wywiad

Wojciech Gunia: Nie potrafiłbym pisać wbrew sobie | 10 pytań na nasze 10-lecie

Zupełnie Inna Opowieść ma już 10 lat. Dużo? Mało? Pytamy o to ludzi literatury. Pytamy ich też, jak im upłynęło ostatnie dziesięć lat, co stworzyli, czym się zachwycili, co planują. Dziś Wojciech Gunia, laureat m.in. Nagrody im. Stefana Grabińskiego, Nagrody im. Jerzego Żuławskiego i Nagrody im. Macieja Parowskiego.

Wojciech Gunia, fot. Przemysław Poznański / zupelnieinnaopowiesc.com

– To jak piszę i co piszę, wynika wprost z tego, jaki jestem, z mojego temperamentu i wyobraźni. Nie potrafiłbym pisać wbrew sobie albo pisać czegoś, co mnie zupełnie nie interesuje od strony formalnej czy konwencjonalnej/gatunkowej. Nie jestem gościem, który widząc, że najlepiej sprzedaje się kryminał, będzie próbował pisać kryminał, a kiedy zobaczy, że pisząc fantastykę grozy nie ma specjalnie szans na uznanie mainstreamowej krytyki, odetnie się od tej fantastyki i zacznie się nazywać twórcą literatury pięknej. Nie umiałbym się zmusić do czegoś takiego, wolałbym w ogóle rzucić pisanie w cholerę niż udawać – mówi Wojciech Gunia, pisarz, tłumacz, autor zbioru opowiadań „Powrót”, uznanego przez wielu czytelników i krytykę za jedną z najoryginalniejszych i najlepszych książek polskiej literatury grozy ostatnich lat. W 2016 roku ukazała się jego powieść „Nie ma wędrowca”, nagrodzona Nagrodą im. Stefana Grabińskiego, a na początku 2018 r. książka „Miasto i rzeka”, zaś w 2020 r. „Dom wszystkich snów”, łączący zbiór opowiadań, poemat prozą oraz powieść „Dom Motta”, nagrodzoną Nagrodą im. Jerzego Żuławskiego i Nagrodą im. Macieja Parowskiego. W 2021 roku opublikował „Złe wszechświaty”. W 2023 roku wraz z Barbarą Mikulską opublikował powieść dla młodzież „Złodzieje motyli”. Jest też redaktorem prowadzącym polskiego rocznika weird fiction „Sny umarłych”. Pierwszą recenzję jego twórczości – tomu „Miasto i rzeka” – opublikowaliśmy w 2018 roku, a pierwszy wywiad w 2019 roku. Wojciech Gunia jest też stałym recenzentem i felietonistą portalu Zupełnie Inna Opowieść.

Zupełnie Inna Opowieść: 10 lat – dużo? Mało?

Wojciech Gunia: Niby okamgnienie, a jednocześnie to okamgnienie jest wypełnione niesamowitą liczbą punktów zwrotnych, kluczowych zdarzeń, przewrotów czy wręcz rewolucji w życiu. Na przykład mój syn. Dopiero się urodził, a już ma dziesięć lat, czyli pojutrze pójdzie na studia i wyprowadzi się z domu, choć gdybyśmy żyli w Kongo albo Bangladeszu, to pewnie wczoraj, jako sześciolatek, poszedłby do pracy w kopalni kobaltu albo do szwalni, żeby ktoś w tej części świata mógł sobie wymienić iPhone na najnowszy model i kupić ciuch na poprawę humoru.

A tak serio, to kiedy robię sobie listę tego, co się przez te 10 lat zdarzyło, to ona się po prostu nie kończy, a jednocześnie większość z tych rzeczy pamiętam, jakby działy się tuż przed chwilą, najdalej tydzień temu. A mówię jedynie o tym, co pamiętam i wolę nie myśleć, ile już zapomniałem. A przecież ten czas kompresuje się tylko ex post, bo kiedy trwa – w chwili teraźniejszej – potrafi się dłużyć jak wyrok dożywocia. Ta nieprzebrana mnogość zdarzeń jest zanurzona w masie zupełnie identycznych dni, podczas których robi się z grubsza to samo, wedle właściwej życiu rutyny. Więc w kwestii percepcji czasu nie daje się na Twoje pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. A przynajmniej ja nie potrafię. Na pewno czuję te dziesięć lat w kościach i trochę mnie przeraża, że ten osad zmian – o na ogół degradacyjnym charakterze – zebrał się w tak krótkim czasie.

Gdybyśmy jakiegoś człowieka zamknęli w kapsule czasu 10 lat temu i wypuścili dziś, to nie poznałby świata. Nie wiem, czy byłby to szok właściwy klasycznemu w sf toposowi bohatera trafiającego do odległej przyszłości, ale nie sądzę, aby był to szok dużo mniejszy. Zmiany cywilizacyjne i kulturowe zyskały tempo, które sugeruje, że jako zbiorowość nie mamy nad nimi żadnej kontroli, jakby za to wykładnicze przyspieszenie, ten coraz silniejszy gradient zmian, odpowiadała jakaś siła poza i ponad nami. Trochę to straszne. Nawet nie trochę. Totalnie.

Gdybyśmy jakiegoś człowieka zamknęli w kapsule czasu 10 lat temu i wypuścili dziś, to nie poznałby świata. Nie wiem, czy byłby to szok właściwy klasycznemu w sf toposowi bohatera trafiającego do odległej przyszłości, ale nie sądzę, aby był to szok dużo mniejszy. Zmiany cywilizacyjne i kulturowe zyskały tempo, które sugeruje, że jako zbiorowość nie mamy nad nimi żadnej kontroli, jakby za to wykładnicze przyspieszenie, ten coraz silniejszy gradient zmian, odpowiadała jakaś siła poza i ponad nami. Trochę to straszne. Nawet nie trochę. Totalnie.

Debiutowałeś w 2013 roku, a więc dekadę temu, opowiadaniem w antologii „Po drugiej stronie”, a własną książkę, tom opowiadań „Powrót” opublikowałeś rok później. Jak wspominasz te dziesięć lat od debiutu? Dostrzegasz jakieś istotne kamienie milowe w swojej twórczości?

– Jak słusznie zauważyłeś, Zupełnie Inna Opowieść i moja „kariera” literacka są rówieśniczkami. Cóż, każda książka, nad którą pracowałem, wliczając w to przekłady i redagowane antologie, była takim kamieniem milowym, bo każdą otwierałem bądź zamykałem sobie nowe drzwi, ale gdybym miał te 10 lat streścić do paru słów, to byłoby to chyba „narastające rozczarowanie”. Mimo tego, że po drodze spotkało mnie sporo bardzo miłych chwil. Jednak przeważa gorycz. Tę drogę porównałbym nie tyle do odkrywania nowych możliwości, ile do zdawania sobie sprawy z kolejnych niemożliwości, nierówności, szklanych sufitów, drzwi otwierających się nie dla wszystkich i tak dalej.

Czy gdybyś mógł się cofnąć, zmieniłbyś coś w swoim pisarskich decyzjach (inne gatunki, tematy)?

– Myślę, że nie zmieniłbym nic w tym, jak piszę i co piszę, bo to wynika wprost z tego, jaki jestem, z mojego temperamentu i wyobraźni. Nie potrafiłbym pisać wbrew sobie albo pisać czegoś, co mnie zupełnie nie interesuje od strony formalnej czy konwencjonalnej/gatunkowej. Nie jestem gościem, który widząc, że najlepiej sprzedaje się kryminał, będzie próbował pisać kryminał, a kiedy zobaczy, że pisząc fantastykę grozy nie ma specjalnie szans na uznanie mainstreamowej krytyki, odetnie się od tej fantastyki i zacznie się nazywać twórcą literatury pięknej. Nie umiałbym się zmusić do czegoś takiego, wolałbym w ogóle rzucić pisanie w cholerę niż udawać.  

Natomiast podpowiedziałbym sam sobie – młodszemu o 10 lat – większą rozwagę we współpracy z wydawcami, bo jedna z tych decyzji w konsekwencji niemal nie doprowadziła mnie do porzucenia tej zabawy. Pewnie doradziłbym sobie większy dystans do otrzymywanych obietnic i mniejszą wiarę w ludzi i ich umiejętność czytania poza szufladkami. Mam takie poczucie, że utknąłem gdzieś pomiędzy światami, które nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego – dla czytelników fantastyki grozy te moje wybryki często są zbyt nieorotodoksyjne i nieprzystępne, dla czytelników poza bańką będę po prostu gościem od horrorów, czyli rzeczy w powszechnym mniemaniu – poniekąd uzasadnionym – niezbyt poważnych. Trudno, chyba jakoś muszę sobie z tym żyć, do nikogo nie zamierzam mieć pretensji.

Czemu zacząłeś pisać?

– A dlaczego pan Karol zaczął gotować, pani Karolina zaczęła podróżować po całym świecie, a pani Krystyna poszła w wolontariat na rzecz pomocy bezdomnym? Są w nas po prostu skłonności, które domagają się urzeczywistnienia, różne potrzeby emocjonalne, poznawcze bądź etyczne. W moim przypadku jest to pewnie wypadkowa dysfunkcji mózgu, który trochę zbyt hiperaktywnie przetwarza dane wsadowe i kojarzy ze sobą różne dziwne rzeczy oraz tego, że z jednej strony mam bardzo żywiołowy temperament, a z drugiej jestem osobnikiem poddanym wręcz niewolniczej samokontroli, przez co na zewnątrz przedostaje się może jeden procent tego, co się dzieje w środku. Z pożytkiem dla mnie i otoczenia, bo by ten temperament spuszczony z łańcucha doprowadzał do ciągłych katastrof. Targają mną na ogół dość sprzeczne stany i uczucia, tak więc w pisaniu znalazłem sobie najlepsze ujście tych napięć, na ogół negatywnych, które mnie od środka rozsadzają. Przy okazji mogę te stany poddać analizie, przepracować, przemyśleć i tak dać sobie poczucie kolejnego poziomu wiedzy o sobie, czyli kontroli nad sobą.

Gdybym jednak nie został pisarzem, to byłbym…

– Prawdopodobnie człowiekiem absolutnie, totalnie nieznośnym dla innych i dla samego siebie. A tak serio, to zapewne gdybym nie był pisarzem, to pewnie próbowałbym grać jakąś głośną, hałaśliwą muzykę opartą na niskich tonach, różnych dysonansach i dysharmoniach. Na szczęście pisanie ma tę istotną przewagę nad grą na instrumencie, że nie jest tak uciążliwe dla otoczenia, a komputer zajmuje mniej miejsca niż gitara, wzmacniacz, przetworniki i kable albo perkusja. Oprócz tego jeszcze więcej czasu poświęciłbym pewnie fotografii, którą też okupuje spory obszar mojej przestrzeni życiowej albo bardziej zająłbym się projektowaniem graficznym. Na pewno jakąś aktywność bym sobie znalazł.

Przeczytaj także:

Uważasz swoje pisarskie marzenie za spełnione? Jeśli tak, to dlaczego. Jeśli nie, to co jest tym marzeniem?

– Powiedziałem, że jest po tych dziesięciu latach we mnie sporo goryczy, ale nie jest aż tak czarno i skłamałbym paskudnie mówiąc, że nic mi się nie wyszło i nic się nie spełniło. Kiedy zaczynałem tę zabawę i udało mi się doprowadzić do ładu i składu pierwsze utwory, pomyślałem, że fajnie byłoby wydać kiedyś książkę. Udało się, wydałem ich nawet kilka i jeśli pozwoli mi wypadkowa różnych okoliczności, jeszcze kilka wydam. Kiedy już zadebiutowałem, pomyślałem, że miło byłoby zostać trochę docenionym za te usiłowania – udało się, opinie czytelników były na ogół pozytywne, były też skrajnie negatywne, a to chyba lepsze niż budzenie zupełnej obojętności. Dostałem też parę nagród, może niszowych, ale przyznawanych przez ludzi, których zdanie bardzo szanuję. Potem pomyślałem, że jakby była szansa, aby zostać przetłumaczonym na język obcy, to byłoby wspaniale. Cóż, udało się, tłumaczyli te moje dziwactwa na angielski i czeski, a niebawem coś ma się ukazać w języku ukraińskim, a przynajmniej w tę stronę sprawy zmierzają. Pisaniem udało mi się sfinansować parę rzeczy, nie jakichś nie wiadomo jakich, ale dających zadowolenie mojej rodzinie, co jest o tyle ważne, że pisanie – jeśli do tego się normalnie pracuje – to okradanie z czasu swoich bliskich. Więc to są takie pomniejsze marzenia, które szczęśliwie się spełniają, w interwałach nie pozwalających na tsunami wody sodowej. Większych oczekiwań chyba nie mam, bo jestem z tych, którzy wolą jeść raczej małą łyżką i patrzeć na to, co przynoszą okoliczności niż się spinać i cisnąć.

Natomiast, jeśli jest jakieś większe marzenie, które mam i które póki co się nie ziściło, to ma ono charakter zbiorowy. Otóż, bardzo bym chciał, aby ta nowa polska fala fantastyki grozy, czy w ogóle dziwnej fantastyki, tworzona przez ludzi o naprawdę niesamowitych indywidualnościach twórczych i bardzo dobrej bazie, że tak powiem, merytorycznej i warsztatowej, zyskała szerszą rozpoznawalność, bo ten problem utknięcia „pomiędzy” dotyczy nie tylko mnie. Chciałbym, abyśmy byli czytani bez uprzedzeń. Twórcy fantastyki często spotykają się z dość protekcjonalnym podejściem poza swoją bańką, jak ogniwo pośrednie w ewolucji między człowiekiem a małpą, ale takie raczej bliższe małpy. Jest to mocno frustrujące. Nie jestem małpą, nawet nie umiałbym się wspiąć na drzewo. 

Czego oczekujesz od literatury? Swojej literatury i literatury w ogóle.

– Oczekuję z grubsza tego samego: szczerości, w której widzę człowieka i to, jak przeżywa świat. Sto razy bardziej wolę przeczytać książkę pisarza, z którego widzeniem świata nie zgadzam się w żadnym punkcie; wolę przeczytać coś, co mnie wkurzy albo oburzy niż książkę bezpieczną, uśrednioną, wyliczoną (na nie urażenie nikogo albo zadowolenie jakiejś konkretnej grupy odbiorców), nie dotykającą jakiegoś – mówiąc górnolotnie – mięsa ludzkiej duszy albo ludzkiego świata, ze wszystkimi właściwymi im zwyrodnieniami. Nie interesuje mnie literatura generyczna, tworzona w oparciu o te same schematy narracyjne, będąca powtarzaniem już powtórzonego, w nadziei na wpasowanie się w oczekiwania rynku czy jakiejś grupy docelowej. Nazywam takie twory iteraturą.

Uważam też, że literatura powinna – mówiąc Conradem – „oddawać sprawiedliwość” widzialnemu światu, niewidzialnemu zresztą też, co wynika wprost z tego wymogu szczerości. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że to oczekiwanie jest nieco absurdalne, bo nasze twórcze oddawanie sprawiedliwości światu to w gruncie rzeczy oddawanie sprawiedliwości naszej percepcji tego świata, która z samym światem może nie mieć za wiele wspólnego. Cóż, widocznie wolę twórców, którzy błądzą, nawet potykając się o własne nogi albo waląc czerepem w niski strop, niż tych, którzy nawet nie próbują do niczego dojść.

Myślę, że jest w tym coś pięknego, że w tym potykaniu się podczas dążenia do jakiegoś nieokreślonego celu możemy znaleźć wspólny język, wspólne tematy i perspektywy, bo właśnie w takim szukaniu – jeśli jest szczere, a nie ustawione przez jakąś z góry przyjętą tezę – odnajdują się pola wspólne, nawet między zupełnie obcymi światami. Zawsze, kiedy czytam z satysfakcją książkę pisarki albo pisarza, z których wyrażanym wprost światopoglądem się nie zgadzam albo który mnie brzydzi, cieszę się w taki sam sposób, w jaki ludzie w filmach sf cieszą się, że nawiązali dialog z kosmitami. Czasami znalezienie w tekście tej jednej iskierki szczerości, w której się zgadzamy, jest warte wystawienia się na trud obcowania z całą resztą. Ale to pod warunkiem, że ktoś na tę szczerość i poszukiwanie stawia, zamiast tylko wygłaszać kazania. Wygłaszania kazań z kolei nienawidzę, nawet jeśli z samą treścią kazania się zgadzam.

Jeśli natomiast szczerość jest tym, czego potrzebuję, tak jest coś, czego w literaturze absolutnie nie jestem w stanie tolerować, i tym czymś jest cynizm, objawiający się na przykład podbijaniem bębenka sprzedaży poprzez emocjonalne żerowanie na traumatycznych aspektach rzeczywistości bądź historii. Pozdrawiam serdecznie twórców książek „coś tam coś tam z Auschwitz”.

Targają mną na ogół dość sprzeczne stany i uczucia, tak więc w pisaniu znalazłem sobie najlepsze ujście tych napięć, na ogół negatywnych, które mnie od środka rozsadzają. Przy okazji mogę te stany poddać analizie, przepracować, przemyśleć i tak dać sobie poczucie kolejnego poziomu wiedzy o sobie, czyli kontroli nad sobą.

Jakie książki (albo inne dzieła kultury) cię ukształtowały – jako człowieka, jako pisarza? (ulubione książki, ulubieni pisarze). Masz ulubionego bohatera literackiego? Swojego? Cudzego?

– Chyba nigdy nie zżywam się z postaciami tak, aby dla przyjemności obcowania z nimi sięgać po kolejne tomy ich przygód lub wracać raz za razem do tekstu. Choć nie, mam swoją ulubioną postać, nawet cztery, wszystkie stworzył Terry Pratchett w „Świecie Dysku”. To Esmeralda Waetherwax, Sam Vimes, Havelock Vetinari i oczywiście ŚMIERĆ. Babcia Weatherwax to ktoś, kogo zawsze chcesz mieć po swojej stronie, bo zadrzeć z nią to samobójstwo; ktoś, kto zawsze ustawi cię do pionu, jeśli trzeba. Weatherwax to przede wszystkim wspaniały paradoks: strukturalnie czarny charakter (a przynajmniej taki z bardzo dużą dozą wewnętrznej ciemności) osadzony w roli postaci pozytywnej. To zupełnie odwrotnie niż ci wszyscy znani z historii „dobrzy, zwykli ludzie”, którzy „tylko wykonywali obowiązki” i „nie interesowali się nie swoimi sprawami” i tak budowali obozy koncentracyjne albo przyglądali się ludobójstwu. To samo zresztą Pratchett zrobił z Vetinarim. Jeśli w jakimś alternatywnym świecie zaistniałaby możliwość wyniesienia Havelocka Vetinariego do rangi dyktatora Polski, to pierwszy zgłoszę się do stosownego komitetu poparcia takiej sprawy, choć politycy na co dzień budzą moje szczere obrzydzenie. Choć myślę, że polscy politycy w Vetinarim też budziliby raczej obrzydzenie, a on już by wiedział, co z takimi gamoniami zrobić. Przypomnę że rozwiązywania problemów uczyła go Gildia Skrytobójców. Samuel Vimes jako szef policji pewnie nie wysadziłby swojego gabinetu granatnikiem albo nie dopuścił, żeby bananowy przygłup, który spalił żywcem rodzinę na autostradzie, przez nikogo nie niepokojony uciekł w siną dal. Co do ŚMIERCI, to wiadomo. Wszystkim nam byłoby lżej opuszczać ten padół, gdybyśmy wiedzieli, że ŚMIERĆ to ktoś z taką klasą i empatią. Niestety, tak się ma śmierć w naszym świecie do ŚMIERCI jak polscy politycy do Vetinariego. Poza tym barwnym kwartetem nikt nie przychodzi mi do głowy. Postaci zawsze traktowałem jako element wtórny wobec fabuły, mające przede wszystkim działać w fabule, na rzecz sensów tekstu.

O ile jednak „Świat Dysku” Pratchetta uwielbiam, o tyle niespecjalnie ukształtował mnie jako twórcę. Tu największy dług zaciągnąłem u Ligottiego, Kafki, Schulza, Lema, Becketta i Pessoi, także w wymiarach światopoglądowych. Do samego pisania w zasadzie popchnął mnie Thomas Ligotti, bo pokazał mi, że daje się wyrazić w formie bardziej twórczej dokładnie te myśli i emocje, które odczuwałem, ubrać je w formę literacką. Dodałbym do tego Borgesa i jego umiłowanie gry z czytelnikiem oraz oddanie krótkiej formie, którą sam preferuję. Do ich bibliografii wracam często i stanowi dla mnie żelazny punkt odniesienia. To, że jako dzieciak dorwałem się do opowiadań Edgara Allana Poe też mi pewnie nie pomogło.  

Kiedy nie piszę, to….

– Pracuję, czytam, tłumaczę, biegam z aparatem po różnych dziwnych miejscach, czasami z lekceważeniem zasad BHP i zdrowego rozsądku, co już raz przypłaciłem urazem, który ciągnie się za mną do dziś, zmywam naczynia, gotuję, robię zakupy, prasuję ubrania, wychowuję dziecko, staram się nie nadużywać cierpliwości mojej żony, czasami ćwiczę i próbuję nie zrobić wokół siebie totalnego bałaganu, co na ogół słabo mi się udaje. Poza tym strasznie dużo marudzę i przeklinam. Kiedy zdarza się, że mam zbyt dużo wolnego czasu, chętnie awanturuję się w internecie i wrzucam obraźliwe obrazki.  

Nad czym teraz pracujesz?

– Mam rozgrzebane trzy powieści – „Bóg fal”, „Merkuriusz” i „Ciemność jest ogromna i cierpliwa” oraz zbiór opowiadań, który zbierze teksty rozproszone, opublikowane od czasów poprzedniego zbioru, wraz z dodatkiem nowości. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy cokolwiek z tego skończę i kiedy to się ukaże, bo ile razy taką deklarację składam, los puka do okna, pokazuje mi środkowy palec i śmieje się w kułak. Oprócz tego tłumaczę „My Work is Not Yet Done” Thomasa Ligottiego i “The Secret of Ventriloquism” Jona Padgetta, ale też bez pośpiechu. Chciałbym też kiedyś wrócić do formy „Złych wszechświatów” – łączącej fotografię z prozą poetycką, ale to takie tam odległe rojenia, z których nie wiadomo co będzie.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: