recenzja

Byle śnić | Kuba Wojtaszczyk, Słońce narodu

Jedna rodzina, trzy losy, trzy marzenia. A w zasadzie trzy sny. Nierealne. Nieosiągalne. Nieziszczalne. W „Słońcu narodu” Kuba Wojtaszczyk mówi nam więc przede wszystkim o rozczarowaniu wynikającym z iluzji, o zwątpieniu zrodzonym ze złudzeń, a przede wszystkim o ludzkiej słabości, która nie dopuszcza myśli, by się z owych snów obudzić.

Pamiętacie koszulki z napisem „Nie płakałem/am papieżu”? Dla wielu noszenie ich było symbolem buntu – przeciw bigoterii, przeciw zakłamaniu Kościoła, w końcu przeciw samej postaci papieża-Polaka, nie zawsze tak krystalicznej jak chciałby tego postulator jego procesu beatyfikacyjnego. Ale gdy zmarł Jan Paweł II, świat był już zupełnie inny, niż w 1978 roku, gdy trochę niespodziewanie Karola Wojtyłę wybrano na biskupa Rzymu. Dla Renaty, bohaterki „Słońca narodu”, to moment przełomowy. Po nim nic już nie będzie takie samo. Problem w tym, że Renata, matka rodziny, nie jest po prostu zafascynowana charyzmą papieża i nie przeżywa tylko religijnego uniesienia. Jej ekscytacja zaczyna przypominać uniesienie miłosne, nie całkiem – dodajmy – platoniczne.

Przeczytaj także:

Przemysław Poznański: Rejs anty-Arką | Kuba Wojtaszczyk, Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?

Ten wątek Kuba Wojtaszczyk wziął z anonimowego dziennika, odnalezionego na pchlim targu – autor pokazał zresztą to znalezisko podczas warszawskiej premiery książki. Ale nie oznacza to, że narrację przeplatają nagle zdania z autentycznych zapisków.  Wojtaszczyk uczucia i odczucia prawdziwej autorki dziennika wplata w opowieść książkowej Renaty. W ten sposób czyni spójnym język swojej fabuły, opowiedzianej zresztą – już po raz kolejny – w czasie teraźniejszym. Autor bowiem, jak odczytuję ten zabieg, pokazuje nam, że nie mówi tak naprawdę o przeszłości (bliższej lub dalszej), lecz o nas i naszych postawach tu i teraz, choć rzuconych na historyczne tło. Tak było w postapokaliptycznej książce „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?”, tak jest i tu, bo przecież to, co przeżywają bohaterowie, nie jest tak naprawdę zakotwiczone w konkretnym czasie, nie jest czymś nie do odtworzenia w innym momencie dziejów. „Ale jak to, przecież papieża wybrano w konkretnym roku!” – zakrzyknie ktoś. Fakt, ale czy i dziś nie mamy do czynienia z bałwochwalczym wręcz uwielbieniem dla mniej lub bardziej wartych tego idoli ze świata religii czy polityki? Renata to archetyp – podobnie zresztą jak pozostali bohaterowie. Archetyp nic nieznaczącej jednostki zafascynowanej celebrytą, kimś sławnym, nieosiągalnym.

Przeczytaj także: 

WSZYSCY JESTEŚMY CHOMIKAMI | Kuba Wojtaszczyk, Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć

Kuba Wojtaszczyk i znaleziony dziennik, fot. Przemysław Poznański/zupelnieinnaopowiesc.com

Kim są zatem pozostałe postaci? Gustaw – mąż i ojciec. To figura u Wojtaszczyka obecna od dawna, co nie znaczy, że pisarz się powtarza. Wręcz przeciwnie – tu podchodzi do problemu odkrywczo. Do tego stopnia, że czasem przytłacza tym wątkiem opowieść o Renacie. Trudno mówić o Gustawie bez spoilerów, powiem więc tylko, że i on – na co dzień pracownik Instytutu Wzornictwa Przemysłowego – zaczyna odkrywać (w zadziwiających okolicznościach) swoją prawdziwą tożsamość, wypartą przez liczne traumy jakie zgotować mógł mu i jemu podobnym XX wiek. Gustaw wywodzi się z archetypu postaci pozbawionej wiedzy o własnej przeszłości, poszukującej prawdy o swoich korzeniach, snującej niejasne wizje, mgliste sny o własnym pochodzeniu. I zatracającej się w tym bez reszty. Przypomina więc zgłaszającego pretensje do członkostwa w brytyjskiej rodzinie królewskiej Witolda z „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”, lub Moryca, ostatniego Żyda w Polsce” z „Titanica…”. Ten ostatni wnosił do powieści ważki temat Zagłady, ale podany w poetyce przytłaczającej groteski. Gustaw – też na swój sposób czerpiąc z tego arsenału – jest jednak niejako odwróceniem tamtej postaci. Moryc bowiem wie, kim jest (lub kim byłby, gdyby mówiono mu prawdę), Gustaw musi prawdę dopiero odkryć i zrozumieć. I to istotna różnica: Moryc (ale i Witold) posiadają mniej lub bardziej rzeczywisty fundament, Gustawowi brakuje oparcia.

Przeczytaj także: 

MARTWA NATURA W RODZINNYM WNĘTRZU | Kuba Wojtaszczyk, Portret trumienny

Jest tu też Paweł. Syn. Biorąc pod uwagę nieszablonowość rodziców zadziwiająco normalny z niego chłopak. Jedyną jego słabością jest marzenie o piosenkarskiej karierze. Ten sen nigdy się jednak nie ziszcza. Paweł ląduje w Hucie Warszawa jako kaowiec, gdzie jego wyobrażenie o świecie zderza się z brutalną rzeczywistością. Niezrozumiany marzyciel staje się nienawistnym zazdrośnikiem. Aktualne zawsze, także tu i teraz. Co ciekawe, i w pewien sposób symboliczne, biurowiec, w którym urzęduje bohater, nazywany jest (i to fakt historyczny) Watykanem. Tak oto zasiadający tam nieudolny, pozbawiony charyzmy syn, niechcący parodiuje figurę Idola matki, ośmiesza jej nierealne sny. Choć gdy od Pawła odwracają się wszyscy inni, gdy potrzebuje realnej pomocy, to matka tuli go w ramionach. Ta scena w śniegu to oczywiście Pietà, przywołująca tę marmurowobiałą z Bazyliki Świętego Piotra, ale i jedyna możliwa namiastka spełnienia marzeń Renaty.

Jedna rodzina, trzy losy. A w zasadzie – co jasne – trzy sny. Równie nierealne, bo albo będące zwykłymi mrzonkami, albo odnoszące się do tego, co przeminęło. A zatem nieziszczalne. I właśnie o tym w „Słońcu narodu” mówi nam Wojtaszczyk: o rozczarowaniu wynikającym z iluzji, o zwątpieniu zrodzonym ze złudzeń, o nieuchronnej klęsce.

Przeczytaj także: 

Freak show i trauma narodowa | Z Kubą Wojtaszczykiem rozmawia Przemysław Poznański

Chciałoby się zaprojektować dla bohaterów „Słońca narodu” – jako rodzaj katharsis – koszulkę z napisem „Nie płakałem/am po swoich marzeniach”. Ale oczywiste jest, że żaden z nich by jej nie założył. Wojtaszczyk nie mówi nam bowiem o buncie (jak robił to choćby w „Portrecie trumiennym” czy „Przemocy…”). Dlatego konsekwentnie stawia ostatnią kropkę tuż przed wizytą Jana Pawła II w Warszawie i słynnymi słowami o „odnowieniu oblicza ziemi” (wypowiedzianymi zresztą niemal dokładnie trzydzieści dziewięć lat temu). Bo opowiada nam o jednostkach uzależnionych od własnych słabości, niezdolnych do zerwania z nimi, a tym samym nieskorych do jakiejkolwiek zmiany, odnowienia. Mówi o bohaterach pogrążonych w letargu, śnie, z którego wcale nie chcą się obudzić. O kimś, kto zawsze będzie szukał jakiegoś „słońca”, którego blask będzie mógł (i chciał) co najwyżej odbić.

 

Kuba Wojtaszczyk, Słońce narodu

Świat Książki 2018

1 komentarz

Możliwość komentowania jest wyłączona.

%d bloggers like this: