach). Mogą to być nawiasy zapisane wprost i po wielokroć, może to być cały rozdział (tomik? – jeśli to jednak antologia) zatytułowany „Rozproszone. 1995-2018”, gdzie tylko z pozoru mamy do czynienia z wierszami, które „nie weszły” do głównej narracji, w istocie będąc jednymi z najintymniejszych komentarzy dotyczących w głównej mierze relacji z samą sobą, ale i z innymi ludźmi, w tym z mężczyznami czy z córką.
Ta narratywność „Szczelinami” nie jest w żadnym stopniu pretekstowa, a jednak bohaterka Szostaka nie opowiada nam tu po prostu o swoim życiu. Do tego wszak wystarczyłaby proza. Jeśli więc wspomina o tym, że po wiersze jako narzędzie opowieści sięga w ostateczności, to właśnie dlatego że jej opowieść toczy się ponad (choć nie poza) wydarzeniami, stając się aktem poszukiwania siebie poprzez owo Norwidowskie „odpowiednie danie rzeczy słowa”, nazwanie tego, co rozproszone, by z powortem to scalić. By złapać to, co umyka z chwilą, wyrazić słowem to, co wymyka się słowom. Po to potrzebuje poezji, by słowa – nie tracąc znaczeń – stawały się choćby onomatopeją, naśladownictwem stukotu kół pociągu. Albo by trudne wspomnienia z dzieciństwa zmiękczyć na ostrych krawędziach powtarzającymi się słowami (nierzadko zdrobnieniami) z pozornie przypadkowego zbioru. Albo też po to, by w rozdziale „Segregacja odpadów. 2017” wiersze z książki początku poddać „wykreślaniu” w rytmie czy to znikających wspomnień, czy ewolucji w pojmowaniu wagi konkretnych słów i zdarzeń.
„Szczelinami” to książka, jakiej nie było i jakiej pewnie już nie będzie. Odważna formalnie, wybitna poetycko, pomysłowa fabularnie, poruszająca szczerością narracji. Jedyna w swoim rodzaju.
Wit Szostak, Szczelinami
Powergraph, Warszawa, 20 maja 2022
ISBN: 9788366178724