Nie można „Diunie” Denisa Villeneuve’a odmówić epickiego rozmachu w dążeniu do ukazania światów zderzonych w konflikcie między autorytaryzmem opartym na żądzy władzy i pieniądza a idealizmem zanurzonym w postrzeganiu życia jako harmonii człowieka i natury. Problem w tym, że w tej wizji jest (jak na razie?) trochę za mało przyprawy. Bardziej się jej domyślamy zatem niż możemy w pełni posmakować – o filmie „Diuna. Część pierwsza” pisze Przemysław Poznański.

Film Denisa Villneuve’a ma w zasadzie jedną zasadniczą wadę – jest pierwszym odcinkiem serialu, może nawet bardziej pilotem, ale z pewnością nie jest całością. Nie kończy się, a jedynie zawiesza akcję, zapowiadając – choć bez cliffhangera – ciąg dalszy. Brakuje tu więc klasycznego podziału na trzy akty, który dawałby nam jako odbiorcom satysfakcję obcowania z dziełem pełnym. Decyzja ta – podkreślona na szybko dodanym podtytułem „Część pierwsza” – kładzie się cieniem na odbiorze całości, pozostawiając niedosyt.
Owszem, można „Diunę” potraktować jako film z nieoczywistą, nieliniową narracją, w której liczne futurospekcje głównego bohatera dopowiadają ciąg dalszy – pocałunek z Chani (Zendaya), niebieskie oczy Paula Atrydy (przydomek Muad’Dib w filmie nie pada), życie w siczy Tabr – co jednak byłoby zabiegiem ryzykownym i nie zmieni faktu, że zakończenie filmu nie wybrzmiewa.
Zapewne łatwiej zniosą to fani powieści Franka Herberta, na której film – zaskakująco wiernie, choć jednak z niedającymi się nie zauważyć zmianami – jest oparty. Zniosą, bo zwyczajnie wiedzą, co będzie dalej. Ale co dostają ci, którzy książki (książek) nie czytali?
„Diuna” jest opowieścią z dość oczywistym przesłaniem – oto na pustynnej planecie Arrakis, zwanej Diuną, przez dziesięciolecia trwają brutalne rządy rodu Harkonnenów, prowadzących rabunkową gospodarkę, podobnie jak na swojej rodowej, do cna wyeksploatowanej już planecie Z piasków Diuny wydobywają cenną przyprawę, niezbędną choćby do kosmicznych lotów, nie licząc się przy tym ani z planetą, ani z życiem jej rdzennych mieszkańców. Nic dziwnego, że pustynny lud kultywujących profetyzm Fremenów od dawna czekana przybycie mesjasza, mahdiego, który ma ich wyzwolić od tyranii i zaprowadzić pokój. Czy jest nim ktoś z rodu Atrydów, który niespodziewanie, decyzją Imperatora Shaddama IV Corrino, ma stać się nowym gospodarzem planety? Czy nadzieją jest syn księcia, Paul (Timothée Chalamet)? Całkiem możliwe – wszak, choć dopiero co przybył na Arrakis, zna miejscowe zwyczaje, umie założyć filtrfrak, kombinezon pozwalający przeżyć na pustyni, a przede wszystkim podobnie jak jego ojciec, Leto (Oscar Isaac) i matka (rewelacyjna w tej roli Rebeca Fergusson), zdaje się mieć w sobie empatię dla ludzi i szacunek dla planety. Jest też – mimo młodego wieku – wytrawnym wojownikiem, szkolonym wszak przez owianego legendą Duncana Idaho (Jason Momoa).
Przeczytaj także:
Mamy więc klasyczne zderzenie, konflikt postaw: egocentryzm przeciw altruizmowi, chciwość przeciw dobroczynności, bezwzględność przeciw miłości. Mamy złowrogiego, filmowanego w cieniach i czerniach barona Harkonnena (Stellan Skarsgård) i jego bratanka Bestię Rabbana (Dave Bautista), a po drugiej stronie Atrydów, ale i Fremenów, z ich przywódcą Stilgarem (prawie nieobecny na ekranie Javier Bardem) czy doktor Liet Kynes (Sharon Duncan-Brewster). Jeszcze mocniej wybrzmiewa to, gdy wskutek zakulisowych działań Imperatora, Atrydzi tracą planetę. Gdy zysk z przyprawy i lęk możnowładcy przed wielkimi rodami, które mogłoby połasić się na jego tron, prowadzi do zniszczenia tego, co oparte na dialogu, na próbie budowania lepszego świata. Zło zwycięża, atakując potężną siłą przy wsparciu bezlitosnych sardaukarów, w proch obracając nadzieję. Nadzieję, której symbolem jest choćby garstka samotnych palm rosnących na pałacowym dziedzińcu, regularnie podlewanych wodą, która na Arrakis jest wszak surowcem najcenniejszym i która starczyłaby na napojenie wielu osób.
Ta katastrofa, dla fabuły niezbędna, wprowadza nas w historię Paula, w opowieść o dojrzewaniu, dorastaniu do roli, która przypisana mu została czy to w skutek przeznaczenia, czy samospełniającej się przepowiedni, czy wreszcie w skutek zakulisowych knowań zakonu Bene Gesserit, szarych eminencji galaktyki, pociągających za sznurki adeptek tajemnej wiedzy, głównie tej wiedzy, która pozwala wygrywać ludzkie słabości.
Problem w tym, że tu opowieść się urywa – wizje przyszłości śnione przez Paula na tym etapie filmowej opowieści zwyczajnie się nie sprawdzają, pozostając pustą obietnicą. Podobnie nie wybrzmiewa więc zatem i wizja konfliktu światów i wartości – zderzonych, ale jakby zastygłych w owym starciu. Nie sposób wyobrazić sobie, by film nie doczekał się kontynuacji, inaczej będzie tylko kolejną ekranizacją monumentalnej powieści, która – choć ambitna i wizjonerska – jednak w ostatecznej ocenie zawodzi.
Przeczytaj także:
Tym, co na pewno nie zawodzi w wizji Villeneuve’a, jest za to epickość jego opowieści, podkreślana monumentalnymi scenografiami, wygranymi niepokojącym światłocieniem, wnoszącymi do nastroju opowieści przenikający chłód i to mimo że większość akcji rozgrywa się na pustynnej planecie, na której panują ekstremalne temperatury. Nawet dom Atrydów, czyli Kaladan, a co dopiero Giedi Prime, dom Harkonnenów, są miejscami, w których człowiek niknie w ogromie scenografii (Patrice Vermette), podkreślanym wszechobecną pustką, długimi, malarskimi kadrami skomponowanymi kamerą Greiga Frasera i hipnotyzującą muzyką Hansa Zimmera. Podobnie wygląda to w pałacu na Arrakis, miejscu dla księcia Leto i jego rodziny obcym i nieprzyjaznym i znika dopiero, gdy ściany domów zastąpione zostaną skałami fremeńskich kryjówek. Bo oto coś, co z założenia ma być bezpieczne – czyli dom – okazuje się pułapką, to zaś, co z założenia wrogie – pustynia z ogromnymi czerwiami – może być prawdziwie przyjaznym miejscem, w którym da się rozniecić domowe ognisko.
Denis Villneuve jest niewątpliwie wizjonerem kina gatunkowego, który dał nam choćby ambitny „Nowy początek” i z sukcesem oraz smakiem przywrócił, po dziesięcioleciach, świat z „Blade Runnera”. Echa tej ostatniej wizji zdają się też obecne i w tej ekranizacji prozy Franka Herberta. Szkoda zatem, że „Diuna” – jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów ostatnich lat, którego premiera była przekładana z powodu pandemii – nie wybrzmiewa tak, jak prawdopodobnie sobie założył. Pozostaje czekać na „Diunę. Część drugą”, by dowiedzieć się jak w pełni smakuje Arrakis.
Diuna. Część pierwsza (Dune. Part One), reż. Denis Villneuve
Scenariusz na podstawie powieści Franka Herberta: Jon Spaihts, Denis Villneuve, Eric Roth
USA, Kanada, Węgry 2021
Dystrybucja Warner Bros.