W literaturze niezależnie od tego czy chodzi o kryminał, thriller, czy melodramat, zawsze najważniejsza jest opowiadana historia, która musi być zajmująca, musi przykuć uwagę czytelnika na tyle, żeby od pierwszej do ostatniej strony śledził tę akcję – mówi Krzysztof Bochus, autor powieści „Lista Lucyfera”. Rozmawia Przemysław Poznański.
Przemysław Poznański: Na okładce „Listy Lucyfera” widzimy zakrwawioną brzytwę, która wiele mówi o tej powieści, o jej tematyce i o głównym antagoniście, Lucyferze. Co było najpierw – pomysł na fabułę, na antagonistę czy protagonistę, który tu też jest niezwykle ciekawą postacią?
Krzysztof Bochus: Najpierw do głowy przyszła mi postać samego mordercy. Kiedyś usłyszałem wypowiedź Edwarda Dwurnika, który oglądając obrazy pewnego artysty, o którym ze zrozumiałych powodów nie chciałbym tu szerzej opowiadać, powiedział, iż jest to sztuka tak przerażająca, że będzie przyciągała różnych psychopatów i ludzi, a w ich głowach będą się lęgły mroczne, mordercze myśli. Oczywiście w każdym kryminale czy thrillerze ważna jest postać głównego bohatera, bo to ona niesie fabułę. Musi to być bohater, który nie będzie papierowy i nie będzie banalny. Ma swoje słabości, ale jednocześnie jest motorem, który ciągnie powieść. Ale dla mnie jako dla pisarza równie ważne było wykreowanie takiej postaci mordercy, która nie jest oczywista. W życiu tak nie ma, że mordercy są zawsze brudni, źli, wstrętni i kierują się tylko jednym rodzajem motywacji. Często za takim okrutnym czynem, jakim jest morderstwo, kryją się bardziej złożone namiętności. W swojej recenzji mojej książki użył pan słowa „pustka”. Bardzo mi ono odpowiada – bo pustka alienuje, a jeśli równocześnie człowiek traci w życiu coś ważnego, to zaczyna się w nim budzić niechęć, a nawet wrogość wobec innych, bardziej łaskawie potraktowanych przez los. I ta niechęć może się przerodzić w zbrodniczy instynkt. Dlatego bardzo się starałem, żeby tytułowy „Lucyfer”, który zresztą sam sobie nadał ów diaboliczny przydomek, był człowiekiem z pewną tajemną przeszłością i własną, bardzo złożoną motywacją, która powinna zaintrygować czytelników. Ale rzecz jasna fabuła też jest istotna. W literaturze niezależnie od tego czy chodzi o kryminał, thriller, czy melodramat, zawsze najważniejsza jest opowiadana historia, która musi być zajmująca, musi przykuć uwagę czytelnika na tyle, żeby od pierwszej do ostatniej strony śledził tę akcję.
Rozpoczyna pan powieść od telefonu, jaki od Lucyfera odbiera lokalny dziennikarz Adam Berg. Na co liczy morderca, chwaląc się dokonaną zbrodnią i zapowiadając kolejne?
– Często się zdarza, że morderca, wyrównując swoje rachunki ze światem, nie chce tego robić anonimowo, ale chce dodać swoim czynom rozgłosu. I tak jest w tym przypadku. Wybiera Berga, bo to jest facet, który miał swoje pięć minut w życiu zawodowym, odniósł sukces dziennikarski. Co prawda teraz znajduje się na rozdrożu, ale Lucyfer potrzebuje kogoś takiego jako swojego rzecznika w kontakcie ze społeczeństwem, które chce zastraszyć. On wie, że Berg jest sprawnym, dobrym dziennikarzem, który może dodać wagi i znaczenia jego własnym czynom i słowom.
Zatrzymajmy się zatem przy Adamie Bergu.
– To postać mi bliska, bo jest w pewnym sensie archetypiczna dla mnie – sam byłem przez wiele lat zawodowym dziennikarzem i chciałem do tej książki przemycić trochę treści, spostrzeżeń i refleksji dotyczących mojej profesji. Berg, w momencie, kiedy się zaczyna fabuła, nie jest z siebie zadowolony, w zasadzie nie za bardzo wie, w którą stronę ma pójść jego kariera dziennikarska. I jak to często w życiu bywa, jedno zdarzenie nagle uruchamia lawinę niespodziewanych zdarzeń, jak w słynnym filmie „Przypadek” Kieślowskiego, gdzie od tego czy bohater zdąży, na pociąg, zależą jego alternatywne życiorysy. Jeden telefon od Lucyfera zmienia życie Berga i wywołuje konkretne konsekwencje, znaczące, wręcz dewastujące dla wielu ludzi.
Przedstawia pan Berga jako osobę, która zasłynęła odnalezieniem Szkatuły Królewskiej. Od razu wyczułem w panu jako autorze fana Pana Samochodzika. Czy słusznie?
– Słusznie. Nie uciekam od tych konotacji. Jako mały chłopiec, przeczytałem wszystkie „Samochodziki” i myślę, że to jest dobry background dla każdego pisarza, który chce się zająć przygodowo-awanturniczą literaturą, choć oczywiście moje książki adresowane są do bardziej dojrzałego i wymagającego czytelnika. Mroczna i makabryczna „Lista Lucyfera” to na pewno nie jest powieścią dla chłopców w krótkich spodenkach.

Lucyfer czy Berg to nie jedyni bohaterowie. Stworzył pan sporo nie mniej interesujących postaci drugoplanowych. Która z nich jest dla pana najistotniejsza?
– Lubię postać podinspektora Andrzeja Suchego, zbliżającego się do emerytury starego gliny, ze starej, jeszcze milicyjnej szkoły. To jeden z tych „psów gończych” – w dobrym znaczeniu tego słowa – których jeszcze w wydziałach kryminalnych i dochodzeniowych policji na szczęście nie brakuje. Typ starego zrzędy, utajonego alkoholika i wiecznie niezadowolonego z życia marudy, ale jednocześnie porządny człowiek. Nie błyszczy talentami towarzyskimi, ale i nie musi. Woli rozwiązywać krzyżówki i oglądać teleturnieje w domowym zaciszu. Ma jednak instynkt i nosa do znajdowania tropów. Bez takich ludzi w policji, obdarzonych podobnym talentem, zginęlibyśmy. Dostają paski z wypłatą, które wstydzą się pokazać rodzinom, a to na nich opiera się nasze bezpieczeństwo. Berg potrzebuje takiego pomocnika, bo przecież nie jest specjalistą od najnowszych technik kryminalistycznych. Na początku ich wzajemne relacje cechuje rezerwa i nieufność. Suchy nie przepada bowiem za mediami… Później zaczynają jednak współpracować, rodzi się miedzy nimi więź zrozumienia, a nawet sympatii. Budowałem tę postać długo. Bardzo pomogły mi opowieści znajomego oficera policji, który odsłonił mi kulisy pracy policyjnej. Usłyszałem o policjancie, który miał kłopoty ze wzrokiem, a w przypadku detektywa policyjnego to naprawdę przykra przypadłość. „Ubrałem” w nią Suchego.
„Lista Lucyfera” to pański pierwszy kryminał współczesny, wcześniej wydał pan trylogię retrokryminalną „Czarny manuskrypt”, „Martwy błękit” i „Szkarłatna głębia”.
– Zastanawiając się nad nową książką, współczesną, uznałem, że jeśli ma mnie ona satysfakcjonować jako autora, to musi spełniać przynajmniej trzy warunki. Po pierwsze powinna być intrygująca. O to przecież chodzi, żeby przykuć uwagę czytelnika, zabierając go w podróż w głąb swojej wyobraźni. Dlatego, bardzo się staram, aby akcja była wartka, moi bohaterowie krwiści i zapadający w pamięć, a intrygi – oryginalne i zaskakujące jednocześnie. Na własny użytek, określam swoje książki jako erudycyjne powieści kryminalne dla koneserów. Po drugie starałem się zachować swoje literackie DNA, ów odcisk palca, który mnie jakoś – w moim mniemaniu – definiuje w oczach czytelników. Wyróżnikiem tego stylu jest, jak sądzę, łączenie fikcji z faktami historycznymi oraz pewna dbałość o język opowiadanych historii. A także widoczne zamiłowanie do kodów kulturowych i szyfrów, zagadek historii, dzieł sztuki i precyzyjnego odmalowywania tła społecznego. Te wątki stanowią moje literackie podglebie i właśnie one pojawiają się w moich powieściach najczęściej. Mam wrażenie, że czytelnicy, którzy moje książki odbierają najżywiej, są trochę do mnie podobni w tym sensie, że też się nimi w sposób szczególny interesują.
A trzeci warunek?
– Trzecim warunkiem miał być łącznik między starym a nowym, między trylogią retro a „Listą Lucyfera”. W ten sposób wpadłem na pomysł, żeby Adam Berg, bohater „Listy Lucyfera”, współczesny młody mężczyzna, był wnukiem bohatera retrokryminałów, radcy Abella. Było to możliwe, ponieważ radca miał żonę polskiego pochodzenia, a ja wyliczyłem sobie, że jako dojrzały mężczyzna mógł mieć wnuka w wieku Adama. To swoisty prezent dla czytelników, dla których radca Abell – jak czasami słyszę – jest postacią wręcz kultową. Oczywiście, Berg bardzo różni się od swojego introwertycznego dziadka, jest bardziej otwarty i współczesny do szpiku kości. Jednocześnie jednak widać, że płynie w nich ta sam krew: Adam jest równie wnikliwy i także dostrzega rzeczy niewidoczne dla innych. Miewa kłopoty z niebezpiecznymi blondynkami, żywi też upodobanie do przeróżnych tajemnic i dzieł sztuki. Dzięki tej postaci udało mi się stworzyć pewną klamrę, wspólną ramę dla wszystkich moich powieści.
Czy powieść, która rozgrywa się tu i teraz, pisało się inaczej?
– Pisanie retrokryminałów jest zajęciem bardzo pracochłonnym. Wymaga dokładnego researchu i żmudnych przygotowań, tym bardziej że jestem autorem starającym się nie przeinaczać faktów historycznych czy topografii opisywanych miejsc, starającym się wierne oddawać tło społeczne opisywanej epoki. Jestem bowiem przekonany, że dokładność w tej materii dobrze służy uwiarygodnieniu całej fabuły. Wydawało mi się, że tym razem będzie łatwiej. „Lista Lucyfera” od początku była przeze mnie pomyślana jako na wskroś współczesny thriller psychologiczny, w którym ważną rolę będzie odgrywała dwutorowa, a przez to podwójnie zaskakująca intryga. Historia i fabularne odwołania do niej – stanowią ważny element dramaturgiczny książki, ale nie najważniejszy. Powieść rzeczywiście jest „lżejsza”: mniej w niej opisów czy detali malujących tło epoki, które cechowały moje retrokryminały. Pisanie „Listy Lucyfera” okazało się jednak trudniejsze, niż sądziłem. Stworzenie thrillera, o tak złożonej fabule wymagało bowiem dużej precyzji. Konstrukcja tej powieści przypomina wielkie puzzle, w których poszczególne fragmenty w miarę lektury wskakują na właściwe miejsce. Mam nadzieję, że się udało. Przy tym wszystkim: pisało mi się z przyjemnością i sprawnie, codziennie rano z radością zasiadałem do pracy.
Porozmawiajmy zatem o fabule i jej konstrukcji. Zbudował ją pan trochę na zasadzie szkatułki – gdy wydaje nam się, że już jedna ze spraw została ostatecznie rozwiązana, że wszystko wiemy, a bohaterowi nic nie grozi, nagle wrzuca go pan w kolejną intrygę, która przewijała się od początku w tle i nagle staje się na tyle istotna, że bohater znów musi walczyć o życie.
– To rzadka konstrukcja, ale czasem jest stosowana, sięgnął po nią choćby Stieg Larsson w „Millennium”. Zdawałem sobie sprawę, że może to być zabieg być ryzykowny, ale uznałem, że warto spróbować. Literatura naśladuje przecież czasami realne życie. A ono rzadko bywa zero-jedynkowe. Często jest tak, że wchodzimy jedynymi drzwiami, zastajemy jakąś sytuację, wyjaśniamy ją, ale to wcale nie oznacza happy endu, finału i ostatecznego zamknięcia całego problemu. Niemal natychmiast otwierają się kolejne drzwi, zdarzenia się przenikają, a w szafie pojawiają się kolejne trupy… Mam nadzieję, że czytelnik doceni pomysł na thriller zawierający podwójną tajemnicę. Mój bohater Adam Berg podąża śladem makabrycznych zbrodni seryjnego mordercy terroryzującego wielką aglomerację, a kiedy wydaje się, że dochodzi do przesilenia — pojawiają się nowi, nieznani sprawcy… Zadbałem oczywiście o to, by ten drugi wątek nie był wyabstrahowany, nie pojawił się znikąd. W prologu została powieszona strzelba, która musiała kiedyś wypalić…
Tym, co w książce szczególnie przeraża, jest fakt, że bohaterowie nie mogą się czuć bezpiecznie ani w swoim własnym domu, ani w potencjalnie bezpiecznym, bo pełnym ludzi mieście.
– Zło, które wyziera ze stronic tej powieści, jest wszechobecne, może zdarzyć się wszędzie. Akcja rozgrywa się moim ulubionym Trójmieście. Nie interesowało mnie jednak wykorzystywanie tej aglomeracji jako landrynkowej scenerii, znanej turystom. Znam Gdańsk czy Sopot z trochę innej strony. Zwłaszcza wieczorową porą Trójmiasto pokazuje inne oblicze, bardziej gwałtowne, pełne kontrastów, atawistyczne i groźne. Są takie miejsca, gdzie nie radziłbym się zapuszczać po zmroku, królują tu narkotyki i spotkać można naprawdę niebezpiecznych ludzi. To książka o polowaniu na seryjnego mordercę. Pamiętajmy, że na Pomorzu grasował swego czasu „Skorpion”, czyli Paweł Tuchlin. Mieszkałem wtedy w Gdańsku, czułem tę atmosfera grozy, jaka wtedy panowała w Trójmieście. Chciałem w pewnym sensie odtworzyć te emocje.

Planuje pan ciąg dalszy „Listy Lucyfera”? A może powieści, które będą łącznikiem między przygodami radcy Abella i redaktora Berga?
– Myślę o kontynuacji i nie ukrywam, że wstępne rozmowy z wydawcą już się odbyły. Chciałbym, żeby kolejna część ukazała się wiosną przyszłego roku, z tym że nie będzie to prosta kontynuacja „Listy Lucyfera”. Uważny czytelnik zauważy w epilogu tej książki nitki i wątki, które aż się proszą, żeby je pozawiązywać w drugim tomie. Zamierzam to zrobić, pomysł na kolejną książkę jest jednak bardziej zaskakujący. Łączyć go będzie z „Listą Lucyfera” główny bohater, czyli Adam Berg, ale historia będzie oddzielna. A we wrześniu tego roku planuję nakładem Skarpy Warszawskiej wydać czwarty tom z radcą Abellem w roli głównej. W zasadzie jest już gotowy, poddaję go redakcji. Powieść będzie nosiła tytuł „Miasto duchów” i rozgrywać się będzie jesienią 1944 roku w Gdańsku, na parę miesięcy przed nadejściem apokalipsy ze Wschodu. Tym samym – odpowiadając wprost na pańskie pytanie – zmniejszy się dystans czasowy pomiędzy moimi dwoma bohaterami. Co później? Wcale nie jest wykluczone, że napiszę coś zupełnie oddzielnego i że odejdę na moment od thrillerów i kryminałów.
Rozmawiał Przemysław Poznański
*Krzysztof Bochus – absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Pisarz, dziennikarz, publicysta i wykładowca akademicki, był m.in.redaktorem naczelnym miesięcznika „Sukces”. Autor powieści „Czarny manuskrypt’, „Martwy błękit”, „Szkarłatna głębia” i „Lista Lucyfera”.