To, co tracimy, zostawia w nas trwały ślad, puste miejsce – zarówno w myślach, jak i bardziej dosłownie, w przestrzeni wokół nas. Mówi nam o tym dobitnie Krzysztof Bochus w swoim kryminale „Lista Lucyfera”.

W „Listę Lucyfera” wchodzi się gładko – jak, nie przymierzając, brzytwa wcinająca się w ludzkie ciało. Ale to nie znaczy, że jest o lektura łatwa, a już na pewno nie należy do przyjemnych, bo Krzysztof Bochus nie stroni od opisów drastycznych. Nie może ich jednak uniknąć, skoro za antagonistę wziął mordercę o skłonnościach sadystycznych, jednostkę o psychice – jak się zdaje – wypranej ze wszelkiego współczucia.
W każdym razie takiego go poznajemy, gdy kontaktuje się z dziennikarzem śledczym Adamem Bergiem, pracującym dla trójmiejskiej mutacji ogólnopolskiego dziennika. Bierze na siebie winę, a w zasadzie chce by spłynął na niego splendor, za dokonanie dwóch okrutnych zabójstw, w których ofiary zostały okaleczone brzytwą właśnie, w specyficzny, okrutny, ale przy tym dość plastyczny sposób. I zapowiada, że to wcale nie koniec.
W ten sposób rozpoczyna się gra między sprawcą a dziennikarzem, próbującym wraz z policją rozwikłać zagadkę i ochronić życie kolejnych osób. Dość powiedzieć, że będzie to walka trudna, bo morderca – który sam siebie nazywa Lucyferem – zdaje się wyprzedzać wszystkich o krok, jakby posiadał szósty zmysł, lub był bliżej, niż się komukolwiek zdaje. Po mistrzowsku rozgrywa przy tym swoją partię, zmuszając Berga do ciągłego szykowania obrony, nie dając mu szansy na przygotowanie ataku. Nic dziwnego, że atmosfera podejrzliwości gęstnieje, a slogan, by nie ufać nikomu, staje się aktualny jak mało kiedy. Berg przekona się o tym na – nomen omen – własnej skórze. I to nie raz. Przekona się też, że nie wolno zbyt wcześnie odtrąbić sukcesu.
„Lista Lucyfera” jest jednak czymś więcej, niż tylko kryminałem o poszukiwaniu zabójcy. A dzieje się to za sprawą protagonisty, którego Krzysztof Bochus obdarzył bogatą biografią, nietuzinkową osobowością, a przede wszystkim talentem nie tylko do wplątywania się w niebezpieczne sytuacje, lecz także do odnajdywania tego, co wydawało się bezpowrotnie stracone. Berg zasłynął bowiem swego czasu jako znalazca Szkatuły Królewskiej, skrzyni, w której przechowywano do wojny artefakty po polskich królach i tym samym – jako literacki bohater – plasuje się wśród takich postaci jak choćby Pana Samochodzik (przywoływany tu zresztą wprost), choć trzeba od razu zaznaczyć, że „Lista Lucyfera” jest zdecydowanie powieścią dla dorosłych i to nie tylko za sprawą dokonywanych tu zabójstw. Wątek zaginionych dzieł sztuki, choć poboczny, podsuwa jednak klucz do całej opowieści – otóż wydaje się, że jest nim słowo „strata”, pasujące jak ulał do pustki jaką zostawili po sobie w Polsce hitlerowscy i sowieccy łupieżcy, ale w zadziwiający sposób pasuje ono też do innych wątków fabuły. Strata życia (a może i części ciała), strata bliskich, strata zaufania, strata miłości, strata zawodowej stabilności, wreszcie strata tego, co otrzymaliśmy w darze, lecz zmarnotrawiliśmy. Bochus mówi nam więc wprost: miejcie się na baczności, bo strata jest czymś, co przychodzi nagle, niespodziewanie, a pustka, którą zostawia, bywa niezwykle dojmująca.
„Lista Lucyfera” jest przy tym powieścią o ciekawej konstrukcji, którą swego czasu zastosował już choćby Stieg Larsson w pierwszym tomie „Millennium” – otóż fabuła nie kończy się wraz z rozwiązaniem jednego wątku, lecz gna naprzód, odkrywając kolejne pokłady zagadek, mnożąc niespodzianki, jakie czyhają na Berga. Bochus poszedł zresztą dalej niż Szwed, bo jego bohater, wpadający w pułapkę za pułapką, aż do końca musi walczyć o swoje – i nie tylko swoje – życie. Taka konstrukcja sugeruje też naturalny ciąg dalszy – nawarstwienie wątków zdaje się otwierać drzwi do kolejnej wciągającej fabuły.
Krzysztof Bochus, Lista Lucyfera
Skarpa Warszawska 2019
