recenzja

Finałowe odliczanie | Jarosław Maślanek, Liczby ostatnie

Mniejsza o to czy Jarosław Maślanek serwuje nam opowieść bardziej dystopijną czy może bardziej postapokaliptyczną. Najważniejsze, że mówi o nas i do nas. O tym, że właśnie robimy naprawdę wiele, by wyginąć. Ważna, porażająca wizja. O „Liczbach ostatnich” pisze Przemysław Poznański.

Niech każdy zdecyduje sam, w jaki gatunek wcisnąć najnowszą powieść Maślanka. Rzecz rozgrywa się bowiem z jednej strony w niedalekiej przyszłości, w świecie, a może raczej nienazwanym, ale konkretnym miejscu na Ziemi, pogrążonym w chaosie, którego pierwsze oznaki musimy widzieć już dziś – to przestrzeń, gdzie niszczona konsekwentnie przyroda próbuje w końcu odegrać się na swoich oprawcach, to też miejsce, w którym zanikają wszelkie humanistyczne wartości, a punktem honoru jest niewpuszczanie na „nasze ziemie” obcych, innych, uchodźców w imię hołubionego przez władze izolacjonizmu.

Ta ksenofobia – wyrażająca się choćby bazgraniem na drzwiach jednoznacznego „WON” – stanie się tu jednym z głównych wyznaczników upadku cywilizacji: „- Wiesz, oni tu nie lubią takich – ojciec westchnął (…) – Jakich takich? – Matka spojrzała na niego. – Obcych, innych, ciemniejszych, jaśniejszych, niższych , wyższych, chudszych, grubszych. Takich”. To dzielenie, sortowanie, zamykanie granic stanie się początkiem drogi do całkowitego upadku, do codziennej przemocy, ostatecznie powodowanej już tylko nienawiścią jako taką.

Blisko więc powieści Jarosława Maślanka do choćby świetnego „Czarnego słońca” Jakuba Żulczyka, z tym jednak zastrzeżeniem, że wszystko to, co dzieje się w „Liczbach ostatnich”, jest pochodną nie tylko narastającego zdziczenia i zgłupienia społeczeństwa (choć głównie), lecz także sytuacji apokaliptycznej, jaką staje się szalejący wirus „Zetki”. Zarazy, która co prawda sieje śmierć, ale de facto staje się przede wszystkim pretekstem do ograniczania przez rządzących praw i wolności obywateli, do dyktowania nowego niedemokratycznego ładu. Do – choćby – upaństwowienia mediów, w tym portali internetowych, oraz zablokowania dostępu do portali zagranicznych.

Przeczytaj także:

Ale Maślanek nie komentuje współczesności. W każdym razie nie wprost. Jeśli z niej czerpie, jeśli się nią (bez wątpienia) inspiruje, to po to, by w swojej wizji pójść znacznie dalej, za tę granicę, której jeszcze nie dostrzegamy, która wyrośnie – także dla bohaterów – dość niespodziewanie, oddzielając ich zwykłe, beztroskie dzieciństwo spod znaku wspólnych zabaw blokowej ferajny, od dorosłości naznaczonej postępującym gwałtownie upadkiem cywilizacji. Od chaosu, który przybierze tu najróżniejsze oblicza, każde równie przerażające.

Kurdebenek, czyli narrator, a także Nina, Grubel i Chudson szybko doświadczą tu więc końca i to wielokrotnie. Gdy skończy się dzieciństwo, gdy rodzinie jednego z nich zmierzyć się przyjdzie ze społecznym ostracyzmem, gdy nadejdzie śmierć najbliższych lub zawodowe wykluczenie, gdy niczym staną się wyznawane wartości, gdy zadać trzeba będzie śmierć, by samemu przetrwać.

Wszystkim tym końcom towarzyszą liczby porządkowe – narrator tkwi bowiem w imperatywie, nerwicy natręctw liczenia wszystkiego, co wokół: „osiem schodów do półpiętra, dziewięć, licząc ze stąpnięciem na podłogę półpiętra” – informuje nas beznamiętnie już na początku, z czasem przywołując cyfry, które pokazują skalę doświadczanego przez niego upadku: gdy tłumy zamieniają się w jednostki, gdy w pewnym momencie odnosimy nawet wrażenie, że narrator staje się ostatnim człowiekiem na Ziemi.

Przeczytaj także:

A może tylko na jej skrawku? Maślanek zdaje się bowiem wcale nie uogólniać swojej apokalipsy (wszak za granicznym płotem świat wydaje się skonstruowany lepiej), za to chętnie ucieka się do rysowania przestrzeni de facto zamkniętych, klaustrofobicznych, tłamszących narratora i jego współobywateli – czy to w przestrzeni mieszkań, które zarastają żrącą pleśnią, albo z innej przyczyny stają się pułapką bez wyjścia, czy to mikroskopijnej budki strażniczej, czy będącej samowystarczalnym miastem zamkniętej hali, której hermetycznie spojone ściany chronią przed toksycznym powietrzem, czy nawet otwartych przestrzeni, ograniczonych wszak szczelnie, choć zarazem byle jak, kolczastym drutem, którego pilnowanie będzie jednym z zadań narratora? Drutem, którego oficjalnym zadaniem jest chronienie przed obcymi, płotem, którego budowa ukazana została w państwowych mediach jako „tryumf, sukces (…)”, dzięki któremu „wreszcie zerwiemy krępujące nas więzy będziemy samowystarczalni, suwerenni, niepodlegli”. W istocie jednak drutem, który staje się granicą nieprzekraczalną dla tych, których pozornie chroni.

W takim świecie – który przecież w pewnym stopniu znamy z czasów realnego socjalizmu – przetrwanie wiąże się z umiejętnością dostosowania, często kosztem wyrzeczenia się wyznawanych dotąd wartości. Fenomenalnie ukazuje to Maślanek poprzez system rozstawionych gęsto „dojarek”, budek, w których oddać można krew, w zamian za zasilenie konta. To upuszczanie obywatelom krwi nie jest niczym innym jak zmuszaniem ich do oddania się bez reszty systemowi, pozabawiania ich życiowej energii, w zamian za jałmużnę, pozwalającą przeżyć. Jałmużnę, której przyjęcie musi skończyć się moralnym (choć autor ucieka się też do metafory opartej na dosłowności) złamaniem kręgosłupa.

„Liczby ostatnie” to zatem przestroga przed największymi plagami współczesności. Dystopijna, więc daleka od publicystyki, postapokaliptyczna, więc w pewnym sensie futurystyczna. A przecież pokazująca, że już tu i teraz robimy naprawdę wiele, by się ziściła. Byśmy – jeśli nie fizycznie, to moralnie – wyginęli.    

Jarosław Maślanek, Liczby ostatnie
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa, 25 lutego 2021
ISBN: 9788381961806

It doesn’t matter if Jarosław Maślanek serves us a more dystopian or more post-apocalyptic story. The most important thing is that it talks about us and to us. He talks about the fact that we are doing a lot to get extinct. An important, shocking vision. Przemysław Poznański writes about the „Liczby ostatnie” (Last Numbers).

%d bloggers like this: