recenzja

Prawo nieprzynależności | Wojciech Gunia, Złe wszechświaty

W swym prozatorsko-fotograficznym tomie Wojciech Gunia mówi nam o przejmującej samotności jednostki przynależnej nie tyle do miejsca, ile do pustki. I o próbie opisania przez tę jednostkę siebie, siebie w świecie, a przede siebie w świecie oczekującym nieubłagalnie nadciągającego końca. Próbie o tyle niemożliwej, o ile zamiast słów jest w stanie wydobyć z siebie tylko krew, piach lub milczenie. O „Złych wszechświatach” pisze Przemysław Poznański.

Wzbraniałbym się przed określeniem najnowszej książki Guni mianem albumu, nawet jeśli sugerowałby to format i pobieżne przekartkowanie całości. Bo choć „Złe wszechświaty” dzielą przestrzeń między większe i mniejsze (czasem jednozdaniowe) prozy oraz fotosy, to są tak naprawdę tomem opowieści, jedynie formalnie wyrażanych na dwa sposoby: na te pisane literami, choć może przede wszystkim spacjami, i te pisane światłem, choć najczęściej cieniem. Wyraźnie podkreśla to okładka autorstwa Klaudii Kieliszczyk. Nie znajdziemy tu jednego ze zdjęć (co byłoby oczywiste w przypadku albumu), ale stonowaną kolorystycznie grafikę, która doskonale oddaje zagubienie jednostki gdzieś między ciasną przestrzenią miasta, a może jeszcze bardziej nieprzyjaznym kosmosem.

Bo fotografie nie są tu ilustracjami treści zapisanych obok (nawet jeśli czasem tak się zdaje), a jeśli wchodzą w relacje z prozą, to głównie nastrojem oraz fabułą. Fabułą zapisaną w monochromatycznym widoku wieżowców, lasów, śnieżnego pustkowia, rozkładających się zwłok ptaka czy z rzadka barwnych widokach bezmiaru kosmosu, zaczynającego się jednak już tu, obok nas.

Te fotografie mogą być impresją, wrażeniem złapanym przez Gunię gdzieś „po drodze”, co w żaden sposób nie oznacza ich przypadkowości, mogą też być inscenizacją, opowieścią sensu stricto, gdy patrzymy na narrację podporządkowaną motywowi maski – przesłaniającej prawdę, płonącej, zniszczonej, odrzuconej. Motywowi, który zresztą pojawią się też w prozie – najczęściej nie wprost, ale sugerowany opowieściami o ukrywaniu się, „uciekaniu do metafor”, wycofywaniu, w końcu odrzucaniu ułudy i wyszarpywaniu z siebie „wszystkiego, co niewłaściwe” i „obrzynanie każdej gałązki ułudy”. Choć twarz może tu też być wprost jak maska: „niezdolna do grymasów, pajęczyny na oczach, piach pod powiekami”.

Przeczytaj także:

Ta dychotomiczna w formie opowieść ma też dwojakiego bohatera – fotografie to przede wszystkim przestrzeń, zawsze bezlitośnie obojętna, niestanowiąca azylu, bo choć oferująca spojrzenie na niebo, na bezkres, to przecież tak naprawdę albo niezwykle ciasna, klaustrofobiczna, zamknięta ścianami czy drzewami, albo w sposób odbierający nadzieję bezkresna, zimna, pozbawiona istotnych punktów zaczepienia. Takie przestrzenie mamy też w prozie – w „Powiedziałeś: przyjdź” to dom pozbawiony gospodarza, poddany degradacji w następstwie nieuniknionego naporu otaczającego go świata, w opowiadaniu „Korona Pana jest ulepiona z prochu” to ułuda przykościelnego ogrodu mogącego okazać się w istocie samotnym klombem w ciasnym podwórzu kamienic.   

Ale akurat prozy mają też innego bohatera – narratora umieszczonego w tej przestrzeni, wpisanego w nią prawem „nieprzynależności”, prawem stanowiącym „mniej więcej tyle, że choćbyśmy nie wiem jak bardzo pragnęli, nigdy nie wydostaniemy się ze świata, któremu zostaliśmy przypisani”. Dlaczego zatem nie jest to prawo przynależności? Może dlatego, że „zbyt często zdarza się, że człowiek nie jest przypisany do żadnego istniejącego świata (…) do niczego, do nikogo”.

Owo „nieprzypisanie” oznacza tu dla bohatera Guni przede wszystkim samotność. Nie tyle nawet z wyboru, ile w wyniku doświadczenia samotnością, wrzucenia w niepewność tego, co odczuwa, zderzenia z niezrozumieniem, bycia „nie stąd” – jak w opowiadaniu „Język obcy” – a więc doświadczenia nieprzynależności w sposób bezpośredni.

Samotność wyraża się tu zresztą na wiele sposobów – choćby niemożnością opisania, a zatem wykreowania (poprzez nazwanie) tego, co mogłoby ową samotność przełamać. A to z powodu zawodności słów jako środka wyrazu, jako narzędzia opisywania prawdy. Czy to w wyniku „ćwiczeń w milczeniu”, czy to z powodu gryzienia się w język, aż słowa stają się krwią: „I to jest właśnie to, co wszyscy słyszą: słowa. (…) A ja mówię: to nic innego niż krew. Zostaje po niej brunatniejący ślad, czasami czarna grudka, czasami smak żelaza”. I jak cokolwiek wyrazić takimi słowami, które w innym miejscu uwierają, niewypowiedziane, ale wypowiedzieć się nie dają? „Słowa to piach, który wysypuje się z ust. (…) A zatem może zostaje ćwiczenie w milczeniu” – zastanawia się narrator. W końcu, nawet jeżeli wydobędzie z siebie słowa, to i tak – jak w mikroprozie „Festiwal nieporozumień” – ci, „którzy cię usłyszą, pokiwają głowami i pójdą dalej”.  

Ta samotność i milczenie najdotkliwiej wybrzmiewa w gruncie rzeczy tam, gdzie narrator/bohater zderza się ze świadomością nieuniknionego końca – tak końca świata, który „być może mógłby wyglądać jak bezczynny sprzedawca w sklepie na uboczu, do którego nikt już nie zagląda”, jak i końca jednostki, jej śmierci. Śmierci noworodków pochowanych w bezimiennych grobach („Niewypowiedziane, niewydarzone”), ale też śmierci ofiar wojny i fanatyzmów – takich jak dwuletnia Aurore Kirezi spalona żywcem w kościele w Gikondo, zabici podczas ataku moździerzowego na targu Markale w Sarajewie, podczas ludobójstwa Ormian, Holokaustu, masakry Tutsi.

Przeczytaj także:

Koniec jest nieunikniony – cały czas przecież spadamy („Prosimy nie panikować”), nawet jeśli zanim się rozbijemy, zdążymy przeżyć nasze życie. Nie ma nadziei, a już na pewno nie w jakiejkolwiek sile wyższej. Bóg przecież nie może się pochylać nad nami, skoro „miliardy miliardów trybików zegara Wszechświata wymaga nieustannej kontroli”. Bogowie co najwyżej zabawią się naszym kosztem, losując dla żartu atrybuty ciała i umysłu, setnie ubawieni, gdy „wariat pragnie być przywódcą”, a geniusze i ludzie wielkiego serca zostają „wyrzuceni na śmietnik albo zakatowani i zdławieni przez swoje środowisko, zanim ich talent mógł się rozwinąć”. Mowa zresztą o bogach, którzy przecież nie istnieją, skoro wiara to li tylko „oszczędność czasu i niepotrzebnych nerwów”.  

Kto zna prozę Wojciecha Guni, niekwestionowanego mistrza weird fiction, odnajdzie w „Złych wszechświatach” tropy, motywy, a nawet bohaterów wyraźnie korespondujących z „Nie ma wędrowca”, „Powrotem” czy „Domem wszystkich snów”. To bowiem wciąż taka sama – nawet jeśli formalnie odmienna – opowieść o strachach, które paraliżują nas bez reszty. Strachach zakorzenionych w nas samych, w naszym poczuciu bezcelowości i bezsilności.

Wojciech Gunia, Złe wszechświaty
Wydawnictwo IX, Kraków 31 października 2021
ISBN: 9788396299413

In his prose and photographic volume, Wojciech Gunia tells us about the overwhelming loneliness of an individual belonging not so much to a place as to a void. And about the individual’s attempt to describe himself, himself in the world, and, above all, himself in the world awaiting the inexorably impending end. An attempt is impossible as long as, instead of words, he can only bring out blood, sand or silence. Przemysław Poznański writes about „Złe wszechświaty” (Bad Universes).

%d bloggers like this: