Kilkadziesiąt spraw – od porwań, przez kradzieże, po napady na bank i zabójstwa. W tym seryjne. Przemysław Semczuk w „Czarnej wołdze” wprowadza nas krok po kroku w świat zbrodni, którą łączy czas i miejsce. Łączy specyficzna mentalność sprawców i tych, którzy stali po stronie wymiaru sprawiedliwości. Łączy PRL.

Gdy w 1965 roku na warszawskim Aninie zaginęła mała Lilka Hencel, jeden z tropów prowadził do osób jeżdżących czarną wołgą. Sprawa została nagłośniona do tego stopnia, że samochód ten stał się na dziesięciolecia symbolem zła, przed którym przestrzegano dzieci. Nie pamiętam czy kiedykolwiek na żywo widziałem czarną wołgę. Nie jest to wykluczone, za to pewne jest, że gdy pod koniec lat 70. chodziłem do podstawówki, mit ten wciąż był żywy. Może dlatego że – jak pisze Przemysław Semczuk – zbrodnia w PRL-u była rzadkością. Oczywiście nie jako fakt, ale jako fakt medialny. O zbrodni w naszym kraju, tak jak i w pozostałych „demoludach”nie mówiło się zbyt często, bo przecież było to coś, co przynależało do zgniłego Zachodu. Niektórych spraw jednak nie dawało się wyciszyć, tym bujniej wyrastały one na tym pozornym ugorze socjalistycznej siermiężności i tym bardziej rozpalały wyobraźnię. A niektóre wpisywały się w długą tradycję „mitów miejskich”.
Semczuk zrobił coś, co pozornie nie powinno się było udać – narysował kryminalną panoramę PRL-u i to na niecałych pięciuset stronach. Zmieścił tu i historie głośne, szeroko wówczas komentowane, i te mniej znane lub zapomniane, a także te nieznane, bo okryte w swoim czasie woalem tajemnicy. Przekopał się przy tym przez imponującą bibliografię – książki i gazety, archiwa IPN czy Centralne Archiwum Wojskowe. Wreszcie po reportersku dotarł do niektórych bohaterów tamtych wydarzeń i spisał ich relacje. Nie będę oczywiście streszczał książki, ale dla porządku przynajmniej kilka z nich wymienić warto. Jak choćby sprawę seryjnego zabójcy, na podstawie której powstał film „Wściekły” z Bronisławem Cieślakiem, bardziej znanym jako porucznik Borewicz z serialu „07 zgłoś się”. Prawdziwa historia rozgrywała się na przestrzeni wielu lat. W 1947 roku zabita zostaje kobieta, w 1956 wrocławski zegarmistrz, rok później także we Wrocławiu życie traci inżynier. Kilka dni później o mały włos nie ginie pracownik Polskiego Radia i w tym samym roku dyrektor administracji Wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych. Wszystkie zabójstwa łączy broń, dzięki której ich dokonano. Sprawca zostaje złapany. Niespodziewane jednak okaże się wyjaśnienie tych zabójstw.
Sprawą zupełnie innego kalibru był proces dwóch nastolatków, którzy w 1975 roku postawili na nogi całą warszawską policję i SB. Zaalarmowali oni sekretariat ministra komunikacji o… bombie na pokładzie samolotu lecącego do Nowego Jorku. Alarm okazał się fałszywy, ale kilka dni później znowu odebrano telefon z informacją o bombie – tym razem w samolocie do Moskwy. W obu przypadkach piloci musieli wykazać się zimną krwią i posadzić samoloty ze świadomością, że być może ryzykują życiem pasażerów. Co ciekawe, Semczuk dotarł do jednego z kapitanów. Ten w rozmowie z autorem „Czarnej wołgi” przyznał, że nie ma pretensji o alarm, bo na sali sądowej spotkał sprawców, którzy jak się okazało zupełnie nie zdawali sobie sprawy z tego, co robią – przerażonych, pełnych skruchy. Jednak sam proces – choć niezbyt głośny – to z założenia był bardzo ciekawy, szczególnie dla historyka epoki. A sama sprawa być może wcale nie była taka banalna, jeśli weźmiemy pod uwagę jej potencjalne polityczne tło.
Ale dochodziło też do zamachów prawdziwych – jak ten, gdy w restauracji hotelu Victoria pewien mężczyzna zabił znanego Irakijczyka, Mahdiego Tarika Shakira, a w tle doszukać się było można rozgrywek na najwyższym szczeblu międzynarodowej polityki.
W książce „Czarna wołga” znajdziemy też głośną historię Jerzego Nasierowskiego – znanego aktora, który parał się też kradzieżami, historię anonimu, którego autor groził zatruciem ujęcia wody w Jeleniej Górze czy tajemniczego, wielowątkowego zabójstwa Jana Gerharda, redaktora naczelnego tygodnika „Forum”.
Dla mnie najciekawsza jest tu chyba jednak historia opowiedziana w jednym z ostatnich rozdziałów – o tajemniczych śmierciach kapitanów i pierwszych oficerów polskich statków dalekomorskich. Ta historia, nie do końca jasna, ma w sobie posmak opowieści szpiegowskiej, w stylu Johna le Carré, a więc obowiązkowo z tłem pełnym powiązań świata komunistycznych polityków ze światem terroru.
Semczuk przybliża też oczywiście te sprawy, którym poświęcił osobne książki – Zdzisława Marchwickiego, domniemanego zabójcy kobiet, o którym szerzej przeczytamy w „Wampirze z Zagłębia”, oraz o Joachima Knychały, seryjnego mordercy z Piekar Śląskich, który terroryzował Śląsk w latach 1974-1982 (tę historię znajdziemy w książce „Kryptonim Frankenstein”). Obie te książki wydane zostały już po „Czarnej wołdze”, bo choć tom, który omawiam, ukazał się w tym roku, to jest to tak naprawdę wznowienie pozycji z 2013 roku. Co jednak istotne – uzupełnione i rozszerzone o fakty oraz historie, na które uwagę zwrócili autorowi czytelnicy pierwszego wydania.
Semczuk opisuje kilkadziesiąt spraw, łącząc je w spójne tematycznie rozdziały, a niemal każda z nich brzmi jak konspekt dla całkiem niezłej powieści kryminalnej (zresztą po wiele z nich już sięgnęli niejednokrotnie polscy pisarze). Recz jasna nie jest to historia pełna, bo tej nie dałoby się ująć w jednym tomie. To subiektywny wybór dziennikarza i pisarza – szeroki, różnorodny, a przede wszystkim trzymający w napięciu. Bo kto nie chciałby poznać prawdziwie zaskakującego finału napadu na bank w Wołowie?
Przemysław Semczuk, Czarna wołga
Świat Książki 2018
