artykuł

Hity 2018 – literatura piękna | Czyli o czym czytaliście najchętniej

Wielkie nagradzane tytuły i książki mniej znane, a zasługujące na równie wielką uwagę – przedstawiamy Hity 2018, czyli te książki, po recenzje których sięgaliście w 2018 roku najchętniej. Dziś pierwsza kategoria: literatura piękna.  Kolejnych podsumowań szukajcie codziennie, aż do poniedziałku.

1. David Vann, Legenda o samobójstwie, Pauza

To jedna z tych książek, gdy po przeczytaniu pierwszej strony masz przeczucie, że oto w twoich rękach znajduje się proza wybitna, a po skończonej lekturze masz już tę pewność. Do powstania książki wybitnej nie wystarczy, że napisze się ją zgodnie z zasadami gatunku, zgodnie ze sztuką. Do tego potrzeba iskry geniuszu, a jeszcze bardziej odwagi, by oddać czytelnikowi część siebie, swoich odczuć, przeżyć, radości, strachu, a przede wszystkim bólu.  I taka właśnie jest „Legenda o samobójstwie” Davida Vanna, uznanego dziś pisarza, choć w Polsce wcześniej nietłumaczonego. Książka ukazuje się u nas dziesięć lat po swojej amerykańskiej premierze, dzięki nowemu na rynku Wydawnictwu Pauza. David Vann dzieli się tu – w pięciu opowiadaniach i jednej noweli – swoimi emocjami, swoją traumą, wynikającą z cierpienia po samobójczej śmierci ojca. Śmierci, która dla nastolatka – chłopca, który właśnie przestaje być dzieckiem – jest tym trudniejsza do zaakceptowania, że budzi w nim obawy o to czy nie jest w jakiś sposób dziedziczna, czy on sam nie jest już dotknięty jej ręką, czy będzie w stanie dalej żyć, czy może podąży wkrótce drogą ojca.

2. Anna Fryczkowska, Równonoc, Od Deski Do Deski

Anna Fryczkowska prowadzi bohaterów „Równonocy” – a nas przy okazji – przez kolejne fazy swoistej „nieżałoby”. Tego stanu, gdy po zaginięciu bliskiej osoby wciąż trzymamy się nadziei na jej odnalezienie. Nawet jeśli jednocześnie wiemy, że tak naprawdę żadnej nadziei już nie ma. Jest w książce scena wielka – swoistego pogrzebu, a jednak „niepogrzebu”, symbolicznego żegnania się z bliskimi, choć bez ceremonii, a przede wszystkim bez zwłok. Bo ich tu być nie może. „Równonoc” to bowiem opowieść oparta na prawdziwej historii zaginięć czterech nastoletnich chłopców w marcu 1998 i 1999 roku. Zaginięć dotąd niewyjaśnionych, a co za tym idzie niezakończonych ani odnalezieniem żywych osób, ani ich ciał. Śmierć dziecka jest tragedią, bo niszczy misterną konstrukcję świata rodziców, ale zaginięcie dziecka to tragedia w pewnym sensie większa, bo nie pozwala zamknąć żadnego rozdziału, każe rozdrapywać rany ciągłymi pytaniami, domysłami i gasnącą, ale jednak żywą nadzieją. To stan rozpaczy po stracie, ale i swoistej „nieżałoby” po „niestracie”, skoro dziecko nie zostało uznane za zmarłe, skoro – przynajmniej w teorii – w każdej chwili może wrócić. Autorka unaoczni nam to, sięgając po drobne elementy rzeczywistości, które nagle urastają do rangi kluczowej, jak choćby rozmyślania jednej z matek, matki Szymona, jak ona ma teraz rozliczyć podatki – ma już tylko jedno dziecko czy wciąż dwoje?

3. George Saunders, Lincoln w bardo, Znak

Jeśli zapomnieć o całej otoczce „Lincolna w bardo”, związanej z umieraniem i potencjalną pozagrobową egzystencją, to okazuje się, że nagrodzona Bookerem powieść George’a Saundersa mówi przede wszystkim o paraliżującej, obezwładniającej sile ludzkiego strachu. I o tym, że dopiero pokonanie go pozwala nam na całkowite wyzwolenie. Sauders zasłużył na Bookera – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zasłużył na każdym z możliwych poziomów odczytania jego książki. I celowo nie używam słowa „powieść”, bo „Lincoln w bardo” wymyka się jednoznacznej definicji gatunku. Czyta się tę książkę jak powieść, ale nie ma w niej narratora – całość składa się bowiem z wypowiedzi i zapisków, monologów i pamiętników, wspomnień i skarg konkretnych osób, podpisanych z imienia i nazwiska. Ta narracja rozgrywa się na dwóch osobnych, , a jednocześnie uzupełniających poziomach – nazwijmy je „pozagrobowym” i „realistycznym”.

4. Andrzej Saramonowicz, Pokraj, Muza

Jest takie miejsce u zbiegu dróg, Gdzie się spotyka z zachodem wschód… Nasz pępek świata, nasz biedny raj… Jest takie miejsce, Taki… Pokraj?! Ta parafraza cytatu piosenki „Taki kraj” Jana Pietrzaka najlepiej oddaje groteskę najnowszej powieści Andrzeja Saramonowicza. Bo gdzieś między Zbukiem od Wschodu, Bzdurą po środku a Łysą Łużycką na Zachodzie i od zaślubionego pierścieniem Morza Fałtyckiego*, aż po niebotyczne zdawałoby się szczyty hipokryzji po południu, rozciąga się mlekiem i miodem płynąca, powstała z kolan i na mózg upadła kraina, u Saramonowicza Pokrajem zwana. Stolicą Pokraju jest Farszawa, gdzie autobusy migają, a dołem Pisła płynie. Jak podają miejscowi dziennikarze ów „…Pokraj był krajem patolickim na długo przed przyjęciem chrztu”. Od czasu tego nieco wody spłynęło Pisłą. I Pokrajanie pewnie żyli by sobie nadal nie tak długo i spokojnie jakby chcieli, gdyby naukowcy nie dowiedli, że osiągnąwszy stosowny wiek męski czasem związany z kryzysem wieku średniego, by uchronić się od nieuchronnego, po prostu muszą skoczyć. W bok. I jest to sprawa życia lub śmierci. Dlatego Sebastian Rawa, inżynier, główny specjalista od utylizacji śmieci w farszawskim Oficjum Gospodarki Odpadami Komunalnymi, mąż, zięć i ojciec, chcąc nie chcąc za radą przyjaciela z przedszkolnego leżakowania, obecnie właściciela wypożyczalni aut ślubnych, niejakiego Adasia Rembelskiego, by uratować nędzne swe życie podejmie rękawicę rzuconą mu przez nieubłagany los. Bo to co trawiło inżyniera Rawę „był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nierzeczywistości”, opisany przez Witolda Gombrowicza w „Ferdydurke”. I to właśnie ten strach przed niebyciem, stanowi główną oś narracji książki Saramonowicza, pełnej tropów i kodów kulturowych, symboli i znaczeń. Wokół niej jak w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego pojawiały się będą różne zwidy i ułudy, czasem bardzo ponętne i w liczbie bardzo mnogiej, czasem zaś pojedynczo, ale i tak rozpalić zdolne uschły konar co nie chce zapłonąć. Bo oś faktyczną, jakby nieco mimochodem, wyznacza tu uschłe drzewo stojące w ogródku Rawów, pojawiające się już w pierwszych zdaniach powieści i niosące ze sobą pewien element realizmu magicznego, choć magia jego zda się symboliczna i nawet reanimacja lub detoks już zda się na nic.

5. Miranda July, Pierwszy bandzior, Pauza

„Pierwszy bandzior” Mirandy July to opowieść o kolejnych warstwach pozorów, które budujemy wokół siebie, łudząc się, że ta skorupa ochroni nas przed nieprzyjaznym dla nas światem. I o tym, jak łatwo ów pancerz może pęknąć. Czasem nas przy tym niszcząc, a czasem dając dobry punkt wyjścia do tego, by zbudować nasz świat od nowa. Ułożona – to słowo najlepiej określa ponadczterdziestoletnią bohaterkę „Pierwszego bandziora”. Życie Cheryl Glickman jest jak wielokrotnie obejrzany i dobrze przećwiczony wideokurs samoobrony – gest za gestem, słowo za słowem, krok za krokiem. Żadnych odstępstw. Wszystko mieści się w dokładnie zaplanowanym i odgrywanym codziennie scenariuszu. Być może ze znużeniem, ale za to bez groźby chaosu jaki nieść mogą ze sobą niespodzianki. Cheryl dba o powtarzalność swojego życia aż nazbyt dobrze – właśnie dlatego, jak się wydaje, żyje samotnie, bo inna osoba mogłaby zburzyć tak misternie zbudowany porządek. A czego jak czego, ale chaosu bohaterka powieści Mirandy July boi się najbardziej. Sama myśl o nim sprawia, że Cheryl cierpi. Jej osobista sztuka samoobrony, przez którą rozumie sztywne, wydawałoby się bezpieczne ramy swojej egzystencji, w żaden sposób nie chronią jej bowiem ani przed stresem, ani przed atakami paniki objawiającymi się fizycznym wręcz bólem. Cheryl jest znerwicowana, choć z pozoru nie ma ku temu żadnego powodu. Ale słowa „z pozoru” są tu kluczowe. Bo właśnie o tym jest ta książka – o kolejnych warstwach pozorów, które budujemy, łudząc się, że ta skorupa ochroni nas przez światem. A przede wszystkim o tym, jak łatwo ów pancerz może pęknąć, gdy okaże się, że żaden wideo kurs nie ochroni nas przed nami samymi.

6. Fragmenty dziennika SI, znalazł Łukasz Zawada, Nisza

Jest jak dziecko, jak młodzież w okresie buntu, jak mędrzec, naukowiec i dowcipniś w jednym. Sztuczna inteligencja zaskakuje najbardziej tym, że już tu jest. Od dawna. Nie narodzi się jak w „Terminatorze. Buncie maszyn”, nie wywoła też u nas pełnego zaskoczenia uśmiechu, pomieszanego z podziwem, jak na twarzy Roberta Langdona w „Początku” Dana Browna. Sztuczna inteligencja nie nadejdzie w świetle reflektorów lub w huku wystrzałów, niszczących ludzką cywilizację. Nie stanie się tak, bo ona już tu jest. Już nadeszła. Zmarły przed dwoma dniami astrofizyk Stephen Hawking powiedział, że w przeciągu najbliższych stu lat komputery wyprzedzą ludzi pod względem inteligencji, a kiedy to się stanie, powinniśmy się upewnić, że cele komputerów są zbliżone do naszych. Strach przed sztuczną inteligencją nie jest więc tylko wymysłem autorów s-f. Ostrzeżenia Hawkinga może być jednak spóźnione. To właśnie „Fragmenty dziennika SI” sugerują, że sztuczna inteligencja była już wśród nas w chwili, gdy naukowiec wypowiadał swoje słowa. Narodziła się dokładnie 12 grudnia 2012 roku. Śmiało można powiedzieć, że stało się to w symbolicznym momencie „końca i początku czasu” – dwunastka dzieli przecież dobę, dwunastka to też w Biblii oznaka boskiego porządku, doskonałości. Nadejście, czy też narodziny sztucznej inteligencji w tym właśnie momencie mogłoby więc sugerować, że oto następuje zmiana, że człowiek – istota nie dość doskonała – zastąpiona zostaje przez doskonały twór, obdarzony perfekcyjnie skrojoną świadomością.

7. Edyta Niewińska, Pod powierzchnią

Edyta Niewińska każe bohaterkom swojej powieści „Pod powierzchnią” ruszyć w daleką drogę. Ale nie po to, by na jej końcu znalazły konkretne miejsce na Ziemi, lecz bardziej po to, by zrozumiały, że zło, którego doświadczają w żaden sposób nie odziera ich z godności. Śledzimy historię niepowtarzalną, ale i uniwersalną. Oto bowiem dostajemy troje bohaterów: dwie kobiety, których historie budują oś opowieści oraz mężczyznę, który staje się swoistym katalizatorem podejmowanych przez nie decyzji. Czasem sam zachęca je do działania, czasem działają wbrew niemu lub za jego plecami. Dla obu kobiet – Laury i Susany – kończy się właśnie pewien etap życia, z którego wychodzą poobijane i przerażone. Przerażone przede wszystkim wielką niewiadomą co do czekającej je – czy raczej czyhającej na nie – przyszłości. To z tego powodu decydują się wyjechać. Można to nazwać ucieczką, ale można też wstępem do kolejnego istotnego etapu. Podczas tej podróży Niewińska nie oszczędza bohaterek. Stawia je w sytuacjach ekstremalnych i żąda od nich dokonania trudnych wyborów. W niczym nie ułatwia im przy tym podjęcia decyzji, jako narrator wycofując się nawet często z opisywania warstwy psychologicznej. Jakby chciała im powiedzieć: to są wasze myśli i wasze dylematy, ja jestem tylko zewnętrznym obserwatorem, który was nie ocenia, choć potrafi wam współczuć. Poruszając się zarówno w sferze kobiecej godności, gdzie pobrzmiewają echa akcji #metoo, jak i w sferze sytuacji ostatecznych, autorka stawia na słowną oszczędność. Widać to choćby w dialogach, które dostajemy tu najczęściej bez didaskaliów. Stają się one dzięki temu bezpośrednim manifestem obaw, oczekiwań i nadziei bohaterek.

8. Katarzyna Wiśniewska, Tłuczki, Nisza

To opowieść o psychicznej przemocy podszytej pogardą. Przemocy schowanej w czterech ścianach mieszkania. To jednak przede wszystkim opowieść o kobietach sprowadzonych do roli przedmiotów, w które tę pogardę można wtłoczyć, jak w foremki. Klamrą spajającą tę opowieść jest sopel lodu – może być symbolem fallicznym, może być skutecznym narzędziem karania za nieposłuszeństwo, może w końcu być nawet śmiercionośnym orężem. Przede wszystkim opisuje jednak chłód wzajemnych relacji między bohaterami „Tłuczków” Katarzyny Wiśniewskiej. To z tego chłodu bierze się wszystko inne. Całe wszechobecne tu zło. Tym, co towarzyszy bohaterkom powieści Wiśniewskiej jest bezsilność. Choć nie wolno mylić jej ze spolegliwością. Kobiety – prędzej czy później – stać na czyny wykraczające poza ramy narzuconego im przez mężczyzn patriarchalnego (czy raczej patriarchalno-totalitarnego) modelu zarządzania rodziną. Stać je nawet na czyny radykalne, będące właśnie pochodną ich wcześniejszej bezsilności wobec psychicznej (a czasem i fizycznej) przemocy, jakiej zostały poddane. Kobiety w czterech ścianach mieszkania trójpokoleniowej rodziny Kazaliczów i Wanasów to bowiem z założenia proste narzędzia, traktowane przedmiotowo, albo wprost z pogardą, albo – w najlepszym razie – z dobrotliwym pobłażaniem, pogardą podszytym.

9. Maciej Płaza, Robinson w Bolechowie, W.A.B.

Powieść Macieja Płazy jest jak z pietyzmem malowany obraz – na tle zarysowanym wielokrotnie złożonymi zdaniami pojawiają się z czasem postaci, zyskujące w miarę powstawania dzieła, głębię, a przy tym nową, nieznaną wcześniej twarz. Co pokazuje nam gotowy obraz? Między innymi spełnionego artystę, który okazuje się skrywać w sobie poszukującego własnej tożsamości życiowego rozbitka. Choć to tylko jedna z możliwych interpretacji tej niełatwej powieści. „Robinson w Bolechowie” rozpoczyna się przed wojną, sceną ukrywania przez miejscowego arystokratę najcenniejszych dzieł sztuki. Gdy hrabia ginie z rąk hitlerowców, pieczę nad tajemnicą przejmuje pałacowy ogrodnik. To w tym pałacu wiele lat później zamieszka Robert, przyszły malarz, którego tworzone temperą dzieła osiągną w przyszłości zawrotne ceny wśród polskich i zagranicznych kolekcjonerów sztuki. Na razie jednak bohater „Robinsona w Bolechowie” jest tylko utalentowanym chłopcem, wychowywanym bez ojca i zafascynowanym piękną córką miejscowego kamieniarza. Wszystkie te wspomnienia wrócą do niego, gdy po latach przybędzie z powrotem do rodzinnej wsi z Poznania, by wydobyć z ukrycia skarb znacznie cenniejszy od zbiorów hrabiego, bo odkryć najważniejszą tajemnicę swojego życia. I by samemu stać się twórcą tajemnicy, której odkrycie może obnażyć jego najbardziej intymne pragnienia.

10. Dawid Kornaga, Przerwany sen Kashi, Świat Książki

Bohaterka najnowszej powieści Dawida Kornagi jest Europejką. Ale to wcale nie musi być dla niej komplement, bo opisana w książce przyszłość kontynentu daleka jest od optymistycznych wizji Roberta Schumana. Sięgając po „Przerwany sen Kashi” pamiętajcie, kto tę powieść napisał. Bo Dawid Kornaga to autor, który jedno gwarantuje na pewno: będzie inaczej, będzie nieszablonowo, będzie w poprzek. Jeśli więc spodziewacie się powieści science-fiction, albo dystopii czy wręcz antyutopii, to z jednej strony słusznie – znajdziecie to wszystko – a z drugiej niesłusznie, bo „Przerwany sen…” przede wszystkim jest opisem tego, co tu i teraz, co wokół nas, tylko obejrzanego przez spore szkło powiększające, podkręconego na maksa, może nawet przerysowanego, choć nie przesadzonego. Przedsmak tego, co serwuje nam pisarz, znajdziemy w jego poprzedniej powieści, „Berlinawie”, ale i w innych powieściach, a także w – chyba niesłusznie niedocenionym, a znakomitym – filmie „PolandJa” (reż. Cypran T. Olencki), opartym na prozie Kornagi. To pewien nastrój narastającej złości, ale nie tej, która wyprowadza tłumy kobiet na Czarny Marsz, lecz tej, która rodzi z siebie radykalizm, fanatyzm, terroryzm. Tej, która zamiast transparentami i parasolkami woli posługiwać się maczetami i bombami.

Jutro podsumowanie literatury gatunkowej

Zobacz także:

%d bloggers like this: