artykuł

15 książek na krótszą i dłuższą podróż | Co czytać w wakacje? Część 3.

Trwają wakacje. To dobry czas na nadrobienie czytelniczych zaległości. I dobry czas na podróże – także te śladami powieściowych bohaterów. Lubicie odwiedzać miejsca, w których rozgrywały się wasze ulubione książki? Oto trzecia część naszego subiektywnego wyboru lektur wakacyjnych, tym razem takich, w których poza świetną fabułą ważną rolę odgrywa też miejsce akcji.

Choć „Piękny mamy dzień w Hawanie” opowiada o losach lokatorów jednego tylko solara przy ulicy Zanja w stolicy Kuby, to Adam Kwaśny w gruncie rzeczy stworzył uniwersalną opowieść o losach wszystkich mieszkańców Hawany, a może nawet wszystkich Kubańczyków – pisałem w recenzji. To powieść utrzymana w konwencji reportażu. A chociaż sam autor zarzeka się, że książka ta jest literacką kreacją i zawarł w niej raptem kilka przewrotek i podstępów, to napisał jednak powieść szczególną. Nadzwyczaj prawdziwą. Adam Kwaśny przelał bowiem na papier całe swoje zauroczenie KUBĄ – tropikalnym, karaibskim państwem, ale przede wszystkim mieszkańcami jej stolicy. Zabiera więc nas do starej HAWANY, która „rozpada się”, jak powie nam jeden z bohaterów, profesor Calva z Uniwersytetu w Hawanie. I to zdanie wydaje się być kluczem, do odczytania tej opowieści Adama Kwaśnego o Hawanie. Tym mieście w przeddzień rewolucji, która zmiotła Fulgencia Batistę i tym, będącym stolicą kraju rządzonego przez Fidela i jego brata przez wiele następnych dekad, gdy zamiast spodziewanego powszechnego dobrobytu nastał codzienny niedobór. I mówi, że jeśli na tej „wsypie jak wulkan gorąca” zrodził się raj, to tylko dla yumy.

„Córki tęczy” Hanny Cygler to wpleciona w historię kobiecej solidarności opowieść o wolności, o jej cenie, jej granicach, o tym jak trudno ją odzyskać i jak łatwo utracić. Autorka zaprasza nas tym razem do REPUBLIKI POŁUDNIOWEJ AFRYKI. Nie jest to zresztą pierwsza jej literacka wyprawa w tamte rejony świata, wykorzystała już południowoafrykańskie plenery w historycznej powieści „Po cudze pieniądze”, której akcja rozgrywa się na początku XX wieku, w czasach wojny burskiej i ludobójstwa ludów Herero i Namaqua. Jest w powieści i wątek polski – ważny, ale jednak drugoplanowy. Fabułę książki autorka osadza bowiem głównie w RPA, w PRETORII, miejscu, gdzie żyje Joy Makeba, dziewczyna o życiorysie tak zagmatwanym i pełnym bólu, że – jak sama nam mówi, a raczej pisze w „dzienniku” – czuje się, jakby miała lat nie dziewiętnaście, ale sto. Dość powiedzieć, że jej matka, biała Brytyjka, Helen, właśnie zmarła na raka, a  Joy musi przejąć opiekę nad dwiema młodszymi siostrami, próbując przy tym utrzymać je i siebie z kiepsko płatnej pracy. Nie pomoże jej brat, Uuka, zwany Stevem, korzystający z wolności w sposób najbardziej nieodpowiedzialny i wplątujący się bez przerwy w szemrane interesy. To chłopak, który szuka swojej życiowej szansy, owego mitycznego „wielkiego interesu”, jaki niechybnie wkrótce zrobi (choćby na oferowaniu ekskluzywnych wakacji Europejczykom), przekraczając jednak przy tym granice tej wolności, jaką cieszyć się chce jego siostra. Egoizm Steve’a nie raz stawia więc Joy w sytuacji, która sprawia, że jej życie staje się jeszcze trudniejsze.

„Lucia” jest opowieścią o determinacji, potrzebnej do tego, by wygrać starcie z prawdziwie wyrachowanym złem. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew własnym słabościom i z narażeniem własnego życia – pisałem o kryminale Bernarda Miniera. Autor przekracza w tej książce Pireneje. Dosłownie i w przenośni. Gdy przenosi akcję na drugą stronę gór dzielących Francję i Hiszpanię, i gdy bohaterką czyni kobietę. Rzecz jasna, nie pierwszy to raz, gdy akcja powieści Miniera nie rozgrywa się we Francji. Co więcej, w technothrillerze „Na krawędzi otchłani”, osadzonym głównie w Hongkongu, bohaterką jest także kobieta, Moïra Chevalier, ekspertka od sztucznej inteligencji. Niemniej tym razem Minier porzuca Martina Servaza i rozpoczyna nowy kryminalny cykl, w którym główną rolę grać będzie Lucia Guerrero, funkcjonariuszka Unidad Central Operativa, elitarnej formacji Guardia Civil. Już w pierwszej scenie wrzuca autor tę bohaterkę w naprawdę mroczną historię. Oto w leżącej o kilka godzin drogi od Madrytu SEGOWII, u stóp twierdzy Alkazar, znaleziony zostaje w strugach deszczu, wiszący na krzyżu nagi mężczyzna. Wezwana na miejsce przestępstwa Guerrero rozpoznaje w ukrzyżowanym Sergia, swojego policyjnego partnera. Ta otwierająca powieść, wręcz filmowa scena, jest tyleż okrutna, co niezwykle plastyczna, ma w sobie ogromny potencjał dramatyzmu i jednocześnie niesie ze sobą klucz do rozwiązania sprawy. Jednak jej zakończenie będzie wymagało znalezienia odpowiedzi na wiele trudnych pytań. W tym o to, co kształtuje naszą tożsamość, zarówno tę społeczną, pełną kulturowych kodów, jak i tę, wynikającą z naszych przeżyć, także tych najbardziej traumatycznych. W czasie, gdy Guerrero mierzy się z makabryczną zbrodnią, grupa doktorantów pracujących w suterenie Wydziału Prawa Uniwersytetu w SALAMANCE pod kierunkiem charyzmatycznego profesora kryminologii Salomóna Borgesa, tworzy oprogramowanie, które opiera się na algorytmach pozwalających połączyć ze sobą różne kryminalne sprawy, często dotyczące miejsc i zdarzeń odległych od siebie tak w czasie, jak i w przestrzeni, ale mających konkretny wspólny mianownik. Wszystko wskazywałoby więc na to, że naukowcom wreszcie udało się stworzyć wirtualne archiwum X, które pozwoli rozwiązać wiele dotąd niewyjaśnionych zagadek.

Z historią w tle

Czasem miejsca, które zostały opisane, już nie istnieją. Nie takie, jakie poznamy na kartach książki. Ale zawsze można szukać w niuch śladów historii. Dotyczy to z pewnością powieści „Segretario” Macieja Hena. Autor oddaje głos postaciom często lekceważonym, by ich ustami przekazać zanurzoną w XV-wiecznej historii Polski, a jakże przy tym współczesną, pikarejską opowieść o sprzeciwie wobec narzuconych norm, wobec niesprawiedliwości i nietolerancji. Powieść oparta jest o korespondencję Gredechin Specht, kierowaną do przyjaciółki Enneleyn Weidemann z Heidelbergu, wysyłanej dzięki uruchomionej w 1496 roku w KRAKOWIE poczcie kupieckiej Fuggerów. Korespondencji, co ciekawe, jednostronnej ― wgląd mamy bowiem tylko do listów Gredechin ― co stanowi zresztą kolejny z zaszytych w książce sekretów: cokolwiek wiemy o tej historii, jest tylko subiektywnym opisem pochodzącym od jednej osoby, mogącej nas zwodzić tak, jak zwodzi przecież wszystkich wokół. Mamy bowiem do czynienia z bohaterką niezwykłą, która od początku do końca kreuje swój wizerunek, narzuca sobie wymyśloną tożsamość, nie poddając się dzięki temu normom mogącym ograniczać jej ambicje i życiowe plany. Ta bohaterka, czyli Gredechin Specht, to zatem także bohater ― Georg Starkfaust, student medycyny na Akademii Krakowskiej, wcześniej uczeń niemieckiego uczonego Konrada Celtisa, który staje się z czasem osobistym sekretarzem, domownikiem i przyjacielem słynnego Filipa Kalimacha. Ale ten bohater to przecież także bohaterka – Hinde, Żydówka z rodziny od lat ukrywającej swoją tożsamość pod maską pobożnego chrześcijaństwa. A może tak naprawdę jest to ktoś, kto stanie się słynnym średniowiecznym magiem i alchemikiem mającym w życiorysie wiele punktów stycznych z Gredechin? To ona, jako narratorka, snuje w swoich listach, wysyłanych przez zaledwie dziewięć miesięcy 1496 roku, opowieść o Krakowie czasów króla Jana Olbrachta i o rządzonej przez niego Polsce narastających przywilejów szlachty i jednoczesnej budzącej się nietolerancji wobec innych, tu utożsamianych przez Żydów.

Gdy codzienne życie toczy się w cieniu krwawego konfliktu żerującego na religijnych czy poluższą itycznych uprzedzeniach, każda relacja między bohaterami urasta do rangi jednoznacznej deklaracji. Za którą może nawet grozić śmierć. To świat „Naszych win” Louise Kennedy. Zwykłe osiedla na obrzeżach BELFASTU, zwykła szkoła i bar. W innym czasie mogłyby być tłem dla opowieści obyczajowej, dla opowieści o miłości chociażby: być może miłości z jakiegoś punktu widzenia niewłaściwej, lub nieszczęśliwej, ale rozgrywanej na poziomie emocji dwojga osób, ewentualnie przy aprobacie, albo dezaprobacie ich bliskich lub znajomych. Ta sama opowieść, wrzucona do roku 1975, a więc w czas tzw. Kłopotów, czyli toczącego się w Irlandii Północnej konfliktu o podłożu etniczno-politycznym, musi rezonować znacznie szerzej, okazując się elementem Historii, z jej prawdziwie brutalnym rozdziałem. To taki moment, w którym w zwykłe międzyludzkie relacje wkradać się będzie pojęcie zemsty, podsycany odgórnie i oddolnie gniew, przemoc w jej najgorszej odsłonie, a zachowania oparte na empatii i sympatii poddane zostaną cenzurze już nie obyczajowej jednak, albo wynikającej z takiego czy innego poczucia moralności, ale biorącej źródło w czarno-białych dogmatach zwaśnionych stron.

A co powiecie na NOWY JORK? To do tego miasta zaprasza nas Barbara Wysoczańska w swojej najnowszej powieści „Aktoreczka”. „To historia z jednej strony ciepła, z drugiej nostalgiczna, a nawet tragiczna, opowiadająca o tajemnicach, które człowiek skrywa w sobie bardzo głęboko” – mówi autorka w wywiadzie dla zupelnieinnaopowioesc.com (zachęcamy do obejrzenia na naszym kanale YouTube). Jej opowieść rozgrywa się w złotych latach Hollywood. Oto podczas filmowej premiery emigrant z Polski, fotograf przypadkiem poznaje gwiazdę – Lauren Evans. I…. wszystko toczy się zupełnie nie tak, jak zwykle. Bo Wysoczańska lubi odwracać schematy, szukać nieoczywistych rozwiązań. „Aktoreczka” jest przecież o powieścią o nierealności american dream – o tym, że sukces wcale nie musi iść w parze z satysfakcją i szczęściem. Ale to także opowieść o kobiecie, która dopiero musi odkryć swoją siłę. Nawet kosztem zdarzeń, w których pobrzmiewają odniesienia do współczesnego ruchu #metoo.

Sylwia Zientek opowiada nam historię niezwyczajną, a przecież prawdziwą – historię wzajemnej fascynacji, przyjaźni, może nawet miłości, między Ludwiką Czechowską a Amedeo Modiglianim. Ale daje nam też przy okazji poruszającą opowieść o cenie jaką płaci się za bezkompromisowość – pisał o powieści „Lunia i Modigliani” Przemysław Poznański. Dlaczego to historia niezwyczajna? Oto dziewczyna z ubogiej rodziny, emigrantka z Krakowa, żona rewolucjonisty Kazimierza Czechowskiego, spotyka na swojej drodze malarza, geniusza, z którym połączy ją więź tak silna, że dla obu okaże się ona punktem zwrotnym – w życiu i karierze. Spotkają się w PARYŻU (zobacz na naszym kanale YouTube filmowy spacer śladami bohaterów książki), na Montparnassie, w kawiarni La Rotonde i, aż do jego śmierci, nie rozstaną się, nawet jeśli trudno będzie ich nazwać parą. Skomplikowane? Nawet bardzo – niewiele zachowało się dokumentów, mogących pokazać charakter ich relacji, nie opisuje ich wprost nawet w pozostawionych wspomnieniach sama Lunia Czechowska. A przecież pozostaje faktem, że podczas zaledwie czterech lat znajomości Modigliani malował Ludwikę kilkanaście razy, portretując ją choćby na słynnym (dziś zaginionym) obrazie „Kobieta z wachlarzem”, co już samo w sobie świadczyć musi o atencji malarza do modelki. Malarza, przypomnijmy, chimerycznego, niełatwego w kontaktach, nieidącego na kompromisy. Sylwia Zientek podjęła się zatem zadania literacko niełatwego. Jeśli zostawia od czasu do czasu pole do interpretacji, jeśli unika jednoznaczności, to po to, by pozostać w zgodzie w faktami, by nie iść na lep dramaturgicznie łatwych, a przy tym uproszczonych rozwiązań. Nie ulega bowiem wątpliwości, że autorka skrupulatnie pozbierała istniejące, choć nieliczne fragmenty tej wielkiej i skomplikowanej układanki, by ostatecznie utkać z nich opowieść pełną, skończoną, przynajmniej w sferze emocji. Opowieść przez to plastyczną i wielowymiarową.

W motyw ucieczki i pogoni wpisują autorzy „Obcego horyzontu”Marcin Faliński i Rafał Barnaś – opowieść o jednostkach wrzuconych w bezkompromisową walkę wywiadów, w której gra toczy się o przyszłość Polski, ale i o bezpieczeństwo zachodniego świata. W gruncie rzeczy jest to jednak przede wszystkim może opowieść o zaufaniu. O jego budowaniu i jego nadwyrężaniu, i o tym, że stanowić może ono istotny oręż w zmaganiach służb, w prowadzonych przez nie działaniach opartych na manipulacji i dezinformacji. Bo tak naprawdę początkiem intrygi w „Obcym horyzoncie” jest zawiedzione zaufanie, jakim radzieckie służby obdarzyły Polaka, Stefana Kafera, zlecając mu w 1981 roku dokonanie zamachu na papieża Jana Pawła II. Intryga opisana na kartach „W czerwonej sieci”, poprzednim tomie tego cyklu, zasadzała się na tym, że inspirowana przez wschodnie służby misterna siatka agentów, zaciskająca się wokół Wojtyły, okazała się nie dość szczelna. Co prawda na Placu św. Piotra oddano strzały do papieża, ale sam Kafer – jeden z kilku potencjalnych zamachowców –  urwał się zleceniodawcom. Znający realia służby agent wie jednak doskonale, że od tej chwili nigdzie na Ziemi nie będzie już dla niego bezpiecznego miejsca. Tak rozpoczyna się ucieczka i… pościg. Faliński i Barnaś budują więc z jednej strony thriller polityczny, niestroniący od opisywania widzianych zza kulis ważnych dziejowych wydarzeń, z drugiej dają nam wręcz przygodową powieść drogi – powieść, która zaprowadzi nas do MAROKA, RPA, na SESZELE, czy w końcu nawet do KOREI PÓŁNOCNEJ (tej destynacji nie polecamy na wakacyjny wyjazd).

„Plac Senacki 6 PM” Vincenta V. Severskiego to rasowy szpiegowski thriller rozgrywający się w czasach politycznego i społecznego przełomu. Czasach, które zmuszają bohaterów do dokonania nierzadko trudnego wyboru, mogącego mieć wpływ na dalsze losy świata. Z jednej strony napięta sytuacja geopolityczna, wynikająca z konkretnego zagrożenia konfliktem zbrojnym, z drugiej – zaledwie kilka osób, od których zależy, czy zagrożenie to przybierze rozmiary realnej wojny. Nigdy wcześniej – może poza znakomitą „Christine” – Severski nie pokazał tak wyraźnie tych „nielicznych” (parafrazując Churchilla), którzy, uciekając się często jedynie do siły argumentów i zasobów własnej inteligencji, ratują tak „wielu”. W „Placu Senackim 6 PM”, przenosi nas autor do roku 1990, by opowiedzieć fikcyjną (jak zarzekał się w rozmowie), ale niezwykle prawdopodobną historię ludzi, którzy uratowali świat przed potencjalną wojną. Wojną atomową. Ale powieść Severskiego jest przede wszystkim opowieścią o wyborze. O konieczności dokonania go w sytuacji ekstremalnej, gdy stanie w rozkroku nie jest już możliwe, gdy trzeba opowiedzieć się po konkretnej stronie, nawet jeśli oznacza to poświęcenie tego, co ważne. Temu imperatywowi podporządkowane są tu wszelkie działania bohaterów, zderzonych z czasami przejściowymi, w których dezawuują się, a wręcz ulegają degradacji jedne wartości, a na sile przybierają inne, ale wciąż trwa też pewna bliska wrzeniu labilność idei, przenikanie się tego, co odchodzi z tym, co nadciąga. To przecież czas, gdy państwa naszego regionu decydują o mniej lub bardziej płynnym przejściu od socjalizmu do kapitalizmu. Dla wielu osób, szczególnie tych związanych dotąd z aparatem władzy, oznacza to chaotyczne poszukiwanie swojego miejsca w nowej rzeczywistości, a w zasadzie stanięcie po konkretnej  stronie nowej barykady. Po stronie Zachodu lub po stronie Wschodu. A nawet jeśli po stronie Wschodu, to jakiego: Gorbaczowowskiego czy raczej tego uznającego prawo Rosji do wyznaczenia na mapie świata na nowo jej „strefy wpływów”? Jakby tego było mało, na miejsce akcji wybiera Severski Finlandię, a konkretnie HELSINKI (zobacz na naszym kanale YouTube nasz film śladami bohaterów). Miejsce, w którym jak na dłoni widać owe wrzenie idei i zderzenie wpływów, bo kraj ten – formalnie neutralny – tkwi przecież od zawsze w klinczu narzuconym przez ekspansywnego sąsiada, Rosję.

A to Polska właśnie

Nie zawsze jednak trzeba jechać tak daleko, by zobaczyć miejsca, które zainspirowały pisarzy. Ryszard Ćwirlej w „Tęczowej Dolinie” zabiera nas choćby do USTRONIA MORSKIEGO. Jego powieść jest opowieścią o cudach. Czasem o tych wytłumaczalnych, ale niezwykłych poprzez swoją rzadkość, jak choćby nagły spadek, który po ciotce otrzymuje emerytowany milicjant Bronisław Cieślak, pseudonim Borewicz (zbieżność nazwisk przypadkowa), a czasem pozornie niedających się nijak wyjaśnić. W katalog tych cudów wpisuje się fala uzdrowień, które wydarzają się właśnie w Ustroniu Morskim za sprawą niejakiego ojca Bernarda, pustelnika zamieszkującego jeden z poniemieckich bunkrów. Nic dziwnego, że do mężczyzny ustawia się długa kolejka chorych, bo przecież zdarzają się w naszym życiu i takie momenty, gdy skłonni jesteśmy odrzucić racjonalizm i zawierzyć temu, co być może wydaje się nadprzyrodzone, za to z pewnością odpowiada na zapotrzebowanie wszystkich tych zdesperowanych, którzy gotowi są uwierzyć nawet w to, co niemożliwe, jeśli tylko zaordynowana zostanie im recepta zawierająca panaceum na ich strach, także ten przed śmiercią. Czy można wątpić w taki cud? Można, a nawet trzeba. Z Warszawy wyrusza więc nad morze ekipa jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych, z dziennikarzem śledczym Marcinem Engelem na czele. Tak się bowiem składa, że miejscowej dziennikarce udało się ― w imieniu kolegów ze stolicy ― namówić zwykle skrytego ojca Bernarda do udzielenia wywiadu. Można nawet powiedzieć, że dopiero to jest prawdziwy cud. Tymczasem w Warszawie znika pracownik pewnej korporacji, pracujący nad ważną prezentacją dla zagranicznego inwestora. Wkrótce mężczyzna znaleziony zostaje martwy w swoim mieszkaniu, z raną postrzałową głowy. To rodzi kolejne kryminalne pytania: tym razem o sprawcę i motyw zbrodni.

Małgorzata Oliwia Sobczak w „Szramie” wieńczy dzieło, czyli trylogię o detektywie Oskarze Kordzie i dziennikarce Alicji Grabskiej. To opowieść o zdradzie, a może nawet bardziej o skutkach zdrady: rozczarowaniu, upokorzeniu osób, które tej zdrady doświadczają. Ta zdrada – jak by jej nie rozumieć – pojawia się tu w bardzo wielu wątkach i różnych realizacjach. Nie tylko w wątku ściśle kryminalnym, ale i w życiorysach bohaterów, ich bardziej i mniej odległej przeszłości. Bo „Szrama” to opowieść o traumach, o niezabliźnionych ranach, które wciąż bolą. To także opowieść o przemocy – tej psychicznej, tej zamkniętej w czterech ścianach, ale i tej spektakularnej. W TRÓJMIEŚCIE działa bowiem nieuchwytny zabójca, który wkrada się nocą do pewnego domów, terroryzuje mieszkające tam małżeństwa, a kobiety gwałci i brutalnie zabija. Korda, Grabska, ale i palinolożka Janina Hinc mają twardy orzech do zgryzienia – tym bardziej że muszą mierzyć się też z własnymi „szramami”.

Skomplikowaną kryminalną intrygę „Otuliny” opiera Klaudiusz Szymańczak na opowieści o sile zaufania. Pobudzającej w szczerych relacjach, niszczącej tam, gdzie wkracza element manipulacji. Niezwyczajny to kryminał. Choć nie brakuje w nim niczego, co składa się na dobrze opowiedzianą prozę gatunkową. A jednak w „Otulinie” Klaudiusz Szymańczak daje nam w istocie opowieść o meandrach ludzkiej psychiki, a może nawet ludzkiej duszy. Opowieść toczącą się tyleż w takt zdarzeń, budujących tu intrygę, co w rytm specyficznej codzienności, właściwej dla małej, zamkniętej społeczności, odizolowanej od wielkiego miasta, schowanej w otulinie PUSZCZY KAMPINOSKIEJ. Rządzącej się nawet nie tyle wedle własnych reguł, co naginającej raz po raz powszechnie obowiązujące reguły do swoich potrzeb. Spoiwem takiej społeczności jest zaufanie ― takie codzienne, niewymuszone, budowane na wielopokoleniowych relacjach dobrosąsiedzkich, ale też wynikające w jakimś stopniu z okoliczności. Komu bowiem można wierzyć, jeśli nie najbliższym sąsiadom, o których może nie wiemy wszystkiego, ale mamy prawo a priori założyć, że przyświecają im dobre intencje, wszak spotykamy ich co dzień, mijamy na ulicy pozdrawiając się, pytając o zdrowie i życząc sobie nawzajem miłego dnia. I autor „Otuliny” pokazuje, że ten mechanizm rzeczywiście działa doskonale. Ale do czasu. Do chwili, gdy nie okaże się, że ktoś ofiarowane mu zaufanie nadwyrężył. 

„Złoty Krąg” Małgorzaty Sobieszczańskiej to opowieść o mierzeniu się z własnym strachem. Ale i o znajdowaniu w sobie odwagi, by stawić czoła lękom i obawom. Oraz o tym, co się dzieje, gdy owej odwagi nie starcza. NIEPORĘT, miejscowość położona nad ZALEWEM ZEGRZYŃSKIM ― to właśnie gdzieś tutaj, w okalającym miejscowość lesie, znalezione zostają zwłoki mężczyzny, co stanie się punktem wyjścia dla skomplikowanej powieściowej intrygi. Tym bardziej skomplikowanej, że ― jak się szybko okaże ― zmarłym jest Krzysztof Galicki, miejscowy kloszard, od czasu do czasu pomagający w drobnych naprawach mieszkańcom Nieporętu, częściej jednak żebrzący pod miejscowym kościołem, człowiek, który nikomu nie wadził, z nikim się nie spierał, krótko mówiąc: nie miał żadnych wrogów. A przecież jego śmierć jest bez wątpienia wynikiem morderstwa. Dlaczego zatem mężczyzna zginął? Czy zagadka jego śmierci może mieć cokolwiek wspólnego z tym, jak żył od lat? Okoliczności zbrodni, a szczególnie sposób zadania śmierci i upozowanie zwłok, sprawiają, że do Nieporętu przysłani zostają policjanci z Komendy Stołecznej: January Kostrzewa i Aneta Dragon. Wspierani przez miejscowych funkcjonariuszy, szczególne przez niezwykle rzutką policjantkę Magdę, staną oko w oko z zagadką, która nie tylko sprawi, że będą musieli zmierzyć się z nienawiścią, pogardą, nawet przemocą, ale zmusi ich też do przewartościowania własnych poglądów, spojrzenia na samych siebie z innej perspektywy i podjęcia często niełatwych decyzji.

„Poszukiwacze siódmej księgi” Izabeli Szylko to opowieść o pełnym niebezpieczeństw szukaniu zaginionego dzieła Kopernika, w którym stawką jest nie tylko ów prawdziwy „skarb narodów”, ale i ludzkie życie. A zagłębienie się w przeszłości może stać się drogą do budowania przyszłości. Autorka świadomie wchodzi swoją powieścią na terytorium zajmowane przez książki o Panu Samochodziku Zbigniewa Nienackiego, a bardziej może nawet powieści Dana Browna. Poszukiwanie zaginionego dzieła Kopernika staje się więc dla bohaterów książki tyleż niezwykłą i niespodziewaną przygodą osnutą wokół pełnej tajemnic historycznej zagadki, co starciem sił dobra i zła, uczciwości i chciwości, intelektu i brutalnej siły. Lecz choć ani Nienacki, ani Brown tej książki by się z pewnością nie powstydzili, to przecież Szylko tworzy własną oryginalną opowieść – z jej własnymi bohaterami, z jej doskonale udokumentowaną faktografią, a przede wszystkim z pomysłem na fabułę, w której perfekcyjnie wyważone zostają wszystkie elementy, niezbędne dla takiej książki: akcja i historyczna wiedza, tajemniczość i wiarygodne motywacje pełnokrwistych bohaterów. Powieść zabiera nas tam, gdzie powinniśmy szukać tropów zaginionego skarbu, w tym oprócz KRAKOWA, m.in. do FROMBORKA czy OLSZTYNA, a nawet do kopalni w WIELICZCE, ale dla boahterów to także podróż, której zadaniem jest zmienić ich samych, ich system wartości. Z początku wydaje się, że naszym przewodnikiem po świecie jest mężczyzna – Jerry, czy raczej Jerzy Adams, Brytyjczyk, londyński prawnik o częściowo polskich korzeniach, który otrzymuje informację o śmierci mieszkającej w Krakowie babci i daje się przekonać do przyjazdu na jej pogrzeb. To jednak pozory – ten pierwszoosobowy narrator staje się bowiem szybko przede wszystkim sprawozdawcą przygód, których wcale nie będzie inicjował. Jerzy Adams opowie nam porywającą historię, jak dajmy na to dr Watson zdający relację ze śledztw Sherlocka Holmesa, czy Pan Samochodzik relacjonujący przypadki Ralfa Dawsona w „Panu Samochodziku i człowieku z UFO”. Historię, której spirytus movens okaże się więc nie on, lecz Alicja, dziewczyna przypadkiem poznana przez niego w samolocie, a przecież w żaden sposób nieprzypadkowa. I w żaden sposób niepełniąca tu roli „kwiatka do kożucha”, jak często dzieje się to w „męskiej” prozie przygodowej.

Julia Łapińska daje nam w „Dzikich psach” studium ludzkiego wyrachowania, podsycania nienawiści, żerowania na krzywdzie innych i nieliczenia się z ludzkim życiem w imię partykularnych interesów i doraźnych celów, także politycznych. Powieść jest kontynuacją „Czerwonego jeziora”, głośnej, debiutanckiej, powieści Julii Łapińskiej – opowieści, rozgrywającej się w BORNEM SULINOWIE, dawnym garnizonie radzieckiej armii, a dziś zagubionym w lasach miasteczku, starającym się żyć przyszłością, choć niewątpliwie odczuwającym wciąż ciężar trudnej przeszłości. Fabuła tamtej książki, prowadzona w dwóch planach czasowych, bezpośrednio czerpała z mrocznych kart powojennej historii. Tutaj autorka idzie innym tropem, nie tracąc jednak nic z wyraźnie obecnej też poprzednio wrażliwości na ważne społeczne tematy. Tam interesowała ją w dużej mierze krzywda kobiet, tu pochyla się nad złem zakrojonym na szerszą skalę: programową wręcz nienawiścią wobec inności. Głównie rasowej, choć nie tylko, bo na celowniku tych, którzy są tu nosicielami owego zła, znajdzie się każdy, kto nie zamierza podzielać ich poglądów, lub ten, kto może stanąć na ich drodze do osiągnięcia celu. Siłą obu książek jest jednak nie tylko opis tego zła, pokazanego tu wprost, ale i chęć przeanalizowania motywacji dopuszczających się go ludzi, a najbardziej może nawet potrzeba opisania społecznych mechanizmów, które na takie zło pozwalają. Mechanizmów wynikających tyleż z sieci lokalnych powiązań, mentalności samonapędzających się w nienawiści zamkniętych grup czy koterii, co z politycznego przyzwolenia, płynącego często z samej góry, z partyjnych gabinetów. Autorkę „Dzikich psów” interesuje więc zarówno nienawiść programowa, jak i korespondująca z nią niejako – na pewno w wymiarze przyczynowym – podatność jednostki na egoistyczne przedkładanie własnego interesu, własnych korzyści nad dobro, a nawet życie innych. W obu przypadkach cel uświęca środki, argument korzyści zwycięża nad argumentami moralnymi.

Cover photo stworzone z wykorzystaniem narzędzia Adobe FireFly

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: