Powieść Macieja Płazy jest jak z pietyzmem malowany obraz – na tle zarysowanym wielokrotnie złożonymi zdaniami pojawiają się z czasem postaci, zyskujące w miarę powstawania dzieła, głębię, a przy tym nową, nieznaną wcześniej twarz. Co pokazuje nam gotowy obraz? Między innymi spełnionego artystę, który okazuje się skrywać w sobie poszukującego własnej tożsamości życiowego rozbitka – pisze Przemysław Poznański.
„Robinson w Bolechowie” rozpoczyna się przed wojną, sceną ukrywania przez miejscowego arystokratę najcenniejszych dzieł sztuki. Gdy hrabia ginie z rąk hitlerowców, pieczę nad tajemnicą przejmuje pałacowy ogrodnik. To w tym pałacu wiele lat później zamieszka Robert, przyszły malarz, którego tworzone temperą dzieła osiągną w z czasem zawrotne ceny wśród polskich i zagranicznych kolekcjonerów sztuki. Na razie jednak bohater „Robinsona w Bolechowie” jest tylko utalentowanym chłopcem, wychowywanym bez ojca i zafascynowanym piękną córką miejscowego kamieniarza.
Wszystkie te wspomnienia wrócą do niego, gdy po latach przybędzie z powrotem do rodzinnej wsi z Poznania, by wydobyć z ukrycia skarb znacznie cenniejszy od zbiorów hrabiego, bo odkryć najważniejszą tajemnicę swojego życia. I by samemu stać się twórcą tajemnicy, której odkrycie może obnażyć jego najbardziej intymne pragnienia.
Robert maluje temperami – techniką, jak wspomina, niezbyt w owym czasie popularną. Taki wybór dla bohatera oznacza udowodnienie własnej oryginalności, ale dla nas, czytelników, znacznie ważniejsze jest to, że użyta tu technika to swoisty symbol tego, co w powieści najważniejsze – pamięci. Czy raczej trwałości wspomnień, na bazie których da się odszukać prawdę o sobie samym, o swojej tożsamości. Tempera wymaga emulgatora, którego zadaniem jest połączenie składników farb w jednolite spoiwo. Można użyć do tego wielu produktów, ale Robert świadomie korzysta z żółtka kurzych jaj. Recz w tym, że obrazy powstałe na bazie tempery z jaj zachowują najdłużej szczegóły i barwy. To istotne dla fabuły, bo tak jak znaleźć trzeba skarby schowane przez hrabiego, tak Robert musi ze strzępów dawnych gestów, słów, plotek odtworzyć obraz relacji, które wiążą go z innymi i właściwie skomponować układ bliskich postaci wokół siebie. I tym samym nadać priorytet temu co poznańskie i temu co bolechowskie, ustawić te dwa światy względem siebie.
Przeczytaj także:
Powieść składa się z dwóch zasadniczych części i trudno uciec od wrażenia, że Maciej Płaza skomponował ją tak, jakby malował obraz. Pierwsza część to długie pociągnięcia pędzlem, na tyle jednak finezyjne, by narysować detale, a jednocześnie zamaszyste, odważne. W przełożeniu na pióro czy klawiaturę oznacza to wielokrotnie złożone zdania, zapełniające całe strony, opowiadające o przeszłości bohatera i naszpikowane szczegółami, które – niejako zamierzenie – mają nam umknąć, by przypomnieć o sobie z czasem. Druga część to malowana zdecydowanie krótszymi pociągnięciami rzeczywistość rozbitka, oderwanego od bolechowskich korzeni, dającemu się pochłonąć życiu świata, w którym wylądował i opowieść o powrocie nad swoją rzekę, do swojego domu, do dawnych fascynacji, do azylu być może (czyżby dlatego właśnie okładkę zdobił fragment obrazu Andrew Wyetha „Refuge”?) – choć pewnie kosztem tego, co trzeba było, lub trzeba będzie, zostawić.
Maciej Płaza zachwycił w 2015 roku powieścią będącą tak naprawdę zbiorem siedmiu doskonałych, dojrzałych opowieści zebranych w tom „Skoruń” (nominacja do Nike, nagroda Gdynia), gdzie lepił swojego dojrzewającego bohatera jak cegłę, nadając mu wpierw kształt, a potem powoli hartując na resztę życia. W „Robinsonie…” zdaje się czynić odwrotnie – pozwala bohaterowi stać się dojrzałym dziełem, by potem zmusić go do szukania wszelkich składników, które na to dzieło się składają.
Maciej Płaza, Robinson w Bolechowie
W.A.B 2017