recenzja

Wysypisko narodowe | Andrzej Saramonowicz, Pokraj

Jest takie miejsce u zbiegu dróg, Gdzie się spotyka z zachodem wschód… Nasz pępek świata, nasz biedny raj… Jest takie miejsce, Taki… Pokraj?!

Ta parafraza cytatu piosenki „Taki kraj” Jana Pietrzaka najlepiej oddaje groteskę najnowszej powieści Andrzeja Saramonowicza. Bo gdzieś między Zbukiem od Wschodu, Bzdurą po środku a Łysą Łużycką na Zachodzie i od zaślubionego pierścieniem Morza Fałtyckiego*, aż po niebotyczne zdawałoby się szczyty hipokryzji po południu, rozciąga się mlekiem i miodem płynąca, powstała z kolan i na mózg upadła kraina, u Saramonowicza Pokrajem zwana.

Stolicą Pokraju jest Farszawa, gdzie autobusy migają, a dołem Pisła płynie. Jak podają miejscowi dziennikarze ów „…Pokraj był krajem patolickim na długo przed przyjęciem chrztu”. Od czasu tego nieco wody spłynęło Pisłą. I Pokrajanie pewnie żyli by sobie nadal nie tak długo i spokojnie jakby chcieli, gdyby naukowcy nie dowiedli, że osiągnąwszy stosowny wiek męski czasem związany z kryzysem wieku średniego, by uchronić się od nieuchronnego, po prostu muszą skoczyć. W bok. I jest to sprawa życia lub śmierci. Dlatego Sebastian Rawa, inżynier, główny specjalista od utylizacji śmieci w farszawskim Oficjum Gospodarki Odpadami Komunalnymi, mąż, zięć i ojciec, chcąc nie chcąc za radą przyjaciela z przedszkolnego leżakowania, obecnie właściciela wypożyczalni aut ślubnych, niejakiego Adasia Rembelskiego, by uratować nędzne swe życie podejmie rękawicę rzuconą mu przez nieubłagany los. Bo to co trawiło inżyniera Rawę „był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nierzeczywistości”, opisany przez Witolda Gombrowicza w „Ferdydurke”. I to właśnie ten strach przed niebyciem, stanowi główną oś narracji książki Saramonowicza, pełnej tropów i kodów kulturowych, symboli i znaczeń. Wokół niej jak w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego pojawiały się będą różne zwidy i ułudy, czasem bardzo ponętne i w liczbie bardzo mnogiej, czasem zaś pojedynczo, ale i tak rozpalić zdolne uschły konar co nie chce zapłonąć. Bo oś faktyczną, jakby nieco mimochodem, wyznacza tu uschłe drzewo stojące w ogródku Rawów, pojawiające się już w pierwszych zdaniach powieści i niosące ze sobą pewien element realizmu magicznego, choć magia jego zda się symboliczna i nawet reanimacja lub detoks już zda się na nic.

Przeczytaj także: 

Uratował mnie Grotowski | Z Davidem Vannem rozmawia Przemysław Jakub Hinc

Można by więc dostrzec, że w „Pokraju”, jak w lustrze, a właściwie w krzywym zwierciadle, odbijają się losy Wielkiego Narodu od Morza do Morza, więc można by też pomyśleć, że to jest książka o naszym kraju, ale nie. Jednak nie. Bo chociaż w powieściowych postaciach nietrudno dostrzec ich archetypiczne wzorce, to różnic jest wiele. Ulic nie patrolują przecież członkowie Konfraterni Wielkiego Pokraju, ze stojącym na jej czele Eligiuszem Krumpolcem. Postacią pokrętną i małostkową, żeby nie powiedzieć, małą, no po prostu skarlałą. A właściwie karłem prawdziwym, niemoralnym współpracownikiem enigmatycznego Pierwszego Obywatela. W Sierocińcu Narodowym prym zaś wiedzie łasa na kasę zakonnica, co już zdecydowanie wyklucza wszelkie paralele. Wszak „skojarzenia to przekleństwo, więc możemy dziś dać głowę – jakiekolwiek podobieństwo było czysto przypadkowe” nucono w „Polskim ZOO” Marcina Wolskiego. Nie jest więc Pokraj alegorią, ale raczej pryzmatem skupiającym w sobie wszystko to, co nam się nie udało i o czym jutro idąc znów na całość zaśpiewamy, próbując nad ranem głos z siebie wykrzesać słowami Andrzeja Sikorowskiego z piosenki Grupy Pod Budą, po to, by później wyświetlić na kartach książki groteskowo przerysowane spektrum.  Jest więc „Pokraj” grą z literacką konwencją, powieścią zaprawioną gorzką ironią, skrzywionym i jakby przedstawionym do góry nogami obrazem, albo całoroczną paradą Mardi Gras lub bardziej swojskim, cokolwiek dziś wyjątkowo symbolicznie brzmiącym, Podkoziołkiem.

Przeczytaj także: 

Byle śnić | Kuba Wojtaszczyk, Słońce narodu

Bo też Saramonowicz w „Pokraju” wadzi się z tradycją, mitem i legendą. Czyni to w mistrzowskim stylu, ale czytelnikowi wcale nie jest do śmiechu. Nikogo nie oszczędza. Ściąga, jak Gombrowicz, jedna po drugiej, gęby i pokazuje pupę (chociaż klapsa nie daje, bo jest to dziś co najmniej niepoprawne politycznie). Zdejmując jednak te dzisiejsze warstwy świeżego tynku, pudrujące ledwo co dzisiejszą rzeczywistość, autor drze do żywego, a zdzierając pokrywającą fasady farbę przykrywającą kolejne wersje sloganów, dogrzebuje się do miękkiego podbrzusza dzisiejszych faryzeuszy. Nie jest przy tym mniej dobitny, zjadliwy i trafny niż biskup Ignacy Krasicki w heroikomicznej „Monachomachii”. Saramonowicz będzie rozczesywał na kartach „Pokraju” ten kołtun z całą bezwzględnością satyryka, trefnisia, Stańczyka, Niziurskiego i Witkiewicza. Zajrzy, a jakżeby inaczej, do niejednego łóżka małżeńskiego i do pozamałżeńskiego też. Pozwoli podokazywać we śnie, ale na jawie nie da nad poziomy wylatać, bo Fryderyk Chopin Airport to nie Centralny Port Komunikacyjny w Pacanowie. A też Sebuś Rawa, inżynier, ciapa i ciepłe kluchy, nie jest Prometeuszem, lub chociaż Konradem Wallenrodem. Jest jednak bohaterem (a może antybohaterem) na miarę naszych czasów. Paradoksalnie i w sposób przez siebie niezamierzony, zanim lat czterdzieści bez cztery skończy, mimochodem stanie się pierwszoplanową postacią nie tylko mikrointrygi obyczajowej, ale też zawikłanej afery polityczno-kryminalnej na wzór skokowej, bursztynowej lub też dopiero co cofniętej, przy tym dobrze zakonserwowanej naprawdę wielką mamoną. Czy aby jednak zrywając jedne maski autor nie zmusza do założenia kolejnych? Bo czyż pisząc swoją satyryczną, jak by nie czytać, politycznie zaangażowaną powieść, nie oczekiwał, że będzie to przysłowiowy uschły badyl, kij, wsadzony w mrowisko? Czy nie chciał zmusić czytelnika do opowiedzenia się po jednej ze stron sporu politycznego? Wszak nie da się formy oddzielić od treści, a chwaląc jedną, ganić drugą, lub potępiając pierwszą drugą hołubić, więc trudno chwalić, a potępić nie sposób.

Przeczytaj także: 

Eko-baśń o zabijaniu | Pokot, reż. Agnieszka Holland

„Pokraj” choć pozornie lekki i humorystyczny, a miejscami nawet dość rubaszny, wcale nie jest radosną lekturą wakacyjną. Bo powieść ta jest metaforą dnia dzisiejszego, polskiego wczoraj i dzisiaj. Jak powiedział w jednym z wywiadów Andrzej Saramonowicz, Pokraj jest państwem, które łączy w sobie wszystkie szaleństwa wielu Polsk. Nie tylko tego, co zdaniem autora złe we współczesnej, ale i wcześniejszych: „skarlałej peerelowskiej, pełnej zadęcia Polski międzywojennej, tej wyimaginowanej z czasów rozbiorów, a nawet warcholsko-sarmackiej z czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Choć, przyznaję, czasami marzy mi się by pojęcie Pokraj przyjęło się jako nazwa tej karykatury państwa, którą mamy od trzech lat. Bo uważam, że pojęcie Polska jest zbyt cenne i należy je chronić. Zwłaszcza przed tymi, którzy je nieznośnie wulgaryzują”. I właśnie taki jest „Pokraj”. Ale nie tylko. Równie ważna jest manifestowana przez postać Sebastiana Rawy, inżyniera i jego przyjaciela Adama Rembelskiego, właściciela wypożyczalni aut ślubnych, Anitę Bułas i Becię Kąklusz pokazujące iście gimbaztyczne umiejętności i talenty, a nade wszystko córunię Oliwkę (niesłusznie dość epizodycznie potraktowaną przez autora, bo akurat ta postać wzbudziła moją, a pewnie też wzbudzi u wielu czytelników największą porcję spontanicznych, choć zakazanych odruchów), niechęć i znudzenie, takie zblazowanie drugiej dekady XXI wieku, ot obraz pokolenia X, Y i Z. Bo jest to też fotografia współczesności, bylejakości, zwykłej tandety, tańca z twarzą znajomą na Wspólnej.

Przeczytaj także: 

UPIORY ROMANTYZMU | Paweł Goźliński, Dziady

Czym zatem jest „Pokraj”? Jest swoistym wzorcem z Sèvres pokrajskiej duszy i kwintesencją prawdziwej pokrajskości. Dla prawdziwych wszechpokrajan Andrzej Saramonowicz za podstawienie lustra, w którym się przejrzą, będzie jeszcze większym wrogiem numero uno niż był do tej pory. Dla drugiej strony sceny „Pokraj” może stać się „Ferdydurke”, albo obrazoburczą „Monachomachią”. Ale tak naprawdę może stać się też wentylem bezpieczeństwa, bo jak śpiewał Jacek Kaczmarski w „Podróżach Guliwera”: „Jak ciężko żyć wśród małych ludzi, którzy sięgają do obcasa, aż chce się zdeptać (nie pobrudzić) i nie pamiętać pięknych zasad. Jak ciężko widzieć w miniaturce własne ambicje i słabości, chcąc nie chcąc przeżywając w służbie Jego Maleńkiej Wysokości…”

Bo cały Pokraj jako miejsce ma – w wersji mikro – swoje odzwierciedlenie w Oficjum Gospodarki Odpadami Komunalnymi, gdzie pracuje inżynier Rawa. Jest jak „narodowe wysypisko”, gdzie można znaleźć bezużyteczne śmieci, ale czasem można trafić też na prawdziwy skarb.

 

*Niektóre nazwy własne i geograficzne są pomysłem autora recenzji, za które bierze pełną odpowiedzialność, choć odradza prowadzenie na tej podstawie lekcji geografii.

 

Andrzej Saramonowicz, Pokraj

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A. 2018

%d