Trwają wakacje. To dobry czas na nadrobienie czytelniczych zaległości. Oto druga część naszego subiektywnego wyboru mądrych lektur wakacyjnych, tym razem takich, które mówią o tolerancji. Jeśli jeszcze nie znacie tych książek, to zachęcamy, by po nie sięgnąć i czytać – nie tylko na tęczowym leżaku.

Bohaterowie Douglasa Stuarta żyją w ciasnych klatkach społecznych uwarunkowań, wpajanej im od dziecka nienawiści na tle religijnym, czy pogardy wobec odmienności. Trawieni narastającą w nich frustracją, pozory wyzwolenia znajdują tylko w nieposkromionych aktach przemocy i w pogardzie. Mowa oczywiście o powieści „Młody Mungo”. Douglas Stuart wraca do Glasgow – miasta, które było tak tłem jak i bohaterem jego nagrodzonej Bookerem, debiutanckiej powieści „Shuggie Bain”. Wraca do tego miasta i do tematów, które interesowały go także wtedy: dziedziczenia biedy, dysfunkcji, alkoholizmu i przemocy. Interesuje go zatem ów społeczny determinizm, wykluczający, a przynajmniej ograniczający do minimum szanse jednostki na wyrwanie się z takiego świata jak ten. Bardzo konkretnego świata postthatcherowskiej szkockiej prowincji, robotniczego osiedla, dotkniętego radykalnymi reformami gospodarczymi, wstrzymującymi finansowanie przemysłu stoczniowego, a tym samym z dnia na dzień pogrążającego się w niemocy i patologii. Ale przy tym wszystkim jest to wciągająca i poruszająca opowieść o miłości i przyjaźni.

To opowieść o tym momencie w życiu, gdy mija zauroczenie, gdy zaczynamy poznawać swoje nawyki i przyzwyczajenia. Gdy coś się właśnie kończy, a coś innego zaczyna. Tylko czy zaczyna naprawdę? Tak pisałem o „Upamiętnieniu” Bryana Washingtona. Związek bohaterów wkracza w dziwną fazę. Bensona zastajemy w chwili, gdy jego chłopak, Mike, właśnie wylatuje do Japonii, do Osaki, a tymczasem do Houston przylatuje w odwiedziny matka Mike’a i wprowadza się do ich wspólnej sypialni. Jak powinien zareagować Benson? Choć „Upamiętnienie” jest debiutancką powieścią Washingtona, to widać autor posiadł rzadką umiejętność snucia opowieści o „zwykłych ludziach”, bez pompy i zadęcia, bez wielkich słów. Prowadząc spokojnie narrację zdołał przedstawić świat widziany oczami Bensona i z innej strony, oczami Mike’a. Stawia przy tym znacznie głębsze pytania natury egzystencjalnej, na które odpowiedzi musimy poszukać sami. Pomóc nam w tym może zmiana perspektyw, patrzenie oczami raz jednego z bohaterów powieści, raz drugiego, bo tylko fluktuacja, zmiana punktu widzenia, jaką proponuje Washington, może pozwolić na odnalezienie podmiotowości drugiego człowieka.

Przeplatając przyszłość z przeszłością, teraźniejszość z fatum ciążącym nad Raúlem Iriarte ― kubańskim rekrutem wysłanym do Angoli ― Marcial Gala opowiada w „Mówcie mi Kasandra” o rasizmie i homofobii, i wykluczającej wszelką odmienność maczystowskiej kulturze idącej ręka w rękę z komunistyczną mizoginią. Proza Marciala Gali jest gęsta od znaczeń i kontekstów, pełna na poły onirycznych odniesień, i jednocześnie, niczym Μαίανδρος, meandrująca między teraźniejszością, przyszłością i przeszłością. Przy tym jest to narracja oscylująca wokół historii znanej głównie badaczom historii Ameryki Południowej i Środkowej oraz znawcom XX-wiecznych ruchów wyzwoleńczych w Afryce, ale raczej nieobecna w polskim dyskursie o Kubie. A jednocześnie jest to historia głęboko intymna. I stara jak świat. Z każdą kolejną kartą tej prozy chciałem jak najszybciej poznać koniec opowieści Raulita, choć już niemal od jej początku wiadomo było, jak się ta jego „przygoda” zakończy. A jednocześnie wielokrotnie odkładałem książkę, żeby koniec tej opowieści nadszedł jak najpóźniej, jakby chcąc dać Raúlowi jeszcze chwilę, jeszcze jedną noc, zanim spełni się przepowiednia Kasandry.

„Ostatni sen” to opowieść o takich spotkaniach, które nie pozostają bez konsekwencji, zmieniają bowiem bohaterów raz na zawsze. Opowieść, w której Pedro Almodóvar zabiera nas niespodziewanie także w te rejony swojej wyobraźni, których wcześniej przed nam nie odsłaniał. Gdyby to był film, w napisach końcowych znaleźlibyśmy takie postaci jak skrzywdzony chłopiec, bajkowa-niebajkowa królewna, człowiek żyjący na opak, seksbomba Patty Diphusa, mesjasz, istota nadprzyrodzona, a wreszcie matka. To zresztą tylko niektórzy z bohaterów, zaludniających opowiadania Almodóvara, czy raczej prozę, rozciągniętą między opowiadaniami a esejami, felietonami czy wręcz wspomnieniami. Ważniejsze jednak od formy jest to, co wszystkie te opowieści i wszystkich tych bohaterów spaja: to przemiana ― często radykalna ― którą przechodzą w wyniku zetknięcia się z innym człowiekiem, w efekcie poddania się jego dobrej lub złej woli, albo zachłyśnięcia niesioną przez niego ideą.

Bardzo intymny monodram, podporządkowany walce emocji, zmaganiom miłości z wściekłością, ostatecznie przeradza się u Édouarda Louisa w esej, a nawet w doraźny polityczny komentarz, będący oskarżeniem konkretnych osób – tak o „Kto zabił mojego ojca” pisał w recenzji na zupelnieinnaopowiesc.com Przemysław Poznański. Louis przyzwyczaił nas do prozy, która piętnuje nienawiść wobec odmienności. A chociaż komentuje, to daje przy tym uniwersalną opowieść o jednostce wrzuconej w mechanizm pogardy, w o jednostce wrzuconej w mechanizm pogardy, w tradycję poniżenia i odrzucenia wszystkiego tego, co wydaje się niezgodne z konkretnymi wartościami, wyznawanymi w danej społeczności. Przyzwyczaił nas też do tego, że mówi o sobie, że autobiografizuje, jednocześnie odnosząc się w istocie do każdego z nas, do każdego, kto doświadczyć może przemocy – fizycznej czy psychicznej – w imię dzielenia ludzi na lepszych i gorszych. Taki był „Koniec z Eddym” – owa opowieść o zmaganiu się z tożsamością i o bólu, jaki towarzyszy balansowaniu między próbą pozostania sobą a wpasowywaniem się w społeczne oczekiwania. Taka była „Historia przemocy”, wciągająca nas w świat systemowej i dziedziczonej pogardy wobec innych. I „Kto zabił mojego ojca” też taki jest: skupiony na obronie słabszych i wykluczonych, pogardzonych i poniżonych, podszyty miłością, niekryjący wściekłości.

To co prawda książka sprzed aż czterech lat, ale ciągle dyskutowana i przez wielu uznawana za najlepszą powieść ostatnich lat. W dwóch, a w zasadzie nawet w trzech planach czasowych, w jakich rozgrywa się powieść Rebekki Makkai, głównym pytaniem jest: „jak ocalić?” – pamięć, miłość, bliskich, własne życie. Jak zrobić w to mimo szalej wokół zarazy. „Wierzyliśmy jak nikt” rozpoczyna się od sceny znaczącej – oto Chicago połowy lat 80. i zorganizowana w gronie znajomych impreza ku pamięci przyjaciela zmarłego na AIDS. Jeden z uczestników, Yale Tishman, na dłuższą chwilę przysypia, a gdy budzi się, wokół nie ma żywej duszy. Zagadka szybko się wyjaśnia, lecz nagła pustka, jakiej doświadcza ów bohater, jest jak proroctwo tego, co wkrótce nadejdzie. Ale jest też symbolem tego, co w powieści Makkai najistotniejsze – strachu przed nagłą utratą wszystkiego co bliskie, znajome, ukochane. To powieść licząca sobie ponad 600 stron, gęsta od faktów, ale przede wszystkim od emocji. Głównie tych, jakie towarzyszyły ludziom, których życie w jednej chwili zamieniało się w koszmar, gdy poznawali diagnozę, będącą w latach 80. wyrokiem śmierci. Makkai nie oszczędza nam opisywania objawów choroby, towarzyszącego jej cierpienia, znikania w jednej chwili wszelkiej radości życia, blaknięcia głośno rozbrzmiewających jeszcze nie tak dawno śmiechów.

I na koniec nie powieść, a literatura non-fiction. Książka Marka Gevissera „Różowa linia” to drobiazgowa analiza ewolucji ruchów LGBT na całym świecie, ale i przegląd postaw jego przeciwników, wciąż z właściwą sobie nienawiścią wyznaczających nowe linie podziału. Także w Polsce. Tytułowa linia to linia podziału – Gevisser pokazuje, że bywa ona zjawiskiem powszechnym, choć w różnych częściach świata przebiegającym niezupełnie w tym samym miejscu. W postkomunistycznej Polsce po raz pierwszy zaczęto o jej wytyczaniu mówić za czasów „pierwszych” rządów PiS, gdy wicepremier tego rządu, wywodzący się z LPR Roman Giertych chciał zakazać „homopropagandy” w szkołach. Tylko dlatego nasz kraj wyprzedziły w tym dziele Rosja Putina i Węgry Orbana, że ówczesny rząd Kaczyńskiego upadł na skutek przyspieszonych wyborów, a koalicja PiS, LPR i Samoobrona straciła władzę. Ale Polska to tylko jeden z przykładów. Autor stworzył wręcz encyklopedyczne dossier ruchu LGBT+ na świecie, przeplatając je reportażami z miejsc, do których zawędrował wiedziony dziennikarską dociekliwością. Trafił więc, śledząc doniesienia o oskarżeniu o naruszenie przepisów o moralności – zresztą będących niechlubną spuścizną po kolonialnych rządach Anglików, do leżącej w Afryce Centralnej Malawii, gdzie do więzienia trafili Tiwonge Chimbalanga i Steven Monejza zaraz po tym, jak w jednej z tamtejszych gazet w roku 2009 ukazał się artykuł pod tytułem „Geje się zaręczyli”.