Pod sensacyjno-historycznymi barwami, jakimi Joanna Jodełka odmalowała swoją najnowszą książkę, kryje się nie tylko zadziwiająca, bo autentyczna, opowieść o odwadze i poświeceniu, towarzyszącym ratowaniu przed nazistami Matejkowskiej „Bitwy pod Grunwaldem”, ale też szereg pytań, w tym to najważniejsze: o istotę patriotyzmu.
W setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości są i tacy, którzy stają na wysokości zadania, by ją godnie uczcić. To pisarze. Wspominałem tu niedawno o doskonałych „Cwaniakach” Piotra Bojarskiego – powieści historycznej pokazującej wydarzenia sprzed wieku, w tym okoliczności wybuchu Powstania Wielkopolskiego. Opowieści doskonałej, bo po mistrzowsku łączącej w sobie wątki i postaci autentyczne z fikcyjnymi bohaterami i zdarzeniami. Joanna Jodełka robi dokładnie to samo, bo choć jej powieść nijak ma się do wydarzeń, których okrągłą rocznicę wkrótce będziemy obchodzili (ukazuje się za to 140 lat po pierwszym pokazie publicznym „Bitwy pod Grunwaldem”), to podobnie jak u Bojarskiego mówi nam o tym, co akurat w tym konkretnym czasie szczególnie ważne: o istocie patriotyzmu. Trzeba jednak od razu zastrzec, że używa przy tym dokładnie tyle patosu, ile trzeba, przede wszystkim oferując nam historię sensacyjną, od której nie sposób się oderwać.
Historia ukrywania w czasie wojny „Bitwy pod Grunwaldem” Jana Matejki wydaje się być gotowym scenariuszem sensacyjnej powieści czy filmu. Bo zobaczmy: w obliczu niemieckiej agresji władze Zachęty, gdzie wystawiany jest obraz, postanawiają wyjąć go z ram i przetransportować w bezpieczne miejsce, jakim wydawał się być w owym czasie Lublin. Łatwo powiedzieć, znacznie trudniej zrobić – wojna ma swoje prawa, także to, że zarekwirowane przez wojsko zostają wszelkie pojazdy, mogące służyć armii. Pociągi transportują żołnierzy i nawet rząd ucieka z kraju, nie dbając o dobra kultury. A ważącego tony płótna nie przeniesie się na plecach. Trzeba znaleźć sposób, by nie tylko przetransportować „Bitwę”, ale i ukryć ją przez tymi, którzy za cel przyjęli sobie jej zniszczenie. Tym to zadanie jest trudniejsze, że Lublin szybko przestaje być bezpieczny. Robi wrażenie, prawda? A jednak to tylko pozornie gotowa historia. Joanna Jodełka jest z wykształcenia historykiem sztuki, ale jest też pisarką, która za swoją pierwszą powieść, „Polichromię”, zahaczającą zresztą także o świat dzieł sztuki, otrzymała prestiżową Nagrodę Wielkiego Kalibru. Wie zatem, że opisując tylko prawdziwe wydarzenia, dałaby nam zapewne ciekawy, ale jednak tylko dokument.
Fabuła wymaga innych narzędzi, innego pędzla, można by rzec, i innej palety. Dlatego obok takich postaci jak Stanisław Ejsmond, Bolesław Surałło-Gajduczeni, Stanisław Mikulicz-Radecki, Władysław Woyda czy Roman Pieczyrak, autentycznie zaangażowanych w ratowanie obrazu, pisarka daje nam też choćby Dziurawca – lubelskiego łotrzyka, postrach okolicy, co to „nożem posługuje się znacznie lepiej niż widelcem”. To świetny zabieg. Bohaterowie znani z kart historii są prawi, gotowi poświęcić życie dla dzieła niosącego Polakom pokrzepienie w trudnych dziejowych chwilach, lecz ich życiorysy są dobrze znane, co oznacza, że nie pozwalają na zbytnie nagięcie dla potrzeb fabuły. Dlatego to Dziurawiec i inne fikcyjne postaci, jak choćby mocno niejednoznaczna Elsa, muszą stać się motorem tych wydarzeń, dzięki czemu powieść nabierze sznytu sensacyjności, utrzyma nas w napięciu nie tylko z powodu samej historii ukrywania obrazu, ale i dzięki tym elementom, które dodają jej niespodziewanych barw. Jodełka robi więc w zasadzie to samo co Matejko – jego „Bitwa pod Grunwaldem” nie jest wszak tylko ilustracją historycznego faktu, lecz dziełem pełnym nieznanych z imienia, fikcyjnych w dużej mierze bohaterów drugiego planu, obrazem o bitwie, na którym występują postaci odziane w stroje, które nie przystają do tego miejsca, a nawet takie, których na polach Grunwaldu w owym czasie w ogóle nie było. W opowiadaniu o historii nie jest bowiem istotne trzymanie się kurczowo autentycznych detali, lecz oddanie nastroju chwili i wzbudzenie u odbiorcy pożądanej reakcji oraz utrwalenie tych elementów prawdziwych wydarzeń, które rzeczywiście są istotne.
Dlatego Joanna Jodełka pozwala sobie też na personifikację nazistowskiego zła – zbiorowego antagonisty – pod postacią fikcyjnego oficera Gerharda von Lossowa. To on jest głównym nosicielem idei zniszczenia obrazu, i to najlepiej w obecności propagandowych kamer Goebbelsa. Zaciekłym i nieprzejednanym. Wszak „Bitwa” nie jest tylko zamalowanym płótnem liczącym sobie ponad cztery metry na dziesięć, lecz przypomnieniem o starciu, które na wiele set leci zatrzymało krzyżacką ekspansję w Europie.
Co istotne, dzięki tej postaci i zestawieniu jej z osobami z drugiej strony barykady, można „2 miliony za Grunwald” odczytywać też nie tylko jako opowieść o odwadze, lecz także jako opis zderzenia dwóch sposobów pojmowania patriotyzmu. Tego, który jest siłą niszczącą (i takiemu jego rozumieniu hołduje najwyraźniej Lossow), lub jako siły ocalającej, ratującej przed zapomnieniem, budującej poczucie narodowej tożsamości nie na nienawiści, lecz na docenianiu wspólnego wielowiekowego dziedzictwa.
Joanna Jodełka, 2 miliony za Grunwald
W.A.B. 2018