Dziś Dzień Kobiet. Z tej okazji wybraliśmy osiem książek z kobietami jako siłami sprawczymi zdarzeń, bohaterkami przez wielkie B. To książki, o których pisaliśmy w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ale Was zachęcamy do własnych poszukiwań także w klasyce literatury.
Pierwszy dzień kobiet obchodzono 28 lutego 1909 roku, jako święto ustanowione przez Socjalistyczną Partię Ameryki po zamieszkach i strajkach w Nowym Jorku. W sierpniu 1910 roku zorganizowano Międzynarodową Socjalistyczną Konferencję Kobiet przed posiedzeniem generalnym Drugiej Międzynarodówki Socjalistycznej w Kopenhadze, w Danii. Niemieckie delegatki Clara Zetkin, Käte Duncker, Paula Thiede i inne, zainspirowane częściowo przez amerykańskie socjalistki, zaproponowały ustanowienie corocznego „Dnia Kobiet”. Miał on służyć krzewieniu idei praw kobiet oraz budowaniu społecznego wsparcia dla powszechnych praw wyborczych dla kobiet.
Obarczone piętnem zdrady
W „Powiedziała, że nie żałuje” wędrówka kilku kobiet przez wyniszczoną wojną Laponię staje się w powieści Tommiego Kinnunena podróżą ku tożsamości i świadomości – indywidulanej i zbiorowej. Kinnunen jest z nami uczciwy – nie daje łatwych odpowiedzi, portrety psychologiczne swoich bohaterek buduje z misternie ze sobą splecionych, nie zawsze dających się usprawiedliwić, motywacji. Nie ma tu zatem jednej prawdy, nie ma czerni i bieli. Jest za to próba ukazania złożoności historii i wymuszanych pod jej wpływem niełatwych lub niejednoznacznych wyborów. Jest próba wyważenia racji, równomiernego rozłożenia ciężaru odpowiedzialności, a jeśli zrozumienia, to tylko takiego, które wynika z ukazania całego obrazu, bez skrywających cokolwiek półcieni.
Ta uczciwość jest koniecznością, jeśli chce się opowiedzieć historię taką jak ta: historię fińskich kobiet, które pracowały w czasie II wojny światowej dla Niemców, a potem zostały wraz z nimi ewakuowane do Norwegii, by po klęsce III Rzeszy stać się dla swojej ojczyzny wyrzutkami, obywatelkami gorszej kategorii. Niejednoznaczność ich postaw wynika z faktu, że – inaczej niż choćby w Polsce – kolaboracja z nazistami nie była przecież zdradą, lecz wsparciem sojusznika. Finlandia wszak opowiedziała się po stronie Niemców, stroniąc od poparcia niedawnego agresora – ZSRR.
Nazywane w czasie wędrówki „kurwami” i „zdrajczyniami”, przepędzane z mijanych domostw, głodne i chore zaczną więc urastać bohaterki Kinnunena do rangi symbolu zbiorowego narodowego wstydu. „Jak żeśmy u Niemców zaczynały, tośmy byli psiakrew po tej samej stronie!” – oburzy się jedna z kobiet jeszcze w obozie jenieckim w Tromsø, na wieść, że w Finlandii trafią też do obozów. Gdzie indziej przeczytamy: „kobiety (…) nie miały nic do powiedzenia: to mężczyźni rozpoczynali i kończyli wojny, nie pytając ich o zdanie”. A jednak po wojnie jedynie one zostaną obarczone piętnem zdrady. Okaże się, że żołnierze wszak tylko „wypełniali rozkazy”.
Przeczytaj recenzję:
Wyprawy Wery
Narratorka powieści Zyty Rudzkiej „Ten się śmieje, kto ma zęby” zaprasza nas na wyprawę – w poszukiwaniu butów do trumny i w poszukiwaniu własnej przeszłości. Co jednak najważniejsze, kieruje do nas owo zaproszenie niepowtarzalnym językiem skrzącym się od oryginalnych aforyzmów, porównań i życiowych mądrości.
„Trudno o dobre buty dla nieboszczyka” – brzmi pierwsze zdanie tej powieści, definiując od razu wszystko to, co tu ważne i oryginalne. Ten początek wrzuca nas bowiem w clou problemu z jakim zmagać się będzie bohaterka, Wera, była fryzjerka męska. Problemu nieuchronnego przemijania, z którego skutkami przyjdzie się jej zmierzyć; przemijania ludzi, emocji, przedmiotów. Może to być przemijanie nieodwracalne, sprowadzające się do faktu śmierci męża, ale i przemijanie, które pozornie wydaje się czasowe, odwracalne, podatne na próby nadania mu przeciwnego wektora. Śmierci nie da się cofnąć, ale może się ona stać bodźcem do próby odnalezienia śladów dawnych znajomości, dawnych miłości, dawnej świetności i godności. Całego tego czasu sprzed „ciemnych lat”. Można też zadać sobie trud rozniecenia przeszłych emocji. A przynajmniej łudzić się, że to możliwe.
I tak zaczyna się jej wyprawa. A raczej cały „żałobny kondukt” ciągnących się jedna za drugą wypraw, wyznaczających kolejne etapy tak formalnego radzenia sobie z faktem śmierci jak i emocjonalnego żegnania męża, godzenia się przez Werę z jego odejściem.
Bo „wyprawy” Wery najczęściej stają się wyprawami do przeszłości. Przeszłości wypełnionej w głównej mierze mężczyznami i kobietami, z którymi łączyły ją intymne i emocjonalne relacje. „Chodzę po starych miłościach” – powie. Są to zatem wyprawy po dawno zwietrzałych śladach, które miałyby mimo wszystko pozwolić na odnalezienie drogi do wygasłych emocji. Byłoby to prawdopodobnie żałosne, godne z naszej strony jedynie politowania, gdyby nie fakt, że w żadnym momencie działanie Wery nie jest podszyte naiwnością. Kobieta wierzy w możliwość odwrócenia tego, co odeszło, ale przecież nie po to, by samej odnaleźć w sobie wspomnienie dawnych uczuć, lecz z powodów czysto „biznesowych”. Jeśli Wera w coś wierzy, to w to, że sentyment, który być może żywi wciąż do niej ten, do kogo się udaje, pozwoli jej korzystnie sprzedać stary zegarek, zdobyć za darmo ubranie dla męża, spieniężyć jego stare puchary.
Przeczytaj recenzję:
Rola kobiety
W „wewnętrznym haremie” Elif Shafak – niczym dżiny zamknięte w lampie Alladyna – mieszkają Calineczki. Sześć żeńskich istot personifikujących różne typy charakteru. Jest też w powieści „Czarne mleko” miejsce dla wątpliwości i depresji poporodowej.
„Czarne mleko” jest chyba w twórczości Elif Shafak najbardziej intymną i osobistą opowieścią. Opowieścią o jej odczuciach i wątpliwościach, w której przeplata życiorysy znanych pisarek z własnymi myślami i przeżyciami. Wspomni więc o Virginii Woolf, Sylvii Plath, nie pominie choćby Simone de Beauvoir czy George Sand. Jednak to herbatka u tureckiej pisarki, Adlaet Ağaoğlu i zadane przez nią pytanie wywoła u Shafak najsilniejsze emocje. Emocje związane z tym, o czym jest ta historia, a wiec tyleż o depresji poporodowej i próbie radzenia sobie z nią, ile o próbie pogodzenia małżeństwa i macierzyństwa z zawodowym paraniem się literaturą.
„Jestem pisarką. Jestem koczowniczką. Jestem kosmopolitką. Jestem miłośniczką sufizmu. Jestem pacyfistką. Jestem wegetarianką i jestem kobietą, mniej więcej w tej kolejności. Tak opisałabym siebie przed ukończeniem trzydziestego piątego roku życia” – zaczyna swoją narrację Elif Shafak. Ale to przeszłość. W życiu Shafak następują bowiem zmiany. I tak zaczyna dzielić się z nami swoimi dylematami, dotyczącymi małżeństwa czy macierzyństwa, jednocześnie opowiadając nam historię kobiet, które znalazły się w tym samym momencie życia, co ona i musiały podjąć decyzje w tych samych sprawach. Własne decyzje.
Czytamy zatem o wątpliwościach, wahaniach i labilności uczuć autorki związanych z konsekwencjami podjętych wyborów, niełatwych, tym bardziej że podejmowanych w realiach patriarchalnego społeczeństwa. Stąd dylematy dotyczące roli kobiety, ale i roli pisarki. Stąd rozważania o zepsutym mleku takiej matki, która chce parać się literaturą i o czarnym atramencie, który przez ostatnie tysiąclecia służył do zapisywania myśli i słów wyłącznie mężczyznom.
Przeczytaj recenzję:
O kobiecej solidarności
„Córki tęczy” Hanny Cygler to wpleciona w historię kobiecej solidarności opowieść o wolności, o jej cenie, jej granicach, o tym jak trudno ją odzyskać i jak łatwo utracić. Fabułę książki autorka osadza głównie w RPA, w Pretorii, miejscu, gdzie żyje Joy Makeba, dziewczyna o życiorysie tak zagmatwanym i pełnym bólu, że – jak sama nam mówi, a raczej pisze w „dzienniku” – czuje się, jakby miała lat nie dziewiętnaście, ale sto. Dość powiedzieć, że jej matka, biała Brytyjka, Helen, właśnie zmarła na raka, a Joy musi przejąć opiekę nad dwiema młodszymi siostrami, próbując przy tym utrzymać je i siebie z kiepsko płatnej pracy.
Nie pomoże jej brat, Uuka, zwany Stevem, korzystający z wolności w sposób najbardziej nieodpowiedzialny i wplątujący się bez przerwy w szemrane interesy. To chłopak, który szuka swojej życiowej szansy, owego mitycznego „wielkiego interesu”, jaki niechybnie wkrótce zrobi (choćby na oferowaniu ekskluzywnych wakacji Europejczykom), przekraczając jednak przy tym granice tej wolności, jaką cieszyć się chce jego siostra. Egoizm Steve’a nie raz stawia więc Joy w sytuacji, która sprawia, że jej życie staje się jeszcze trudniejsze.
Ten uniwersalizm ludzkich reakcji i czynów w obliczu konkretnych zdarzeń, uniwersalizm dobra i zła, tę jedność „tęczy”, mimo różnorodności składających się na nią barw, pokaże też Hanna Cygler, gdy każe spotkać się swoim bohaterkom. Okoliczności, w jakich poznają się Joy Makeba i Polka, Zuzanna Fleming, dla obu będą chwilą, która zaważy na ich przyszłym życiu. „Córki tęczy” staną się tym samym opowieścią o kobiecej solidarności, która im obu w jakimś sensie pozwoli doświadczyć „wyzwolenia”. Zrozumieją bowiem jak łatwo dać się zniewolić, ale i poczują prawdziwy smak wolności.
Przeczytaj recenzję:
Matka z sił specjalnych
Przemysław Piotrowski zabiera nas w „Prawie matki” na fabularny rollercoaster, napędzany tyleż rodzicielską miłością, ile desperacją, złością, nienawiścią wobec tych, którzy przedkładają swe przestępcze interesy nad ludzką krzywdę.
Dostajemy opowieść o porwaniu dziewczynki i próbie jej ratowania, ściśle powiązaną z mrocznym tłem przemocy wobec dzieci, ich wykorzystywania, w końcu zarabiania na ich krzywdzie. Nie znaczy to jednak, że Piotrowski mówi nam coś, co już wiem, co znamy z jego poprzednich książek. Wprost przeciwnie – oto poruszając się w sferze zbliżonych emocji, oferuje nam fabularnie zupełnie nową jakość. A to przede wszystkim dzięki głównej bohaterce tej powieści – Lucie Karabinie (nazwisko pochodzenia tureckiego).
Kim jest Luta? To niegdyś jedna z najlepszych kobiet w siłach specjalnych, dziś zarabiająca na życie pracą na norweskich platformach wiertniczych. To jednak także kochająca matka dwójki dzieci, które odwiedza w Polsce tak często jak tylko może. Piotrowski tworzy więc w tej postaci połączenie archetypu niezwyciężonej – i w swych działaniach często bezwzględnej – superbohaterki, z figurą czułej i opiekuńczej matki, która dla swoich dzieci zrobi naprawdę wszystko. Dostajemy zatem zamkniętą w niepozornym kobiecym ciele uśpioną bombę, która musi wybuchnąć, gdy tylko ktoś poważy się zrobić krzywdę jej córce.
Przeczytaj recenzję:
Odwaga kontra „piekło kobiet”
W „Sile kobiet” Barbara Wysoczańska pokazuje na przykładzie swoich bohaterek jak w praktyce funkcjonuje „piekło kobiet” i ile trzeba mieć odwagi i samozaparcia, by z nim walczyć – nie tylko sto lat temu, kiedy rozgrywa się powieść, ale i dziś.
Choć głównymi postaciami powieści Wysoczańskiej są trzy kobiety, wachlarz tego, co je tu spotyka ze strony mężczyzn i świata przez nich zarządzanego wydaje się nieograniczony: poniżanie, przemoc fizyczna, przedmiotowe traktowanie, w końcu odmawianie prawa do spełniania marzeń – osobistych i zawodowych – wszystko to w imię zaściankowych przyzwyczajeń i anachronicznego pojmowania roli kobiety w społeczeństwie. Jednocześnie nic z tego, co spotyka bohaterki, nie wydaje się tu nadmiarowe, wrzucone na siłę – każde zło, którego doświadczają, jest w konkretnej sytuacji prawdopodobne, a przez to tym bardziej porażające.
„Siła kobiet” przenosi nas w lata 20. XX wieku i pokazuje splątane ze sobą losy trzech kobiet. Rozalii, wdowy po zamordowanym w zamachu pośle endecji, Ignacym Lubowidzkim. Kobiety poniżanej przez męża, a nawet trwale okaleczonej. Jej szwagierki Ady, która znajduje w sobie siłę, by opuścić rodzinny majątek i wbrew woli rodziny udać się na studia do Warszawy. A także kochanki Lubowidzkiego, Zuzanny, ubogiej kobiety, próbującej ułożyć sobie życie w sytuacji, gdy po śmierci posła została sama z nieślubnym dzieckiem, bez perspektyw na zdobycie pieniędzy.
Tym samym Wysoczańska bierze pod literacką lupę osoby ściśle ze sobą połączone więzami zależności – rodzinnych lub intymnych. Zależne od konkretnego mężczyzny, jego humorów, zachcianek i fiksacji, ale też choćby od matki Lubowidzkiego – apologetki zastanych praw, ślepo wpatrzonej w syna, kobiety jawnie pogardzającej każdym, kto nie wpisuje się w jej wyobrażenie świata.
Dotyczy to nie tylko żony czy kochanki Lubowidzkiego, ale i jego siostry, zależnej od systemu wartości wyznawanego przez matkę oraz starszego brata, bądź co bądź znanego i poważanego polityka. Ma to o tyle znaczenie dla fabuły, że po pierwsze pokazuje nam ogrom zniszczeń w psychice wielu osób, jakich dokonać może tylko jeden człowiek i każe zastanowić się nad prawdziwą skalą ówczesnego „piekła kobiet”, po drugie sprawia, że śmierć Lubowidzkiego staje się w jednej chwili impulsem dla „odblokowania” aż trzech życiorysów, uwolnieniem potencjału aż trzech postaci, z których każda na swój sposób reprezentuje trochę inną drogę samorozwoju, zawsze jednak wychodzącą poza narzucane odgórnie ciasne ramy modelu zakładającego dla kobiety wyłącznie rolę matki i żony.
Przeczytaj recenzję:
Więcej niż muza
W powieści „Lunia i Modigliani” Sylwia Zientek opowiada nam historię niezwyczajną, a przecież prawdziwą – historię wzajemnej fascynacji, przyjaźni, może nawet miłości, między Ludwiką Czechowską a Amedeo Modiglianim. Ale daje nam też przy okazji poruszającą opowieść o cenie jaką płaci się za bezkompromisowość.
Dlaczego to historia niezwyczajna? Oto dziewczyna z ubogiej rodziny, emigrantka z Krakowa, żona rewolucjonisty Kazimierza Czechowskiego, spotyka na swojej drodze malarza, geniusza, z którym połączy ją więź tak silna, że dla obu okaże się ona punktem zwrotnym – w życiu i karierze. Spotkają się na paryskim Montparnassie, w kawiarni La Rotonde* i, aż do jego śmierci, nie rozstaną się, nawet jeśli trudno będzie ich nazwać parą. Skomplikowane? Nawet bardzo – niewiele zachowało się dokumentów, mogących pokazać charakter ich relacji, nie opisuje ich wprost nawet w pozostawionych wspomnieniach sama Lunia Czechowska. A przecież pozostaje faktem, że podczas zaledwie czterech lat znajomości Modigliani malował Ludwikę kilkanaście razy, portretując ją choćby na słynnym (dziś zaginionym) obrazie „Kobieta z wachlarzem”, co już samo w sobie świadczyć musi o atencji malarza do modelki. Malarza, przypomnijmy, chimerycznego, niełatwego w kontaktach, nieidącego na kompromisy.
Co ciekawe, wybiera Sylwia Zientek dla tej opowieści narracją pierwszoosobową. Pisząc powieść, która zawiera w sobie elementy świetnie udokumentowanej biografii, tworzy jednocześnie rodzaj „autobiografii”, suplement, a może wypełnienie luk dzienników samej Czechowskiej. To odważna decyzja, bo wymagająca od autorki dodatkowej dbałości o powściąganie fantazji, oszczędne korzystanie z narzędzi fikcji. Troski o to, by nawet na chwilę nie przekroczyć sztywnych granic, wyznaczanych przez to, co z w tej opowieści niezaprzeczalnie prawdziwe i sprawdzone.
Ta pierwszoosobowa narracja wydaje się być jednak wyborem najlepszym, gdy chodzi o oddanie innej prawdy: prawdy emocji. Mówiąc słowami bohaterki, Sylwia Zientek buduje zatem opowieść opartą na osobistym doświadczeniu narratorki, pełną faktów, a przecież bogatą w to, co wymyka się dokumentom z epoki, czy nawet zapiskom z diariusza, a co zatem wymykałoby się klasycznej biografii. Uczucia narratorki – w formie powieściowej w pełni dopuszczalne – tworzą drugą warstwę opowieści, w której jest miejsce nie tylko na opisywanie zdarzeń, ale i miejsce na frustracje, fascynacje, rozczarowania i oczarowania. Autorka traktuje więc formę powieści poważnie – nie tyle fabularyzuje fakty, ile nadaje im ludzki wymiar.
Przeczytaj recenzję:
Emocjonalny rollercoaster
„Ona” Hanki V. Mody to pełna intensywnych emocji opowieść o zdradach, ale jeszcze bardziej o zagubieniu w zakamarkach własnej uczuciowości, seksualności, niespełnieniu.
W centrum całej opowieści stoi Agata, szczęśliwa żona Krzysztofa i przyjaciółka Anny, której mąż, Karol, postanowił z dnia na dzień zostawić ją i zamieszkać z młodą kochanką. Problem w tym, że Krzysztof jest przyjacielem Karola, co oznacza, że jego kochanka, Milena, z dnia na dzień wkracza – niejako zastępując Annę – do ich towarzyskiego mikroświata. Będzie to początkiem zdarzeń, które raz na zawsze zmienią życie praktycznie każdej osoby w tym gronie.
Najbardziej jednak zmieni życie Agaty. Hanka V. Mody prowadzi bowiem swoją główną bohaterkę – i pierwszoosobową narratorkę – na szczyt emocjonalnego rollercoastera, by z rozmysłem puścić ją w szaleńczą, pełną uczuciowych pułapek, niebezpieczną jazdę. Niechęć do Mileny, jako tej, która „rozbiła małżeństwo” Anny, będzie u bohaterki ewoluować aż do poziomu fascynacji. Kilka rozmów, chwila szczerości, a przede wszystkim bezskutecznie wypierana tożsamość, sprawią, że Agata posunie się poza granicę, którą zawsze się bała przekroczyć.
Przeczytaj recenzję: