Rozczarowani odwołaniem misji Artemis 1, która zmierzać miała w stronę Księżyca? Nic straconego – do misji prędzej czy później dojdzie, a tymczasem wybraliśmy osiem lektur, które pozwolą Wam poczuć się jak na statku kosmicznym.
Misja Artemis 1 została chwilowo odwołana. Ale gdy już dojdzie do skutku, czy chcielibyście zasiąść w kapsule Orion, umieszczonej na czubku rakiety SLS, tuż obok maskotki misji, czyli Baranka Shauna z filmów Nicka Parka? Nic prostszego – wystarczy odrobina wyobraźni i dobra lektura wspomagająca. Gdy zatem misja Artemis 1 zmierza w stronę Srebrnego Globu i już planowany jest lot załogowy na Księżyc (w 2024), także my dzięki książkom możemy eksplorować odległe światy.
Zacznijmy od Wellsa

„Milczeliśmy chwilę. Ja patrzałem na księżyc. — Teraz dopiero widać, co to za świat dziwny — rzekłem wreszcie — być może, że i ludzie na nim istnieją” – zastawiał się na początku XX wieku bohater powieści Herbarta George’a Wellsa „Pierwsi ludzie na Księżycu” (przekład Stanisław Mazanowski).
O czym jest książka? Oto zadłużony biznesmen Bedford i genialny wynalazca Cavor, dzięki maszynie zbudowanej z materiału odpornego na działanie sił grawitacji, udają się z wyprawą na Księżyc. „(…) aż krzyknąłem na widok jaskrawego blasku; wielka, srebrzysta tarcza księżyca zajmowała całe pole widzenia, a po jej brzegach z mroku, z którym graniczyła, ostro występowały wierzchołki gór, oświeconych słońcem. (…) Wszystkim znane są te wielkie, pierścieniowe kratery wulkanów księżycowych z otaczającemi je mniejszemi otworami tego samego kształtu; wszystkim znane są ostre cienie, padające z gór księżycowych na pooraną rozpadlinami i pokrytą nagiemi, falistemi wzgórzami równinę księżyca. (…) Niesieni w odległości nie większej niż sto mil nad krajobrazem, mogliśmy gołem okiem widzieć to, czego z ziemi przez największe teleskopy dojrzeć nie można, a mianowicie, że ostre zarysy skał księżycowych i kraterów spowite są lekkim tumanem i że na gładkich ich, pozornie jednolitych i jednakowo oświetlonych powierzchniach w gruncie rzeczy istnieją osobliwsze ciemne i oliwkowe plamy.
Księżyc okazuje się wielkim rezerwuarem złota, a bohaterowie spotykają na nim inteligentną rasę Selenitów. Ci jednak – poznawszy dzieje Ziemian – nie są zainteresowani dalszym utrzymywaniem kontaktów.
Kwestia przyprawy

Przez wielu „Diuna” (Dune) autorstwa Franka Herberta, uważana jest za najlepszą powieść science-fiction wszech czasów – otrzymała zresztą ten tytuł w 1987 roku od czytelników czasopisma „Locus”. Wydana po raz pierwszy jako książka (wcześniej ukazywała się w odcinkach) w 1965 roku, otrzymała od razu dwie najważniejsze nagrody w świcie literatury fantastycznej – Hugo i Nebula. Od tego czasu na całym świecie sprzedała się w ponad 20 mln egzemplarzy.
O czym jest ta opowieść? To tak naprawdę polityczny thriller, pełen zakulisowych sporów, układów, zamachów stanu, przeniesiony w daleką przyszłość i rozgrywający się na planetach, rządzonych przez wielkie rody. Gra toczy się tu głównie o kontrolę nad unikalnym złożem naturalnym – melanżem, przyprawa, która m.in. pozwala podróżować w przestrzeni kosmicznej. Źródłem melanżu jest planeta Arrakis, czyli tytułowa Diuna, miejsce nieprzyjazne, pustynne i niebezpieczne – łatwo natknąć się tam bowiem na olbrzymie czerwie, które skutecznie utrudniają pozyskiwanie przyprawy.
Do takiego miejsca przybywa ród Atrydów – książę Leto, jego nałożnica Jessika – członkini pradawnego zakonu Bene Gesserit oraz ich syn – Paul, chłopak, który od razu zadziwiająco dobrze aklimatyzuje się na planecie. Przygotowany do walki przez Gurneya Hallecka, a przez matkę wtajemniczony w sekrety zakonu, Paul musi stawić czoła temu, co nieuniknione – zamachowi stanu dokonanemu przez ród Harkonnenów, który Atrydów nadspodziewanie szybko pozbawi nie tylko władzy nad Arrakis, ale i przyniesie śmierć księciu Leto. Paul będzie zmuszony więc szukać pomocy u Fremenów, pustynnego plemienia, które wierzy, że pewnego dnia piaski Diuny zamienią się w krajobraz pełen rzek i lasów, a pierwszym krokiem do przemiany będzie pojawienie się mesjasza.
„Diuna” została trzykrotnie sfilmowana – ostatnio przez Denisa Villneuve’a, a wcześniej z tym trudnym materiałem zmierzył się David Lynch oraz twórcy międzynarodowego serialu z 2000 roku w reżyserii Johna Harrisona.
Myślący Ocean

W 1961 roku ukazała się powieść Stanisława Lema „Solaris” – jedna z najbardziej znanych w dorobku polskiego mistrza fantastyki.
„Jak możecie się porozumieć z oceanem, jeżeli nie potraficie już tego uczynić między sobą?” – to pytanie, z założenia żartobliwe, zadane w ferworze naukowych dysput mających dookreślić pojęcie życia w kontekście zjawisk zachodzących na odległej planecie Solaris, staje się de facto nieoficjalnym mottem książki. Książki, opowiadającej wszak o niezrozumieniu. Totalnym i nieuchronnym, skoro wynikającym z chęci podporządkowania tego, co inne, znanym sobie normom i schematom.
Powieść Lema – fabularnie podporządkowana temu podgatunkowi science fiction, który skupia się na poznawaniu outer space, na eksploracji kosmosu – jest w istocie filozoficzną rozprawą o granicach naszego poznania, a bardziej nawet o naszej (nie)chęci wychodzenia poza te granice. O naszej niechęci poznania i zrozumienia. Doskonale wie to bohater powieści, gdy dzieli się z nami ta oto refleksją: „Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy nam jeden, a już się nim dławimy”. Traktujemy go zatem dokładnie tak, jak przed wiekami potraktowaliśmy ideę boga, który zawsze w jakimś stopniu był „ułomny, bo obaczony ludzkimi cechami, powiększonymi tylko”.
Pierwszoosobowy narrator i główny bohater powieści – psycholog Kris Kelvin – przybywa na stację badawczą unoszącą się nad Solaris, planetą pokrytą cytoplazmatycznym oceanem. Oceanem, który stanowi niedookreśloną, wymykającą się ziemskim interpretacjom, formę życia. W książkowej rzeczywistości wiadomo o tym doskonale od dziesięcioleci, fabularnie trafiamy zatem nie w moment odkrycia planety, nie jesteśmy też świadkami początków badania jej natury, lecz w czas interpretacji tego, co już jest znane z wnikliwych badań.
Lem dokonuje zatem w „Solaris” rzeczy niezwykle trudnej: nie tracąc niż z atrakcyjności jaką oferuje proza science-fiction, poważnie traktując jej futurystyczno-techniczne wymogi, tak naprawdę daje nam literaturę mówiącą o nas tu i teraz (i w latach 60. XX wieku, i w latach 20. XXI wieku), o naszym strachu przed tym, co wykracza poza schemat, o chęci dokrawania tego co odmienne do naszych utartych wyobrażeń. O naszej niepokonywalnej niedoskonałości.
Ziemia jak rakieta

A co gdyby statkiem kosmicznym stała się sama Ziemia? Na taki pomysł wpada chiński pisarz Cixin Liu, który w tomie opowiadań „Wędrująca Ziemia” zabiera nas, wraz z ośmioma miliardami ludzi, w podróż największym statkiem kosmicznym, z oszałamiającą prędkością mknącym przez bezmiar kosmosu.
Punktem wyjścia opowiadania otwierającego tom i nadającego tytuł całości, czyli właśnie „Wędrującej Ziemi”, jest informacja, że oto zbliża się kres naszego Słońca. Ma ono zakończyć swoją kosmiczną wędrówkę w niszczycielskim rozbłysku helowym. Ludzie poszukujący ratunku dla wszystkich zamieszkujących naszą planetę decydują się wybrać na kosmiczną wyprawę całą planetą. Tu fikcja miesza się z nauką i to co niemożliwe wydaje się prawdopodobne. Czy zatem uda się mieszkańcom naszej planety wyrwać Ziemię z orbity i umknąć w poszukiwaniu innego miejsca dobrego dla życia, zanim nasza gwiazda zmieni się w czerwonego olbrzyma i zniszczy cały Układ Słoneczny? A to nie jedyny problem, przed którym staną Ziemianie. Wszak w naturze człowieka leży kontestowanie i sprzeciw, a nawet bunt.
W mitologii starożytnego Egiptu Apofis to olbrzymi wężowy demon mroku i chaosu, postrzegany jako przeciwnik Słońca (boga Ra) i symbol sił ciemności. Cixin Liu w innym z opowiadań – „Pożeraczu” – poniekąd nawiązuje do tego mitu i jednocześnie do obecnego w filmografii motywu kontaktu z obcą cywilizacją zamkniętą w sferycznej powłoce, która próbuje przekazać ludzkości swoją wiedzę, by ustrzec ją przed swoim losem, przed niechybnym zniszczeniem czyhającym z „ręki” potwora, a jednocześnie pomścić swoją stratę.
Czerwona Planeta

„Gdy skrzydła światła przypną już do ramion – / Poniosą w kosmos genialne bestialstwo” – pisał w „Pochwale człowieka” Jacek Kaczmarski. Tego cytatu jako motta śmiało mógłby użyć rafał Kosik w swojej powieści „Mars”. Ta wizjonerska, zapewne bijąca na głowę większość tego, co napisano w powieściach SF (i pokazano w filmach) opowieść, dotyczących podboju Czerwonej Planety, jest bowiem w gruncie rzeczy przestrogą. Nie tyle nawet przed szukaniem Planety B, zamiast dbania o Planetę A (choć w pewnym sensie także), ale przede wszystkim przed obdarzaniem zaufaniem człowieka – jako jednostki, a bardziej nawet jako gatunku.
„Mars” rozgrywa się w trzech planach czasowych, które w pewnym sensie oddają trzy etapy rozwoju każdej cywilizacji: od powszechnego, wspólnego dla społeczności entuzjazmu budowania nowego domu, przez rodzące się tu i ówdzie poczucie niedosytu, gdy dawna wizja nie zawsze przystaje do realiów, po ten moment, kiedy dawna idea podlega erozji, a w raz z nią konieczna staje się potrzeba redefinicji społecznego ładu, bo na wierzch wychodzą zaszłości, stawiające tak przyszłość jak i przeszłość pod znakiem zapytania.
Co ciekawe, choć każda z owych warstw czasowych jest elementem spójnej, przyczynowo skutkowej narracji, to także każda z nich podlega w pewnym sensie innemu literackiemu gatunkowi. Choć pozostajemy w sferze fantastyki z jej skomplikowanymi technicznymi atrybutami, będącymi tyleż wymogiem gatunku, ile polem do popisu dla wyobraźni autora, budującego konsekwentny świat odległej przyszłości niepozbawionej elementu postępującej cyberzależności człowieka, to jednak część pierwsza (w zasadzie prolog) ma w sobie coś z literatury opartej na romantycznym zachłyśnięciu nowym światem, druga – to polityczny thriller, trzecia buduje wizję stechnicyzowanego świata przekraczającego właśnie próg apokalipsy.
„Mars” to powieść daleka od literatury spod znaku kosmicznej przygody. Choć podporządkowana ściśle gatunkowym wymogom, a zatem oferująca i wartką akcję, i zbudowany od podstaw, zadziwiający konsekwencją technoświat przyszłości, to przecież będąca też moralitetem – ostrzeżeniem przed niesieniem w kosmos naszych przyrodzonych wad, w tym chęci stawiania murów, bo i taka idea rodzi się na Marsie Kosika. Najwyraźniej nic bowiem, nawet najbardziej wymyślne wynalazki, nawet niemal pełne sprzężenie ludzkiej jaźni z „zimnym” technologicznym ekosystemem, nie sprawi, że przestaniemy być ludźmi. Tak w tym dobrym, jak i w złym sensie.
W drodze na Kepler-973d

Powieść „Płomień” – opowiająca o podróży do odległej egzoplanety Kepler-973d – jest w istocie opowieścią o etyce nauki, a w zasadzie o nauce i postępie jako hipostazach funkcjonujących – podobnie jak sztuka – w głębi przedmoralnej.
Choć do warstwy “science” nie sposób mieć zastrzeżeń, walkę o uwagę czytelnika wygrywa przede wszystkim nadpisana na nią warstwa filozoficzna – nienachalna, subtelna, a jednak stawiająca pytania, na które trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź, i z tego powodu dotkliwe. Czym jest odpowiedzialność, jeśli podmiot działania nie może być świadkiem dalekosiężnych skutków swoich decyzji? W jakiej perspektywie pokoleniowej ta aksjologiczna próżnia wypełnia się zestawem pewnych, klarownych osądów? I – przede wszystkim – czy uczestnictwo w procesie, który z natury jest transgresyjny, wynika z kontekstowości norm moralnych, czy z ponadludzkiej konieczności dziejowej, dla której kategoria moralności nie ma żadnego znaczenia?
Te trudne pytania Magdalena Salik zadaje poprzez opowieść, dla której bazą jest historia toksycznego romansu – znów nietypowe zagranie jak na science-fiction – między liderem projektu największej wyprawy w historii ludzkości a etyczką, biorącą udział w przedsięwzięciu.
“Płomień” Magdaleny Salik jest przede wszystkim zaproszeniem do dyskusji o transgresyjnym wymiarze postępu technologicznego, a także o tym, jak osobiste uwikłania, emocje i – co tu dużo mówić – błędy odciskają się na procesach, których horyzont sięga daleko poza granicę ludzkiego życia. Często w zupełnie nieprzewidywalny sposób.
Lecąc z Biblioteką

Podróż na odległą planetę, która ma się stać nowym domem dla ludzkości, jest też jednym z istotnych wątków powieści Anthony’ego Doerra „Miasto w chmurach”. To epicka opowieść o wyrzutkach, którzy znajdują w sobie determinację, by snuć marzenia mimo otaczającej ich destrukcji i mimo braku nadziei.
Doerr, nagrodzony Pulitzerem autor „Światła, którego nie widać”, porwał się na napisanie książki, która na kilkuset stronach połączy przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Książki kierowanej raczej (choć nie tylko) do młodszego czytelnika, będącej zarazem przygodową, pikarejską wręcz gawędą i pełną goryczy opowieścią o nienawiści oraz pogardzie, skierowanej głównie przeciw odmienności. To w końcu książka, która odda hołd innym książkom, sama stając się nawet swego rodzaju biblioteką, repozytorium, czy – cytując jedno z przywołanych tu dzieł – „Kompendium zaginionych książek”, a nawet (znów cytując) opisem, „który zawiera cały świat”.
Rozpoczyna Doerr swoją opowieść od postaci Konstance, dziewczynki zamkniętej, wraz z innymi przedstawicielami naszego gatunku, w mknącym przez kosmos statku, opuszczającym wyniszczoną Ziemię, by znaleźć dla resztki ludzkości inny świat. Sytuacja wprost postapokaliptyczna, pesymistyczna, łączy się więc w tej narracji z sytuacją optymistyczną, bo skupioną na marzeniu o nowym początku, o dotarciu do „miasta w chmurach”, choćby oddalonego o lata świetlne.
W tym mikroświecie jednym z najważniejszych miejsc jest wirtualna Biblioteka, miejsce, które oferuje cyfrowy zapis całej – jak się tu utrzymuje – wiedzy i literatury, stworzonej przez ludzkość. To dzięki wizytom w bibliotece Konstance natrafi na dzieło Diogenesa, a dzięki niemu na ślad czegoś, co odmieni jej życie.
Konstance nie jest outsiderką w ścisłym tego słowa znaczeniu – jeśli się nią staje, to wbrew własnej woli. Jest za to kimś, kto w konkretnych okolicznościach wykaże się szczególną dociekliwością, kto będzie w stanie zaryzykować, nawet własne życie, dla poznania prawdy.
Na pokładzie Starcastle

W powieści „Selkis” Gaja Grzegorzewska zabiera nas w daleką przyszłość i głęboki kosmos, by eksplorować granice „człowieczeństwa”. Nie tego zadekretowanego w często opresyjnym prawie, ale tego, które na to miano w istocie zasługuje. Jest tu opowieść o zdradzie, nienawiści, zemście, ale też o miłości… ponad gatunkami. Jest też doskonały fantastycznonaukowy anturaż, przemyślany i konsekwentny, który Gai Grzegorzewskiej pozwolił na zbudowanie koherentnej wizji kosmosu i zamieszkujących go ras. Kryje się jednak pod tą fantastyczną warstwą także opowieść feministyczna, a może po prostu humanistyczna, bo skupiona na zderzeniu świata opresyjnej władzy z jednostkami, które w jej ocenie nie zasługują na prawo do nazywania siebie ludźmi, czy raczej na prawo bycia uznanym za kogoś, komu należy się traktowanie na równi z ludźmi.
Grzegorzewska wszystkie te tropy zanurza w gęstej, przemyślanej fabule ściśle gatunkowej, rozgrywającej się w XXXI wieku w kosmosie, a w zasadzie na Starcastle, gwiezdnym okręcie wojennym Zjednoczonego Sojuszu Układu – jedynym ocalałym z wojny z Obcymi oraz na Scarlett – statku kosmicznym ekspansywnego Konsorcjum Handlowego.
Ta figura nie do końca określonych Obcych przeciwstawionych figurze „oblężonej twierdzy”, czy raczej „Gwiezdnej Twierdzy”, jest dla powieści kluczowa. Dzięki temu zabiegowi autorce udaje się ukazać doskonale sens opowiedzianej tu uniwersalnej historii walki tego, co zamknięte, skostniałe, ubrane w sztywny uniform zasad i reguł, z tym, co wolne, lub dojrzewające do wolności, wyzwolone z pęt czy to oprogramowania, czy społecznych uwarunkowań wynikających z dyskryminacji połciowej lub rasowej.
Na bardzo podstawowym poziomie narracji – zupełnie niepretekstowej, bo bogatej w akcję i dającej satysfakcję czytelnikowi oczekującemu dobrej prozy SF – jest „Selkis” opowieścią o bohaterce rasy Scorp, która w towarzystwie humanoidalnego robota ucieka z uszkodzonego statku handlowego na okręt wojenny Układu, oferując, w zamian za pozwolenie na zadekowanie się, unikatowy system maskujący, pozwalający uniknąć zniszczenia przez Obcych. Retrospekcje pozwolą nam poznać powody tego kroku, główna oś fabularna ukaże zaś ten konflikt, jaki zrodzi się na Starcastle w wyniku przybycia na pokład osób spoza armii – owo ścieranie się racjonalizmu i pragmatyzmu jednych przedstawicieli załogi z atawistycznym wręcz lękiem i nienawiścią drugich. I w końcu pozwoli też poznać efekty tego konfliktu.
Przez galaktykę
To oczywiście zaledwie kilka książek z całego ogromy tych, które potrafią zabrać nas na pokład kosmicznego statku i zanieść w najdalsze otchłanie kosmosu. Wystarczy wspomnieć „Niezwyciężonego” Lema, „Non Stop” Briana W. Aldissa, cykl Ekumena Ursuli K. LeGuin, a przede wszystkim „Lewą rękę ciemności” i „Wydziedziczonych”, „Kroniki Marsjańskie” Raya Bradburry’ego, czy pokazującą m.in. misję na misję zbadania jednego z księżyców Saturna „2001: Odyseję kosmiczną” Arthura C. Clarke’a, a w końcu choćby i „Autostopem przez Galaktykę” Douglasa Adamsa. Literatura oferuje naprawdę wiele, byśmy przez kilka godzin lektury mogli poczuć się jak astronauci, odkrywcy nieznanych planet, stawiający stopy na Srebrnym Globie, Czerwonej Planecie czy innych, wciąż nieodkrytych światach.
Książki recenzowali Przemysław Poznański, Jakub Hinc i Wojciech Gunia
______________________
Disappointed with the cancellation of the Artemis 1 mission to the Moon? Nothing is lost – the mission will come sooner or later, and in the meantime, we have selected eight readings that will make you feel like on a spaceship. We write about: H.G. Wells’ The First Men in the Moon„, Framk Herbert’s „Dune”, Stanisław Lem’s „Solaris”, Cixin Liu’s „The Wandering Earth”, Rafał Kosik’s „Mars”, Magdalena Salik’s „Płomień” (The Flame), Anthony Doerr’s „Cloud Cuckoo Land” and Gaja Grzegorzewska’s „Selkis”.
Można też zacząć od początku… „Na początku był wodór” Ditfurth