recenzja

Fobie pana Hofmeestera | Arnon Grunberg, Tirza

„Tirza” Arnona Grunberga na przykładzie jednego człowieka pokazuje całą złożoność zachodniej cywilizacji, z całym jej pozornym tylko systemem wartości, z maską, która w pewnym momencie pęka, by odsłonić skrywające się pod nią lęki i fobie, zapudrowane dotąd nieszczerą poprawnością polityczną.

Tirza oskarża. Oskarża najpierw swoim imieniem, z którego przezornie usunięto „h”, by nie brzmiało zbyt żydowsko, potem oskarża już wprost, dostrzegając to, co przez lata skrywało się pod licznymi maskami pozornej tolerancji, jaka powinna cechować otwartego człowieka Zachodu. Oskarża słowami, ale oskarża też wszystkim, co robi. Możliwe, że oskarża nawet swoim związkiem z Choukrim, chłopakiem o ciemnej karnacji. Oskarża ojca, choć nie od razu jest to jasne. Jörgen Hofmeester wydaje się być bowiem rodzicem idealnym – mało który tak dobrze zająłby się dwiema córkami po tym jak ich matka z dnia na dzień wyszła z domu inie pojawiła się przez kolejne trzy lata. Mało kto byłby tak tolerancyjny i pozwalał dorastającej córce sprowadzać na noc chłopców, a nawet przygotowywał dla nich śniadania. Tak, żałujemy Hofmeestera, współczujemy mu nawet, ale i podziwiamy jego spokój i opanowanie,gdy żona – równie nagle jak zniknęła – pojawia się pewnego dnia z powrotem w drzwiach. Nie ma krzyków, nie ma pretensji i żalów. Jest gościnność, lekko może tylko podszyta niezadowoleniem z niespodziewanej wizyty.

Ale to tylko pozory i szybko przekonamy się, że nie jedyne w życiu bohatera – całe jego życie bowiem składa się z pozorów i masek. Jednym nie pozwala nigdy opaść, innym pozwala wyjść na światło dzienne tylko dlatego, że żyje w specyficznym czasie. Jest krótko po 11 września 2001 roku, gdy samoloty kierowane przez terrorystów z Al Kaidy zniszczyły nowojorskie wieże World Trade Center.  Ten moment przewartościowuje zarówno światową politykę obronności, jak i dotychczasowe drobnomieszczańskie poczucie bezpieczeństwa. Ma to zresztą wymiar czysto materialny, skoro zamachy zachwiały gospodarką, co nie pozostało bez wpływu także na inwestycje drobnych ciułaczy. Ale dla Hofmeestera, który – i owszem – poczuł ból niestabilności funduszy hedgingowych, zburzenie Bliźniaczych Wież staje się przede wszystkim doskonałą wymówką dla dania ujścia głęboko ukrytym fobiom, pozwoleniem na pozbycie się pozorów politycznej poprawności, a może przede wszystkim poczuciu wyższości skrywanemu dotąd za parawanem politycznej poprawności. W tym stanie rzeczy nawet lokator, wynajmujący od niego pokój, jest podczłowiekiem, niegodnym zainteresowania jego starszej córki Ibi. Cóż dopiero mówić o Arabie, który na pewno jest terrorystą. Hofmeester podejrzewa o to nawet sprzątacza z firmy, Afgańczyka, którego w myślach nazywa „koniem trojańskim”. A czarnoskórego taksówkarza z góry oskarża o to, że ten pewnie zechce ukraść jego bagaż. „Czarny to czarny” – uznaje w myślach bez cienia refleksji.

Hofmeester to buc, snob, pijący wyłącznie włoskiego gewürztraminera i z dumą podkreślający, że mieszka w najlepszej części Amsterdamu, a tym samym najlepszym w całej Holandii. I być może jest tak rzeczywiście, lecz wszystko inne w jego życiu okazuje się kłamstwem. Kłamstwem było jego małżeństwo i w pewnej chwili rozumiemy już dlaczego wpisane było w nie zniknięcie żony, bo nawet jeśli jej oskarżenia wobec męża okazują się mylne, to faktem jest, że nie była jego wymarzoną partnerką. Jako redaktor zajmujący się w wydawnictwie odkrywaniem talentów z Europy Wschodniej, Hofmeester nachalnie cytuje wszem i wobec Tołstoja i Dostojewskiego, ale teksty młodych pisarzy współczesnych są dla niego tylko niewiele wartą makulaturą. Czymże innym jak nie udawaniem są też jego wypełniające nadmiar wolnego czasu wizyty na lotnisku Schiphol, gdzie w hali odlotów macha podróżnym, którzy są tak naprawdę dla niego obcy?

Arnon Grunberg napisał powieść, która na przykładzie jednego człowieka pokazuje całą złożoność zachodniej cywilizacji, z całym jej pozornym tylko systemem wartości, z maską, która w pewnym momencie spada, by odsłonić skrywające się pod nią lęki i fobie,zapudrowane dotąd nieszczerą poprawnością polityczną. Znamienne jest wszak, że w zasadzie Hofmeester o swoje problemy finansowe nie ma pretensji do pracownika banku, który mu sprzedał fundusz, czy – szerzej – do świata finansjery. Całą swoją złość, jak się okaże, niepohamowaną, kieruje wobec tych, których i tak wcześniej nienawidził.

Bo „Tirza”, trochę wbrew tytułowi, nie jest głównie o córce, lecz o jej ojcu. O ojcach, a pewnie i matkach z pokolenia Żelaznej Kurtyny, pierestrojki i mozolnego budowania europejskiego dobrobytu,  pozbawionego jednak poczucia wyższych wartości. Tirza okazuje się ich zaprzeczeniem, a zatem staje się punktem odniesienia dla ich systemu priorytetów i szybko okazuje się źródłem lęku. Dla Hofmeestera jest to pozornie lęk ojca o córkę, w rzeczywistości widzimy doskonale, że jest to strach o to, że zbliża się koniec świata, jaki gwarantował poczucie stabilności. Tirza staje się więc symbolem oczekiwanego, choć nie przez wszystkich pożądanego, świata większych wartości, idealizmu i braku zakłamania.

Powieść Grunberga została w Holandii wydana w 2006 roku, a jednak brzmi w naszych czasach jeszcze bardziej aktualnie. Świat wcale nie staje się lepszy, maski poprawności politycznej mają coraz więcej szczelin i pęknięć, zza których jednak, wbrew przewidywaniom,nie widać nawet śladu czegoś nowego. Z tego punktu widzenia wymowa książki – dwanaście lat temu wydająca się być może nazbyt pesymistyczną – dziś brzmi jeszcze bardziej dojmująco.

Arnon Grunberg, Tirza

Z niderlandzkiego tłumaczyła Małgorzata Diederen-Woźniak

Pauza 2018

%d bloggers like this: