felieton

Finałowa siódemka (z bonusem) | Felieton Przemysław Poznańskiego

Wybrałem swoją siódemkę (z bonusem), czyli książki, które chętnie zobaczyłbym w finałach najważniejszych tegorocznych konkursów literackich. Dla jednych będzie to może wybór oczywisty, dla innych tendencyjny. Dla mnie jest po prostu mój: przeczytany, przemyślany, przeżyty – pisze w styczniowym felietonie Przemysław Poznański.

Choć laureatów najważniejszych literackich nagród poznamy dopiero jesienią, już teraz trwa mniej lub bardziej formalny wyścig o laury – choćby za sprawą nominacji do Nagrody Literackiej Gdynia, bowiem do końca stycznia każdy z nas może zgłaszać książki, które będą ubiegały się o tę nagrodę. I odnoszę wrażenie, że będzie to wyścig zaciekły. Jak bowiem wybrać najpierw kilkadziesiąt, potem kilka, w końcu tę jedną jedyną książkę roku? Jak to zrobić, gdy tylko w kategorii literatury pięknej ukazało się w zeszłym roku co najmniej kilkadziesiąt pozycji, wobec których nie wolno przejść obojętnie?

Wspomniana Gdynia ma trochę łatwiej – tu wybór następuje w czterech kategoriach (w tym za tłumaczenie, czego nie przewidują regulaminy innych nagród przyznawanych za literaturę polską), w Nike jest trudniej, bo nagroda jest tylko jedna, za to nominowane mogą być wszelkie gatunki literackie. Ja ułatwię sobie zadanie: nie wspomnę o literaturze faktu i o eseju, nawet jeśli poruszyła mnie „Izbica, Izbica” Rafała Hetmana, nie pochylę się na poezją, bo się na niej nie znam, także najlepsze tłumaczenia zostawiam ekspertom, niecierpliwie czekam również na wskazania jurorów Angelusa czy Conrada. Ja – spośród omawianych u nas w 2021 roku – wskażę te książki z kategorii literatury pięknej, które czytałem i dlatego wiem, że nie mogą pozostać niezauważone. Siedem plus bonus. To do dzieła!

Liliana Hermetz, Rozrzucone, Wydawnictwo Literackie 2021

Choć nie chcę opisywać moich wyborów w kolejności, która wskazywałaby konkretne miejsca na podium i tuż poza nim to być może najważniejszą dla mnie polską powieścią 2021 roku były „Rozrzucone” Liliany Hermetz. Może dlatego, że daje mi to, czego od literatury oczekuję przede wszystkim: drążenia korytarzy w nieznanej materii, odkrywania światów – tak na poziomie treści jak i języka. Recenzowałem tę powieść, więc nie będę się teraz silił i wyważał otwartych drzwi. Powtórzę to, co już o tej książce napisałem: Liliana Hermetz eksploruje w niej to, co „pomiędzy” – pomiędzy kulturami, mentalnościami czy narodowymi tożsamościami. I znajduje dla tej opowieści adekwatny, a przy tym osobny, unikalny i intymny język – język swoich bohaterek, także zakorzeniony gdzieś pomiędzy językowymi normami. To bowiem język pogranicza – rozumianego dosłownie, ale i w przenośni. Szukając tego, co „pomiędzy” autorka zabiera nas w dwa regiony Europy, mocno naznaczone narodowościową niejednoznacznością, przenikaniem się kultur, religii i mentalności. To Kresy – styk Polski i Ukrainy. Miejsce, gdzie „tożsamość nadawali rodzice, chrzcząc dziecko w kościele lub w cerkwi”. To także Alzacja – konglomerat wpływów francuskich i niemieckich. W każde z tych miejsc Hermetz wsłuchuje się z uwagą, wyłapując tak temperaturę panujących tam emocji, jak i charakterystyczne zwroty, frazy, dźwięki, którymi te nastroje są wyrażane. Owo językowe „pomiędzy” najmocniej brzmi jednak wtedy, gdy autorka „Rozrzuconych” zderza ze sobą te dwa pograniczne światy i wnikliwie, ale i z empatią słucha, co z owego zderzenia wyniknie”.

Jarosław Maślanek, Liczby ostatnie, Państwowy Instytut Wydawniczy 2021

Lecz jeśli o granicach mowa, to wspomnieć muszę też o najnowszej powieści Jarosława Maślanka – „Liczbach ostatnich”. Książce dystopijnej, czy może bardziej postapokaliptycznej, osnutej wokół granicy, jaka dla jego bohaterów – ale i dla czytelnika – wyrośnie dość niespodziewanie, oddzielając beztroskie dzieciństwo spod znaku wspólnych zabaw blokowej ferajny od dorosłości naznaczonej postępującym gwałtownie upadkiem cywilizacji. Maślanek mówi nam bowiem o świecie nieodległej przyszłości, świecie pogrążonym w chaosie, którego pierwsze oznaki musimy widzieć już dziś – to przestrzeń, gdzie niszczona konsekwentnie przyroda próbuje w końcu odegrać się na swoich oprawcach, to też miejsce, w którym zanikają wszelkie humanistyczne wartości, a punktem honoru jest niewpuszczanie na „nasze ziemie” obcych, innych, uchodźców w imię hołubionego przez władze izolacjonizmu. Ta świat ksenofobi, dzielenia, sortowania, zamykania granic. A przy tym to, co dzieje się w „Liczbach ostatnich”, jest pochodną nie tylko narastającego ogólnego zdziczenia i zgłupienia społeczeństwa (choć głównie), lecz także sytuacji apokaliptycznej, jaką staje się szalejący wirus „Zetki” – zarazy, która co prawda sieje śmierć, ale de facto staje się przede wszystkim pretekstem do ograniczania przez rządzących praw i wolności obywateli, do dyktowania nowego niedemokratycznego ładu.

Jakub Żulczyk, Informacja zwrotna, Świat Książki 2021

Blisko więc powieści Jarosława Maślanka choćby do świetnego „Czarnego słońca” Jakuba Żulczyka z 2020 roku. A skoro o tym autorze mowa, to wymienię tu jego najnowszą „Informację zwrotną”. To powieść od wcześniejszej prozy pióra tego autora znacznie bardziej kameralna, skupiona mocniej na człowieku niż na systemie, z jego teokratyczno-faszyzującymi strukturami wrzuconymi w wizje rodem z apokalipsy. Tym razem interesuje Żulczykazderzenie jednostki nie tyle więc z systemem (a jeśli, to tylko miejscowymi układami, co nadaje powieści raz po raz rys sensacji), ile z własnym mrokiem, ale i z mrokiem otaczającego go świata. Jednostki bezsilnej z powodu braku „informacji zwrotnej”, a zatem niezdolnej do budowania relacji z innymi. I choć powieść podporządkowana zostaje pierwszoosobowej narracji alkoholika, to nie ma tu – jak choćby u Pilcha – autobiograficznej w istocie ballady, w której wystawność języka i oratorskie popisy maskować miałyby oczywistą destruktywność nałogu. Zamiast tego jest świat opowiedziany poprzez chrzęst kostek lodu, przez pryzmat tego, co widzi narrator, a zatem pryzmat niedopowiedzeń, dziur, stanowiących pochodną dłuższych lub krótszych całkowitych zaćmień i chwilowych niepamięci bohatera. Zatem jest to świat – mówiąc najadekwatniej – pozbawiony informacji zwrotnej, a więc taki, w którym niemożliwe okazuje się zbudowanie prawdziwych relacji międzyludzkich opartych na szczerości, zaufaniu, ciekawości drugiego człowieka.

Edward Pasewicz, Pulverkopf, Wielka Litera 2021

A skoro mowa o niedopowiedzeniach, to czas na jedną z tych powieści w moim zestawieniu, które nie brylowały w zeszłym roku na literackich salonach, a przecież w niczym nie umniejsza to ich wartości. Mówię choćby o „Pulverkopf” Edwarda Pasewicza – erudycyjnej powieści o układaniu się z tożsamością, szkatułkową historią o pamiętaniu i niepamiętaniu, zaproszeniu do wkroczenia na drogę fabuły, gęstą od wątków rozgrywających się w kilku warstwach czasowych, krętą w wyniku niedopowiedzeń, które dopiero muszą doczekać się wyjaśnienia. Powieść Pasewicza to szperanie w pamięci, szperanie w notatkach, szperanie w przeszłości, we własnej wyobraźni, wreszcie w tożsamości bohatera. Wszystko po to, by powoli, krok po kroku, odsłaniać przed nami zarówno opowieść stanowiącą tło – o kompozytorze Norbercie von Hannenheimie i jego zagubionym, a może w istocie nigdy nie ukończonym dziele, a przede wszystkim opowieść główną – o Patryku Werhuncie, chłopcu z Meseritz, czyli Międzyrzecza, a zarazem mężczyźnie z Poznania (bo warstwy czasowe przenikają się tu płynnie), próbującym napisać o Hannenheimie powieść i zarazem odtworzyć jego utwór. Poszukując fragmentów przeszłości i mierząc się z teraźniejszością Werhunt przede wszystkim stara się odtworzyć siebie, złożyć z rozrzuconych kawałków lustro, w którym będzie mógł się wreszcie przejrzeć. Jednocześnie zatem układa tę tożsamość, jak i próbuje się z nią ułożyć, pogodzić, a przynajmniej zrozumieć.

Wojciech Staszewski, Gra w powieszonego, Wielka Litera 2021

Gdzieś między „Liczbami ostatnimi” z jej fabułą korzystającą z atrybutów fantastyczności przedstawionego świata, a zmagającym się z niełatwymi kartami historii „Pulverkopfem”, umieściłbym „Grę w powieszonego” Wojciecha Staszewskiego – powieść niemal niezauważoną, moim zdaniem ze wszech miar niesłusznie. Gdy zastanawiam się nad tym, dlaczego tak niewiele pisano o tej książce, dochodzę do wniosku, że to z powodu subtelności, z jaką autor przedstawił swoją alternatywną wizję historii Polski – bez fabularnych fajerwerków, które łatwo przebiłyby się na pierwsze strony gazet, bez natrętnej publicystyki i bez nachalnego oceniania. Budując powojenną przestrzeń pozbawioną elementu Powstania Warszawskiego autor „Gry w powieszonego” pokazuje za to, że pewne sprawy pozostają niezmienne, a pewne zdarzenia nieuchronne – tak na poziomie losów państw jak i emocji jednostek. Co by zatem było, zdaniem Staszewskiego, gdyby do zrywu z sierpnia 1944 roku nigdy nie doszło? Jak zmieniłoby to naszą powojenną rzeczywistość, a co za tym idzie – naszą współczesność? Jak żyłoby pokolenie, które postanowiło nie walczyć na barykadach? Czy zabrakłoby tylko kilku utworów ze śpiewnika pieśni patriotycznych? Czy zmieniłoby się wszystko, czy może – wprost przeciwnie – nie zmieniłoby się prawie nic? Czesiek (narrator) i Tadeusz żyją z piętnem „spietranego pokolenia”, które nie odważyło się chwycić za broń i przegonić Niemców. Żyją w przekonaniu, że to ich bezczynność jest przyczyną całego zła, jakie panoszy się w Polsce, że to przez nich „ten cały komunizm, gwałty, procesy, kazamaty, zsyłki, egzekucje”, że wybuch drugiego powstania pozwoliłby przecież skutecznie powstrzymać radzieckie parcie na Europę. Ale przecież jednocześnie żyją w alternatywnej rzeczywistości lat 60. XX wieku, która w gruncie rzeczy prawie niczym nie różni się od tej, jaka wydarzyła się naprawdę. Mamy tę samą siermiężność komuny z jej toporną ideologią i partyjnym karierowiczostwem i mamy Gomułkę. Młodzież słucha tej samej muzyki, nieśmiało chłonąc z Zachodu przebłyski kultury hipisowskiej, a wszyscy chcą jakoś się urządzić w niewygodnym, ale przecież jedynym możliwym, powojennym świecie. Co więcej i tu dorasta nowe pokolenie, reprezentowane przez Jerzyka, dla którego to, że Powstanie nie wybuchło (lub wybuchło), nie ma już żadnego znaczenia. Staszewski wykorzystuje więc prawidła literackiego gatunku z wyjątkową subtelnością, z wyczuciem, nie epatując opisami radykalnych zmian, nie zarzucając nas sensacyjnymi scenariuszami możliwych wydarzeń, które miałby być pokłosiem wspomnianego punktu dywergencji, a dając głównie kilka topograficznych przesunięć, koniecznych choćby z tego względu, że stolica nie została zrównana z ziemią. To przemyślana wizja świata (Polski), podporządkowana przekonaniu o zarazem nieuchronności, jak i o nieprzewidywalności zdarzeń.

Kasper Bajon, Ideot, Nisza 2021

Alternatywność to cecha innej z powieści (a w zasadzie połączenia powieści i eseju), czyli „Ideota” Kaspra Bajona – opowieści podążającej śladami domniemanej mistyfikacji, związanej z autorstwem „Frankensteina”, a skupiającej się na nierozerwalności (s)twórcy i dzieła. Nawet, gdy dzieło zostaje twórcy odebrane, nawet gdy twórca dzieła się wyrzeka. Otóż Bajon idzie śladami tezy, w myśl której słynnego „Frankensteina” napisać miała nie Mary Shelly, tylko jej przyrodnia siostra, Claire Clairmont. Wskazywałoby na to – zdaniem autora – wiele faktów, choćby zestawienie przesłania książki i jej treści z wątłym życiowym doświadczeniem pisarki, przy jednoczesnym przywołaniu dowodów na znacznie szersze horyzonty Clairmont. Do tego dochodzi analiza językowa powieści i innych dzieł pisarki. „Ideot” nie jest jednak popularnonaukową rozprawą, a w każdym razie nie tylko. Autor opowiada nam bowiem o kulisach powstania „Frankensteina” na dwa sposoby – pisząc kilkudziesięciostronicowy esej, pełen faktów i z pasją udowadnianych teorii, ale przede wszystkim jednak dając nam powieść właściwą, pełnymi garściami czerpiącą z przedstawionych wcześniej informacji, a przecież jednocześnie wychodzącą daleko poza gatunek biografii. To powieść, osnuta na losach sióstr i ich życiowych wybranków, Shelleya i Byrona, losach naznaczonych zresztą wielopiętrową toksycznością. Osnuta, a nie oparta, bo autor nie tylko zmienia postaciom imiona i nazwiska, lecz przede wszystkim dokonuje fabularnej wolty, wyprowadzając nas w pewnym momencie ze świata mniej lub bardziej potwierdzonych faktów, w świat swojej wyobraźni, w którym – jak w samym „Frankensteinie” – temu co prawdziwe zderzyć przyjdzie się z tym, co niesamowite. 

Maciej Plaza, Golem, W.A.B. 2021

Niesamowitość wpisana w historyczne realia pojawia się też w świecie, jaki w „Golemie” wykreował Maciej Płaza. Powołując do życia postać niemożliwą, zlepioną w jedno, z co najmniej trzech archetypicznych czy magicznych figur, autor znajduje klucz do opowiedzenia nam o równie dojmująco niemożliwym świecie: tyleż zanurzonym w historycznej prawdzie, ile bezpowrotnie nieistniejącym. To na barkach tytułowego Golema wślizgujemy się jesienią 1910 roku do maleńkich Liścisk – mieściny na Podolu, stającej się zresztą w tej powieści dość szybko symbolem tysięcy takich wschodnioeuropejskich sztetli z początku XX wieku. Wślizgujemy się, by w zasadzie od razu zdać sobie sprawę z faktu, że przywołując ową figurę Golema autor nie zamierza wcale traktować jej w kategoriach kulturowego cytatu, lecz nadaje jej osobne życie i (prze)znaczenie. Płaza czerpie z tradycji, ale tylko po to, by z nimi dyskutować, przekształcać je, a w końcu od nich oderwać. W poszukiwaniu Golema natkniemy się choćby na Szirę, córkę cadyka, kobietę milczącą z wyboru, dotkniętą klątwą, bo tracącą kolejnych mężów, a więc wcielenie golema rodem z definicji „Talmudu Babilońskiego”, gdzie nazywa się tak kobietę, która nie poczęła. A to dopiero początek poszukiwania tropów zawartych w tytule. Kim jeszcze jest Golem u Płazy? Stworzoną z mistycznej magii istotą, bronią gotową do użycia w obliczu kolejnego nieuniknionego pogromu? A może przede wszystkim istotnym dopełnieniem konglomeratu, z którego pisarz zlepia swojego bohatera – Rafaela, przybysza, tułacza, nieznanego, obcego? Kogoś, kto zjawia się w Liściskach, by przebudzić sztetl i jednocześnie ożywić literacko ten pozornie ugruntowany w kulturowej tradycji obraz świata graniczącego ze światem chrześcijan, a przecież hermetycznego, zaludnionego przez mężczyzn w sztrajmlach i bekieszach, oddających się studiowaniu Tory oraz kobiety, przyjmujące na siebie rolę żon i matek, choć często – jak choćby rebecyn Chagit – odgrywających tu role pierwszoplanowe.

Magdalena Salik, Płomień, Powergraph 2021

Powyższy przegląd pokazuje przy okazji, że wiele jest we współczesnej polskiej literaturze pięknej fantastyczności, rozgrywanej – jak choćby u nagrodzonego Nike za „Baśń o wężowym sercu” Radka Raka – w kategoriach literackiego chwytu, pozwalającego odbić rzeczywistość w krzywym zwierciadle, uwypuklającym te czy inne cechy. A skoro tak, to czas na zapowiadany bonus. Jest bowiem wśród ubiegłorocznych powieści jedna, która fantastykę traktuje jako istotne tło, nie wypierając się gatunku, a jednocześnie chcąc nam opowiedzieć bardziej o człowieku i człowieczeństwie niż o technologicznych wizjach przyszłości. Mowa o „Płomieniu” Magdaleny Salik – powieści fabularnie podporządkowanej przygotowaniom do lotu na odległą planetę, Lodową Ziemię i wyzwaniom, jakie temu towarzyszą, w tym kwestii mapowania ludzkiego mózgu, w istocie opowiadającą o moralnych dylematach, przed jakimi stajemy już teraz, próbując określić granice człowieczeństwa, wyznaczyć moralne zasady postępowania w zmieniającym się świecie, coraz częściej odhumanizowanym, wypychającym jednostkę poza nawias tego, co stoi w poprzek interesów korporacji, społeczności, państwa. Wyrasta więc „Płomień” – i to znacząco – poza gatunkowość, dopominając się uwagi czytelnika, szukającego opowieści o zgoła niefantastycznych dylematach naszej rzeczywistości.

Te osiem książek daleko nie wyczerpuje listy powieści, wartych uwagi, także dlatego, że ograniczam się tylko do tych z nich, które sam przeczytałem. Dlatego nie znajdziecie tu „Furtki przy dozorcy” Waldemara Bawołka, autora nagrodzonego w zeszłym roku Gdynią za „Pomarli” (obie książki czekają na lekturę), albo wspominanych na zupelnieinnaopowiesc.com (ale nie przeze mnie) „Imperium dzieci” Marty Sokołowskiej czy „Wypióra” Grzegorza Uzdańskiego (autora nominowanego w tym roku do Paszportów Polityki). Nikt z nas jednak nie jest w stanie przeczytać wszystkiego, co przeczytania warte. I także do tego służą nagrody – by nam to co najlepsze w najlepszym wskazać.

Przeczytaj także:

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading