wywiad

Lucyna Olejniczak: Bezsilność w czterech ścianach | Rozmawia Przemysław Poznański

– Ludzie budujący Nową Hutę udawali hurraoptymizm, a potem okazało się, że jeden z przodowników pracy stoczył się. I tak samo było w domu Lenki. Ojciec, wypachniony elegancki pan inżynier w skórzanym płaszczu, czarnym kapeluszu, jedwabnym szaliku, mąż, którego matce Lenki zazdrościły wszystkie sąsiadki, okazał się zwykłym… złym człowiekiem – tak to może ujmę – mówi Lucyna Olejniczak*, pisarka, autorka powieści „Księżniczka”. Rozmawia Przemysław Poznański.

Przemysław Poznański: Boisz się Mongołów?

Lucyna Olejniczak: Nie tych współczesnych, rzecz jasna, ale tych historycznych, dzikich, na koniach – chyba ciągle tak. Ten motyw mongolskiego najazdu był obecny w całym moim dzieciństwie, bo mój ojciec, który lubił historię, zafascynowany był Mongołami i bez przerwy nam o nich opowiadał. Ale i nimi straszył. Gdy chciał nas zdyscyplinować, mówił: „Jak nie posłuchacie, to tu lada chwila Mongołowie wkroczą, bo już napadali na te nasze ziemie, wezmą wszystkie dzieci w jasyr, i dopiero wtedy zobaczycie, jak to jest”. Wtedy mleko co rano stawiano za drzwiami, a ojciec ostrzegał: „Nie będziesz grzeczna, to jak otworzysz drzwi i sięgniesz po butelkę, zobaczysz tam Mongoła z kołczanem pełnym strzał i dziką twarzą”. Potwornie bałam się tych Mongołów, bałam się, że przyjdą i wszystko zniszczą. Myślałam, że to największe zagrożenie, jakie może istnieć.

Lucyna Ojeniczak, fot. Przemysław Poznański/zupelnieinnaopowiesc.com

Najazdu Mongołów boi się twoja bohaterka, dziesięcioletnia Lenka. Strach przed mongolskim najazdem ucieleśnia wszelkie jej lęki, poczucie osaczenia, bezsilności, jakich doświadcza we własnym domu.

– Mój ojciec opowiadał, że wystarczy zamknąć bramy i Mongołowie nie wejdą. A potem okazało się, że nawet gdyby wszystkie bramy były zamknięte, i nie wiadomo ile wojska postawić, to największe zagrożenie, którego doświadcza moja bohaterka, zagrożenie ze strony ojca, najgorszego z Mongołów, wciąż istnieje. Dlatego tytuł roboczy tej książki brzmiał „Czwarty najazd mongolski”. Były już trzy historyczne, a ten czwarty miał być prywatnym najazdem na terytorium dziesięcioletniej Lenki. Gdy poznałam jej historię – bo „Księżniczka” to w dużym stopniu opowieść prawdziwa – przekonałam się, że ci moi Mongołowie to było nic w porównaniu z tym, czego ona się bała. Bo ona nie mogła zamknąć bram.

Lenka doświadcza przemocy domowej.

– To jest koszmar, z którego wtedy nie zdawałam sobie sprawy. Dla mnie koszmarem było to, że mój ojciec pił. Bo pił. Że były awantury. Bo były. Wydawało mi się wtedy, że to już koniec świata. Potem, po latach spotkałam na szkolnym zjeździe koleżankę, zapytałam ją o jej rodziców, co u niej słychać, bo to jedno z tych pytań, jakie ludzi sobie zadają, gdy spotykają się po latach. Powiedziałam jej, że wszyscy jej zazdrościli ojca inżyniera. I wtedy ona mi opowiedziała o tym, jaka była prawda. Pomyślałam: Boże, prawdziwy koszmar rozgrywał się tuż obok, a ja tego nie widziałam, nie widział tego w zasadzie nikt. Choć może jednak inni widzieli, ale nie reagowali? W książce piszę, że sąsiedzi znali prawdę, ale nikt nie reagował, nie wtrącał się. Myślę, że tak było. Jednak moja mama powtarzała zawsze, że brudy pierze się we własnym domu, i wtedy wszyscy tak uważali. Uznali, że to jest sprawa pana inżyniera i jego rodziny.

Lenka – ale i dorosła Lena, bo poznajemy tę historię z dwóch perspektyw czasowych – zdaje się jednak tego ojca-oprawcę kochać. Budujesz bardzo złożoną osobowość tej bohaterki, gdzie z jednej strony mamy strach, a z drugiej chęć przypodobania się, miłość do rodzica.    

– Lenka nie zdaje sobie sprawy z tego, że dzieje się coś złego. Skąd mogła wiedzieć, jak się zachowują  inni ojcowie. Unikała sytuacji, żeby być sama na sam z ojcem, uciekała też w świat fantazji, ale jak każde dziecko kochała ojca, bardzo chciała zasłużyć na pochwałę z jego strony. Swoimi lękami nie miała się zresztą z kim podzielić, bo matka jej nie wierzyła. A może wierzyła, lecz nie umiała nic z tym zrobić? Niepracująca matka z dziećmi nie za bardzo miała wybór, była bezsilna. Jak się nad tym teraz zastanowię, to i tej matce współczuję. Chociaż i mam jej za złe, jako matka, że nie potrafiła jakkolwiek obronić swoich dzieci.

Lucyna Ojeniczak, fot. Przemysław Poznański/zupelnieinnaopowiesc.com

Historia zła, które dotknęło Lenkę jest historią uniwersalną, może rozegrać się w dowolnym miejscu i czasie, ale ty osiągasz efekt jeszcze bardziej przerażający dzięki temu, że umieszczasz jej osobisty dramat na tle dramatu narodu, który został właśnie zniewolony przez Sowietów, na tle rodzącego się dopiero w Polsce komunizmu. Ojciec Lenki jest inżynierem, budowniczym Nowej Huty, a zatem miał dodatkowo uprzywilejowaną pozycję.

– Wydźwięk jest rzeczywiście mocniejszy, choć sama tragedia, która się rozgrywa w czterech ścianach jest już na tyle mocna, że poruszałaby zapewne i bez historycznego tła. Ale to prawda, że pozycja matki i dzieci była tym słabsza, im mocniejszy w owym systemie czuł się ich oprawca.

„Księżniczka” jest więc także powieścią o grze pozorów – opisujesz, jak wielką sztandarową inwestycję budowano bez potrzebnych narzędzi, a z kolei historia Lenki, to historia ukrywania zła w czterech ścianach.

– Ludzie budujący Nową Hutę udawali hurraoptymizm, ogromne plany, miedzy innymi budowy okazałego ratusza i olbrzymiej biblioteki oraz zalewu w miejsce łąk nowohuckich były tylko mrzonkami, bo nikt się nie zastanawiał, skąd wziąć na to pieniądze. Pokazywano trójki murarskie, zawody na wydajność, ale gdy potem okazało się, że jeden z przodowników pracy stoczył się, to ten aspekty już przemilczano. I tak samo było w domu Lenki. Ojciec, wypachniony elegancki pan inżynier w skórzanym płaszczu, czarnym kapeluszu, jedwabnym szaliku, mąż, którego matce Lenki zazdrościły wszystkie sąsiadki, okazał się zwykłym… złym człowiekiem – tak to może ujmę.

Historię dorastania w Nowej Hucie czerpiesz z własnego życia. Jak wyglądało dzieciństwo w nowo budowanej Nowej Hucie?   

– Dzieciństwo było jak każde inne. Bawiliśmy się w wykopach, gdzie potem były budowane bloki, zabawa była przednia, bo były cegły, był karbid, który rzucaliśmy do kałuż, bo fajnie syczał i pienił się. I do dziś lubię Nową Hutę, dobrze mi się w niej mieszka, jest zielna, jest spokojna, wbrew obiegowym opiniom, że to wylęgarnią zła.

A jednak mimo tego opisujesz Nową Hutę jako miasto-potwór, pełne miejskich legend o ciałach robotników zamurowanych tam gdzie padli z przemęczenia i niemowlakach zalewanych fundamentami.

– To prawda, żyłam wśród tych historii, opowiadali mi o tym rodzice, sąsiedzi. Dlatego bałam się przechodzić obok bloku, bo mi się wydawało, że miauczący kot to płaczące zamurowane dziecko. Mój ojciec opowiadał, że słyszał od kogoś, jakoby w hotelach robotniczych junacy przyjeżdżający budować Nową Hutę, murarze i murarki, pozbywali się dzieci z niechcianych ciąż, wrzucając nocami noworodki do fundamentów, gdzie rano były zalewane betonem. Nie wiem czy jest w tym choćby ziarno prawdy, ale jestem przekonana, że coś złego się tam działo podczas budowy. Całe życie bałam się wchodzić do piwnic, bo były jak katakumby: ciemne długie korytarze. Strachem napawało też nasze mieszkanie. Wyczuwałam tam zło, często czułam przeszywające mnie dreszcze. Gdy w nocy musiałam przejść do przedpokoju, długiego na dziesięć metrów, to zawsze wydawało mi się, że coś tam czyha. Można by to zrzucić na karb dziecięcych strachów, ale wiele lat później, gdy ja mieszkałam już gdzie indziej, mój nastoletni syn spędził w tamtym mieszkaniu dwie noce. Zawsze naśmiewał się z tego, że mama widzi  duchy, a gdy został tam sam, przyznał mi się, że poczuł jakby osaczało go coś złego, na tyle złego, że wyszedł i chodził całą noc po mieście i dopiero nad ranem wrócił, żeby się przespać. I tak przez dwie noce. Gdy w końcu pozbyliśmy się tego mieszkania, nikt nie pomieszkał w nim zbyt długo – miało już chyba czterech czy pięciu nowych lokatorów, którzy nie potrafili tam zbyt długo zagrzać miejsca. Może wiec w tych miejskich legendach było coś z prawdy? W końcu przyjeżdżali tam na budowę ludzie z całej Polski, w tym tacy, którzy mieli problemy z prawem. Rozrabiali i pewnie się też od czasu do czasu zabijali. W każdym razie rodzice zabraniali nam wieczorami wychodzić, bo słychać było wrzaski, tupot nóg, ktoś kogoś gonił. No i – poza wszystkim – było to miasto, w którym można się było zgubić, bo osiedla, zwłaszcza to moje i sąsiednie, były lustrzanymi odbiciami. Opisuję jak Lenka z koleżanka zgubiły się i poszły nie do tego bloku. To tak naprawdę przytrafiło się mnie.

Lucyna Ojeniczak, fot. Przemysław Poznański/zupelnieinnaopowiesc.com

Piszesz często o silnych kobietach, szczególnie w swojej bestsellerowej sadze „Kobiety z ulicy Grodzkiej”. Tu nie tak łatwo o silne kobiety. Szczególnie matka Lenki to osoba słaba, wycofana, znosząca w milczeniu domową przemoc – fizyczną i psychiczną.

– Lena ostatecznie okazuje się silna, bo radzi sobie na swój sposób, najpierw uciekając w świat fantazji, by ostatecznie wyrosnąć silną kobietę, która wychodzi za mąż, ma swoje życie i jakoś wyzwala się z traumy, choć oczywiście ślady przeżyć z dzieciństwa pozostaną w niej na zawsze. Potrafi jednak ostatecznie postawić się rodzicom szantażującym ją emocjonalnie, umie zerwać z przeszłością. Przy tym wszystkim, co przeżyła, sam fakt, że nie zwariowała, już jest oznaką siły. Natomiast jej matka rzeczywiście jest osobą bezwolną, która się poddała woli męża. W myśl takiej zasady, że chłop w domu to jest pan, nawet jeśli jest zły czy niedobry, to jest to mąż i świętym obowiązkiem żony jest go słuchać, stosować się do jego poleceń. Nawet kiedy bije, to przecież dlatego, że kocha. Jakby nie bił, to by znaczyło, że jest mu obojętna. Takie były czasy i nie wiem, czy całkiem minione, bo wciąż spotykam ludzi, którzy uważają, że mąż to jest pan i władca. Nawet jak powie coś głupiego, to jest mądre inaczej.

Wydaje się, że ta książka jest dla ciebie szczególnie ważna.

– Ona jest dla mnie bardzo ważna, ale najpierw musiałam poznać tę historię. Od tego czasu umiem się z nią pogodzić, jednak dopiero teraz jestem na tyle dojrzała, że mogę zająć się tym tematem bez zbędnych emocji. Mam pisarskie narzędzia i wiedzę, żeby sprawić, że nie będę przelewać na karty własnych odczuć, ale sprawię, żeby emocje odczuwał czytelnik. A ponieważ problem molestowania czy psychicznego, czy fizycznego, problem znęcania się nad słabszymi nie zniknie nigdy, to mam nadzieję, że moja książka po pierwsze pomoże w radzeniu sobie z traumami, po drugie uświadomi rodzicom, żeby uważniej przyglądali się dzieciom i sprawdzali, czy na pewno nie spotyka ich nic złego.

 Dlaczego więc powstała dopiero teraz?

– Wszystkie elementy układanki musiały dopiero pojawić się na swoim miejscu. Od dawna chciałam napisać o swoim dorastaniu w Nowej Hucie. Rosłam wraz z nią, jesteśmy niemal rówieśniczkami, ale wciąż czułam, że nie jestem gotowa na taką książkę. Teraz, kiedy mam już na koncie kilka powieści, czuję się jednak pewniej jako pisarka. W dodatku historia mojej koleżanki okazała się być tym czymś, co nadało wszystkiemu nowej jakości i rozpaliło moją wyobraźnię. Wtedy wiedziałam już, że muszę to po prostu napisać.

Rozmawiał Przemysław Poznański

*Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów. Autorka powieści: „Jestem blisko”, „Wypadek na ulicy Starowiślnej”, „Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela” (nagroda na Festiwalu Literatury Kobiecej w Siedlcach w 2014 roku, za powieść o tematyce wykluczenia) i „Dagerotyp. Tajemnica Chopina”, a także bestsellerowej serii „Kobiety z ulicy Grodzkiej”. „Księzniczka” to jej najnowsza powieść.

%d bloggers like this: