Czytając o początkach poznańskiej uczelni trafiłam na dokumenty o wielkich datkach, a nawet o przepisaniu kilku kamienic na różne cele uniwersyteckie, na akademik, na pracownie. A dziś co chwilę jest nowa afera związana z próbami przywłaszczenia wyłącznie dla siebie tej czy innej kamienicy. Przykro się o tym myśli. Dlatego chciałam przypomnieć inne czasy. I przede wszystkim przypomnieć to, dlaczego w Poznaniu nazwy ulic należą w większości do społeczników, a nie do męczenników – mówi Joanna Jodełka*, autorka powieści „Rektorski czek”. Rozmawia Przemysław Poznański.
Przemysław Poznański: O powołaniu do życia sto lat temu Uniwersytetu Poznańskiego można opowiedzieć na wiele sposobów, można choćby napisać powieść retro, historyczną. Masz doświadczenie w tym gatunku, bo właśnie taką książką były „2 miliony za Grunwald”. A jednak zdecydowałaś się dać nam opowieść jak najbardziej współczesną, kryminał, którego fabuła raz po raz przeplata się z historycznymi wspomnieniami. Skąd taki właśnie wybór?

Joanna Jodełka: Gdy dostałam propozycję napisania kryminału uniwersyteckiego od… Samodzielnej Sekcji do Spraw Obchodów Stulecia (brzmi już jak wyzwanie!), nie miałam pojęcia, jaka będzie jego treść. Nie dostałam żadnych wytycznych ani wskazówek dotyczących samego tematu. Żadnych ograniczeń, toteż długo zastanawiałam się nad kształtem tej powieści. Początkowo myślałam o intrydze kryminalnej na którymś z wydziałów, wszak o śmiertelne emocje w gronie uczelnianym raczej nie trudno. Ale skoro zadanie dotyczyło stulecia uniwersytetu w Poznaniu, zaczęłam szperać w historii i ta historia mnie porwała. Spodobała mi się też perspektywa odkrywania jej z pozycji dzisiejszych czasów. Postanowiłam więc spojrzeć z dużej odległości na ten nieprawdopodobny przełom lat 1918 i 1919. Czytanie gazet z tamtego okresu to było niesamowite doświadczenie tej niezwykłej radości, przeogromnego entuzjazmu i poruszenia społecznego, które sprawiło, że w pół roku powstał uniwersytet, na który Poznań czekał ponad pięćset lat! Wielkie emocje, radośnie się to pisało.
W każdej z warstw czasowych otrzymujemy świetnego bohatera. Zacznijmy od Jana Kantego, służącego w domu Heliodora Święcickiego, fundatora uniwersytetu. To z jego pierwszoosobowej relacji poznajemy tajniki powstawania uczelni. To postać fikcyjna czy wzorowana na kimś konkretnym?
– To postać fikcyjna, ale Jan Kanty pojawił się w mojej głowie w trakcie przekładania stuletnich papierów w archiwum uniwersyteckim, trafiając do teczki oznaczonej tytułem „Sprawy różne”. Pośród wielu poważnych notatek, a i zabawnych często, natknęłam się tam na takie oto poświadczenie: „Poświadczam niniejszym, że służący Wydziału Lekarskiego w Uniwersytecie jedzie do Warszawy służbowo, poczem wraca do Poznania, do swoich obowiązków. Poświadczenie to wydaje się celem okazania władzom kolejowym i uzyskania ułatwień oraz wylegitymowanie się niem w razie potrzeby”. Zaczęłam się zastanawiać się jakie to potrzeby, co to za służący… i tak objawił mi się Jan Kanty Rosa, niemy służący Jego Magnificencji Rektora.
Wybierając takiego narratora, pierwszoosobowego, mogłaś w jego usta włożyć pochwały pod adresem Święcickiego, co brzmi bardziej wiarygodnie, niż gdyby mówił nam o tym narrator trzecioosobowy. Ale te zachwyty, choć wyrażane subiektywnie, są chyba uzasadnione?
– Dokładnie tak! Jan Kanty jako wierny sługa, człowieka którego szczerze podziwiał, mógł w swoich wspomnieniach zachwycać się do woli, i przytoczyć sytuacje, w których duma rozpierała go do granic. Dziękuje, że to zauważyłeś. Ten zabieg pozwolił oczywiście i mi przemycić nową fascynację. Ponieważ od kiedy zaczęłam czytać o Heliodorze Święcickim, założycielu i pierwszym rektorze naszej uczelni, zapadłam na nieuleczalną Heliodorofilię. To fantastyczna postać, wieki człowiek. Był doskonałym lekarzem ginekologiem, przeprowadzał skomplikowane operacje, sam wymyślił przenośny zestaw do uśmierzania bólu, sprzedawany później przez angielską firmę przez wiele lat. Udzielał się w towarzystwach pomocowych i charytatywnych, stworzył instytucję pielęgniarki środowiskowej tam, gdzie na pomoc lekarską ludzie liczyć nie mogli. Nie dziwię się, że piękna i ogromnie bogata wdowa hrabina Helena z Dąbskich po tym jak uratował jej życie, sama mu się oświadczyła. Byli szczęśliwym małżeństwem. Sam Heliodor miał jeszcze zmysł do interesów, kupił pola na Jeżycach, to była wyjątkowo dobra transakcja. Rozparcelował ziemię i w ciągu kilkunastu lat wyrosły na nich kamienicę. Był jednym z najbogatszych poznaniaków. Zgromadził wielki majątek… i cały ten majątek przeznaczył na nowo powstały uniwersytet. Jak tu się w nim nie zakochać? Jak tu o nim nie opowiadać w zachwytach?
Drugoplanową, ale ważną bohaterką wątku historycznego jest Olcha Jaworska, „pierwsza studentka” uniwersytetu. To kobieta niezależna, szczególnie jak na czasy, w których żyje, ale wprowadzasz dzięki niej także element „romansowy” swojego „romansu kryminalnego”, jak określasz w podtytule „Rektorski czek”. Skąd ta postać i skąd wybór takiego gatunku?
– Podtytuł romans kryminalny dopisała redakcja już po napisaniu książki. A ja się zgodziłam, czemu nie? Uczelnia powstała w momencie, gdy kobiety w Polsce uzyskały prawa wyborcze, gdy uczelnie mimo pewnych oporów, otworzyły swe podwoje. W Poznaniu od początku było jasne, że na uniwersytecie będą studiować kobiety, choć niektórzy uważali, że to strata czasu dla pań. A wszystkie kobiety, które studiowały w tamtym czasie, były wyjątkowo niezależne i dzielne. Nie zawsze spotykały się z akceptacją i rodziny, i środowiska, ale chęć zdobywania wiedzy potrafi być niezwykle silna. I tak z roku na rok było coraz więcej studentek. Moment powstawania poznańskiej uczelni to dokładnie czas powstania wielkopolskiego i zdobycia portu lotniczego Ławica z takim arsenałem samolotów, że łup ten stworzył polskie siły powietrzne. Czytałam dużo o młodych pilotach z tamtego okresu. Fantastyczne postacie! A takie historie jak dołączenie do powstania porwanym z Prus samolotem, samowolny odwetowy nalot i zbombardowanie Frankfurtu nad Odrą, tak by Niemcy już nie straszyli poznaniaków… musiałam gdzieś to wpleść. A jak są dzielni piloci i piękne młode studentki, to o miłosne perypetie nie trudno (śmiech).
W wątku współczesnym też mamy bohaterkę – tym razem pierwszoplanową. To Karolina Rosada, pracownica naukowa z uniwersyteckiego archiwum, kobieta, która musi stawić czoła dość brudnej kryminalnej intrydze. Intrydze, w którą wplątuje się trochę przypadkiem.
– Zależało mi, żeby patrzeć na historię z dzisiejszego punktu widzenia. Stąd postać Karoliny Rosady młodej archiwistki. To ona znajduje stuletnie zapiski, zna ich wagę i chce, by archiwum weszło w ich posiadanie. Chce tego tak bardzo, że robi wiele rzeczy wbrew sobie. To sprawia, że popada w tarapaty. Chciałam, żeby i ona i czytelnik, powolutku, z każdą nowo odnajdywaną kartką, poznawał historię uniwersytetu i pojedynczych studentów.
Budujesz swoją fabułę na kontrastach – przede wszystkim przeciwstawiasz współczesną zachłanność negatywnych bohaterów bezinteresowności choćby Heliodora Święcickiego, o której wspominałaś.
– Dokładnie tak to chciałam zestawić. Czytając o początkach uczelni trafiłam na dokumenty o wielkich datkach, a nawet o przepisaniu kilku kamienic na różne cele uniwersyteckie, na akademik, na pracownie, jeden z drukarzy oddał nawet swoją drukarnię, sobie zostawiając tylko zatrudnienie w niej. Niesamowite gesty. A dziś co chwilę jest nowa afera związana z próbami przywłaszczenia wyłącznie dla siebie tej czy innej kamienicy. Ludzie fałszują dokumenty, podrabiają podpisy, czasami bez skrupułów wyrzucając lokatorów. W Poznaniu swego czasu było bardzo głośno o aferze związanej z kamienicami, zamieszane były w nią osoby, które powinny cieszyć się szczególnym zaufaniem społecznym – policjanci, sędziowie. Przykro się o tym myśli. Dlatego chciałam przypomnieć inne czasy. I przede wszystkim przypomnieć to, dlaczego w Poznaniu nazwy ulic należą w większości do społeczników, a nie do męczenników.
Współczesna afera to trup, szemrane interesy i groźby, a w niejednej scenie pojawi się broń. A jednak próbujesz tak wyważyć nastroje, by nie przytłoczyć scenami zbyt mrocznymi, ale i nie mrugać do czytelnika. „Rektorski czek” to kryminał na serio, ale z elementami prozy lżejszej, z humorem, który wprowadzasz m.in. dzięki postaci pewnej stulatki, która dość znacząco wpływa na bieg zdarzeń. Jak dochodziłaś do takiej formy opowieści?
– Trudno powiedzieć (śmiech). Miałam w domu straszy bałagan. Zanim wszystko uporządkowałam, wszędzie leżały porozrzucane kartki i zaznaczonymi fragmentami, które koniecznie muszą się znaleźć w książce. Powycinane zdjęcia. Fotografie z indeksów. Książki kolorowe od podoklejanych fiszek. Tak jak to sobie przypominam, to brodziłam w papierach. Koleżanka, która akurat wpadła kazała mi zrobić zdjęcia, bo chwyciła się za głowę. Potem to już tylko wpatrywała się w tą czy inną tablicę, na przykład gotując…

Ale mam wrażenie, że wykorzystałaś tylko fragment tak zdobytej wiedzy – twoja powieść nie przytłacza nadmiarem historycznych odniesień. Mocno musiałaś się pilnować?
– Bardzo mocno. Łatwo coś przegadać, a mnie zależało, by utrzymać rytm i odpowiedni balans. Sama się nudzę jak w książce popularniej jest za dużo informacji. Nie wszystkie więc „fantastyczne znaleziska” udało się wpleść w fabułę. Nie wszystkim postaciom, które pojawiły się w mojej głowie, udało zaistnieć w książce. Za mało jest wielkich poznańskich feministek. Nie mogło być już więcej profesorów, choć kilku jeszcze zasługiwało. Z przyjemnością wrzuciłabym jeszcze więcej z życia Heliodora, ale mogło by być już tego za dużo. Jest kilka jego biografii, mam nadzieję, że kogoś zachęcę do przeczytania. A jeśli nie, to chociaż zachęcę do tego, by przysiąść się do niego na jego ławeczce przed Collegium Minus. Ja ze swojej strony starałam się by przede wszystkim była to książka, którą się dobrze czyta i chce czytać dalej. I tak to sobie wszystko wymyśliłam.
O ile współczesne watki są fikcją, o tyle w przypadku relacji Jana Kantego mamy do czynienia z faktami historycznymi. Jesteś z wykształcenia historykiem sztuki, twoja poprzednia powieść „2 miliony za Grunwald” pokazała, że lubisz szperać w archiwach. Jak zbierałaś informacje do „Rektorskiego czeku”?
– Spędziłam trochę czasu w Archiwum Uniwersyteckim, w Poznańskim Towarzystwie Przyjaciół Nauk, tam w bibliotece można dużo znaleźć, byłam w sali dydaktycznej historii położnictwa na Polnej (było tam mniej więcej tak jak w muzeum tortur) rozmawiałam z poznaniakami, których rodzice czy dziadkowie studiowali sto lat temu. Czytałam też sporo gazet z tamtego okresu. I było to wyjątkowo przyjemne zajęcie, szczególnie porównując zbieranie materiałów do mojej wcześniejszej książki. Tam część akcji rozgrywa się w 1939, a to czas porażek i dojmującego smutku, a 1918 i 1919 to moment nieprawdopodobnej euforii, radości ze zdobycia wolności, wygrania powstania, odzyskania własnego kraju, możliwości mówienia i uczenia się we własnym języku. Trochę się o tym zapomina jakie to szczęście nie być obywatelem drugiej kategorii. Świetnie się to czytało.
Dobrze się czujesz w powieściach historycznych, z wątkiem historycznym?
– Tak. Super jest mieć dobry pretekst do poczytania sobie książek historycznych. I jeszcze nazywać to pracą! Uwielbiam też szperać w archiwach. Nigdy nie wiadomo co będzie w następnej teczce, na co się trafi.
Czy Joanna Jodełka jest wciąż kryminalistką, czy może próbuje w takim razie szukać swojego miejsca gdzie indziej?
– Zdaje się, że zawsze będę gonić za jakąś sensacją. A teraz jeszcze przez jakiś czas poszukam jakiś ciekawych historii sprzed lat.
Rozmawiał Przemysław Poznański
*Joanna Jodełka– pisarka, scenarzystka, z wykształcenia historyk sztuki. Urodzona w Siedlcach, mieszka w Poznaniu. Autorka „Polichromii. Zbrodni o stu twarzach”, za którą otrzymała prestiżową Nagrodę Wielkiego Kalibru, „Grzechotki”, „Kamyka”, „Kryminalistki” i „Wariatki”, powieści fantasy „Ars Dragonia”, przewodnika po wielkopolskich zabytkach „Na ratunek aniołom, diabłom, świętym i grzesznikom” oraz powieści sensacyjno-historycznej „2 miliony za Grunwald” i „Rektorski czek”.
