Choć Przemysław Semczuk nadaje swojej książce tytuł „Żywioły”, to w istocie pokazuje ludzi bezbronnych nie tyle wobec sił natury, ile wobec systemu i przypisanej do niego bylejakości – pisze Przemysław Poznański.

Sam tytuł książki jest oczywiście uzasadniony: powietrze, woda, ogień czy ziemia, w każdej z opisanych przez Przemysława Semczuka historii, w każdej z opisanych tu katastrof, odgrywają rolę kluczową. Ostatecznie to one przecież decydują o życiu i śmierci ludzi, którym przyszło się z daną siłą natury zmierzyć. Ale jest to i tytuł wieloznaczny, może nawet na swój sposób zahaczający o sarkazm: w zasadzie w każdym z opisanych tu wydarzeń atak żywiołu był przecież jedynie następstwem działania ludzi (lub zaniechania z ich strony). Woda, ogień, gaz, wdzierały się szczelinami stworzonymi przez niekompetencję, brawurę, odgórne naciski, w końcu przez powszechne dość wówczas przekonanie, że „jakoś to będzie”.
Semczuk bierze na warsztat kilkanaście katastrof (często jednak obudowanych dygresjami o wielu innych podobnych zdarzeniach). Choć zapowiada, że to zaledwie tom 1. tego katalogu technologiczno-inżynieryjnych nieszczęść, jakie przydarzały się w latach PRL-u, to już nawet ten wybór pozwala dogłębnie zrozumieć mechanizm odpowiedzialny za każdą z katastrof. Tak się bowiem składa, że mamy do czynienia z wydarzeniami, których można było uniknąć – w przeciwieństwie do takich żywiołów jak huragany, ulewne deszcze, czy silne mrozy, których nie da się przewidzieć i którym nie da się zaradzić. Cokolwiek więc pokazane zostanie tutaj, będzie przede wszystkim efektem „żywiołu” ludzkiego zaniedbania.
Tragedia na rogu Marszałkowskiej i Alei
Książka zaczyna się od katastrofy, której skutki widzimy już na okładce – wybuchu w warszawskiej Rotundzie PKO u zbiegu ul. Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. 15 lutego 1979 roku, dokładnie o godzinie 12:37, charakterystyczną budowlą wstrząsa eksplozja, która pociągnie za sobą niemal pięćdziesiąt ofiar śmiertelnych i dwa razy tyle osób rannych. Jedną z teorii, branych wówczas pod uwagę, był zamach. MSW sporządza listę podejrzanych, głównie antykomunistycznych opozycjonistów. Szybko okazuje się jednak, że przyczyna jest dużo bardziej prozaiczna. Gaz.
Jak to jednak możliwe, że wybuch gazu zniszczył budynek, który nie miał przyłącza gazowego? Złożył się na to szereg okoliczności: przypadków i zaniechań, choć pewną rolę odegrała też pogoda: mróz uwięził pod skamieniałą ziemią gaz, wydostający się z nieszczelnej instalacji do kanalizacji nieczynnego i niezabezpieczonego przyłącza telekomunikacyjnego. Nieszczelnej, bo łatanej byle jak i niekonserwowanej jak należy. Trudno to jednak uznać za zbieg okoliczności, prędzej za regułę: do podobnych zdarzeń – o czym autor nam, dość szczegółowo tu przypomni – doszło wcześniej choćby w Gdańsku czy w Rzeszowie.
Tragedia „Konopnickiej”
Schemat katastrofy jest w zasadzie za każdym razem dość podobny, nawet jeśli pozornie różnią się od siebie diametralnie. Zawsze bowiem prędzej czy później jednym ze słabych ogniw łańcucha zdarzeń okaże się człowiek, czy to zdemoralizowany przez system, czy znajdujący się pod jego presją, czy w końcu wobec systemu bezbronny. Nawet jeśli bezpośrednio winny, to przecież w istocie ponoszący tę winę tylko połowicznie.
Tak było z katastrofą statku „Konopnicka”, który 13 grudnia 1961 roku spłonął w basenie wykończeniowym Stoczni Gdańskiej, pochłaniając życie ponad 20 osób. Tu istotną rolę odegrały nieostrożność i pośpiech. Statek dla Polskich Linii Oceanicznych miał być gotowy przed świętami – od tego zależeć miały premie robotników powiązane z punktualną realizacją odgórnie narzuconego planu gospodarczego Partii. Nic dziwnego, że robota szła pełną parą. W tym prace spawalnicze, prowadzone mimo nieopróżnienia (jak wymagają przepisy) zbiorników z paliwem. W toku śledztwa wychodzi na jaw skrajna nieodpowiedzialność – do pracy ściągnięto kogo się dało, niektórzy robotnicy nie byli w ogóle przeszkoleni i nie mieli pojęcia o zagrożeniach.
Tragedia we mgle
I jeszcze jedna z opisanych przez Semczuka tragedii: katastrofa samolotu LOT-u pod Tuszynem, do której doszło 15 listopada 1951 roku. Pilotowany przez kapitana Mariana Buczkowskiego Li-2 rozbił się krótko po starcie z lotniska w Łodzi. Zginęli wszyscy obecni na pokładzie: 16 osób, w tym czworo członków załogi. Bezpośrednią przyczyną katastrofy było zaczepienie samolotu o linię wysokiego napięcia. Ale to tak naprawdę tylko skutek, a nie prawdziwa przyczyna. Ta okazuje się znacznie bardziej złożona.
Semczuk poddaje co prawda w wątpliwość głośną teorię o tym, że samolot musiał wystartować, bo transportował ważną osobę, a kapitana do lotu w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych zmusić miał UB-ek z pistoletem, ale nie zmienia to faktu, że winę znów częściowo ponosi system. Pilot miał się upierać przy locie, mimo że pułap chmur był bardzo niski. Od decyzji nie odwiódł go kierownik ruchu – niedoświadczony i pozbawiony tym samym siły przekonywania. Ale dochodzą też względy techniczne: samolot leciał bardzo nisko nad ziemią, zaledwie kilkadziesiąt metrów, bo brak zaawanasowanych systemów nawigacyjnych, których PRL był pozbawiony, także wskutek ograniczenia transferu technologii z „Zachodu”, sprawiał, że tylko tak we mgle pilot był w stanie lecieć we właściwym kierunku. Jak pisze Semczuk: z mapą na kolanach, wypatrując linii kolejowych i szos.
Z perspektywy człowieka
Tragedia uczniów podczas spływu Dunajcem i podczas wycieczki po Wiśle w Kazimierzu Dolnym, zawalenie się budowanego właśnie gmachu Akademii Rolniczej we Wrocławiu, zatoniecie promu na Motławie – te i jeszcze wiele innych zdarzeń, opisanych w „Żywiołach”, poddaje Semczuk narracji właściwej dla dziennikarstwa śledczego, pełnej napięcia, wynikającego z odsłaniania kolejnych, ustalonych przez siebie faktów. Ale ma też książka inną wartość, o której nie sposób nie wspomnieć. To wizualna strona tej książki – całość bowiem wydana została z niezwykłą dbałością o zdjęcia, szkice, reprodukcje artykułów, czyli wszystko to, co pozwala opowieść Semczuka przeżyć jeszcze mocniej.
Co jednak może najważniejsze, autor „Żywiołów” – ceniony reporter, autor min. „Czarnej wołgi”, czy książki o Karolu Kocie „M jak morderca” – nie traci ani razu perspektywy człowieka: uczestnika, czasem sprawcy zdarzeń. Pokazuje go przy tym w szerszym kontekście: złych przepisów, niesprawnej technologii, odgórnych nakazów i również odgórnego przymykania oka na drobne nieprawidłowości. Wszystkiego tego, co pozwoliło nagiąć fakty do – będącej może tak naprawdę praprzyczyną wszystkich nieszczęść – wszechobecnej peerelowskiej propagandy sukcesu.
Bo tak naprawdę książka Semczuka jest złożonym z cząstkowych zarzutów, zbudowanych z poszczególnych katastrof, wypadków i zdarzeń, wielkim oskarżeniem stawianym PRL-owskiej bylejakości, tumiwisizmowi, owemu „jakoś to będzie”. Filozofii, odzwierciedlającej ówczesne lekceważące i roszczeniowe podejście do pracy, wyrażanej w sloganie, ukutym prawdopodobnie w latach 50. XX wieku, „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Wszystkie przywołane w książce przykłady pokazują, że tamten system był zepsuty w każdy możliwy sposób. Instytucjonalnie, strukturalnie i personalnie. A każda z katastrof, nawet tych skrzętnie skrywanych przed opinią publiczną, coraz dotkliwiej tę prawdę o powszechnej degrengoladzie odsłaniała.
Przemysław Semczuk, Żywioły, tom 1.
30. Plenum Spółdzielni Zenum, Toruń 21 czerwca 2023
ISBN: 9788396379825
„Żywiołów” można też posłuchać za darmo – na YouTube i Spotify, na kanale Dział Archeo
Although Przemysław Semczuk gives his book the title „Żywioły” (Elements), in fact he shows people who are defenceless not so much against the forces of nature, but against the system and the mediocrity ascribed to it, writes Przemyslaw Poznanski.