To proza zanurzona w grozie naszej spolegliwości wobec sił często przez nas samych wykreowanych, sił spod znaku milczącej nieobecności – o „Domu wszystkich snów” Wojciecha Guni pisze Przemysław Poznański.

Twórczość Wojciecha Guni to za każdym razem zaproszenie do zmierzenia się z naszymi osobistymi lękami, bo jeśli nawet mamy do czynienia z fantastyką grozy, to u tego autora jest ona w gruncie rzeczy zawsze, lub prawie zawsze, zakorzeniona w tym mroku, który potrafi wykreować umysł wypaczony fobią, traumą czy chorobą. Gunia bowiem – używając narzędzi tej groteski spod znaku niesamowitości, owej weird fiction, której jest w Polsce prekursorem – niezmiennie diagnozuje nas tu i teraz, nas słabych, niepewnych, zagubionych, nas ukrywających pod pozorami buntu strach przed zbyt dla nas okrutną prawdą.
Nie inaczej jest w „Domu wszystkich snów”. Ten tom jest dokładnie tym, czego po prozie Guni chcielibyśmy oczekiwać, choć zarazem jest przecież dziełem osobnym, zwartą, nierozerwalną całością.
Ta osobność i nierozerwalność widoczna jest choćby w zastosowanej przez Gunię formie. Bo choć mamy do czynienia z dwunastoma opowiadaniami i jedną minipowieścią, to w gruncie rzeczy żadnego z elementów tomu nie da się przecież wyjąć, ani żadnego dołożyć, jeśli nie chce się tej budowli zburzyć, co sugeruje, że dostajemy do ręki dzieło zamknięte, w istocie powieść, tyle że rozpisaną na osobne epizody i na osobnych bohaterów. Sugeruje to też zresztą tytuł książki, który nie jest zapożyczeniem od któregokolwiek opowiadania, lecz tytułem samodzielnym.
Tytułem jakże trafnym, skoro autor w istocie buduje swoją książką dom – stawiany z rozmysłem, z pokojami symetrycznie rozmieszczonymi po obu stronach części centralnej. W środku mamy bowiem minipowieść – „Dom Motta” – przed nią i po niej po sześć opowiadań, rozmieszczonych tak, by korespondowały ze sobą tematyką, a nawet rozmiarem. Jeśli więc tom rozpoczyna „W oczekiwaniu na powrót morza”, to kończy go „Nieśmiertelność”, w której motyw morza (tam nieobecnego, tu zawłaszczającego) jest równie istotny. Jeśli trzecim z kolei opowiadaniem jest „Kiedy pszczoły patrzą w gwiazdy”, to trzeci od końca będzie „Pająk zjada pająka” – oba to mikroprozy, skupione na powtarzalnej i otaczającej nas zewsząd grozie codzienności.
Przeczytaj także:
Konstrukcja, owa literacka budowla, do zwiedzania której zaprasza nas autor, implikuje w sposób bezpośredni tematykę tomu. To bowiem także opowieść o budowaniu i budowlach, o „domach” ukazanych w najróżniejszych odsłonach. O przystaniach, które mają być ostoją wytchnienia, ale przecież nigdy nią nie będą, skoro nigdy nie będziemy zdolni znaleźć tej ostoi w sobie samych. Bohaterowie Guni wchodzą więc do owych domów z nadzieją, ale znajdują tam tylko ból i złość, czyli w gruncie rzecz to, co sami ze sobą wnoszą.
Bohaterowie „Domu wszystkich snów” też budują – jak w „I kiedy płonie”, czy symetrycznym do niego opowiadaniu „Raport z placu budowy” – ale jest to konstruowanie domów pozbawione w gruncie rzeczy fundamentów, budowanie dla budowania, budowanie z (własnej) frustracji i lęku, budowanie oparte na domniemaniu, że dom powinien powstać, że taka jest wola kogoś wyżej.
Kogo? To w sumie najistotniejsze pytanie, jakie zadaje nam Gunia. Bo jego bohaterowie są przecież przekonani, że pozostają narzędziem w rękach demiurgów, panów, właścicieli, że wypełniają polecenia i rozkazy. Są, a w zasadzie chcą być, trybikami w maszynerii „świętych”, jak w opowiadaniu „Raport w sprawie objawień przy ulicy Szeptów” czy „Sennych” jak w (symetrycznym) „Raporcie z likwidacji placówki”.
Najlepiej wszystkie te tropy wybrzmiewają w umieszczonej w centrum minipowieści „Dom Motta”. To opowieść o domu-schronieniu, może nawet domu-schronie, wyobrażonym jako miejsce wytchnienia, oaza spokoju, w istocie opresyjnej placówce, nie tyle nawet podporządkowanej dyktatowi regulaminów i zasad, co pełnej bezprawia i poniżenia. Można się zastanawiać, na ile świat tego domu jest emanacją zła zewnętrznego, a na ile karmi się wszystkim tym, co przybysze wnoszą ze sobą do tego miejsca, na ile kradnie ich emocje, podobnie jak czynią to Byrkicz czy Antunowicz – swego rodzaju strażnicy „więzienia” – którzy kradną cenne przedmioty z walizek „osadzonych”. Bo jak inaczej można opisać mieszkańców Domu Motta, skoro każda akcja wiąże się tu z reakcją, a bunt oznacza karę, często niewspółmierną. Najistotniejsze jest jednak to, że zło – i to w całym tomie – jest pochodną spolegliwości bohaterów wobec sił zewnętrznych, często, jak można się domyślać, przez nich samych wykreowanych, a przede wszystkim sił spod znaku milczącej nieobecności.
Przeczytaj także:
Tak, w „Domu Motta” mamy do czynienia z buntem, z oporem („Uwolnij się, człowieku! Uwierzyłeś w to, że on [Zarządca] ma nad tobą jakakolwiek władzę?”) ale czym on w ostatecznym rozrachunku jest, jeśli nie próbą zbliżenia się – głównie dzięki oszukaniu systemu awansu w hierarchii domu – do figury pana Motta. Boga, władcy, pana, właściciela. Tyleż prawdziwego (jeśli wierzyć tym, którzy twierdzą, że go znają), co domniemanego.
Taka figura milczącego i nieobecnego pana domu jest w książce Guni powszechna. Pan wydaje rozkazy, ale poprzez pośredników, z panem nie można się spotkać, pan (właściciel) nie przybywa na spotkanie. Owszem, czasem wzbudza to w wykonawcach jego woli niepokój: „Pytania, które wysyłałem, by wyjaśnić sytuację, przepadały w próżni bądź skutkowały kolejnymi odpowiedziami zupełnie pozbawionymi sensu” („I kiedy płomienie”), ale ostatecznie zwycięża spolegliwość: „Król wprawdzie zmarł, ale jego dzieło było kontynuowane, aż wreszcie po setkach lat, a może i po jeszcze dłuższym czasie, więzienie zostało wzniesione” („Bajka o pewnym królestwie”).
Pan w „Domu wszystkich snów” jest więc jak bóg. Nieobecny, bo najprawdopodobniej wyobrażony, a przez to milczący, gdy w jego imieniu spisuje się reguły dobra i zła, głównie zresztą po to, by piętnować i karać, zamiast nagradzać. Możemy próbować się z nim spotkać, możemy wyważać drzwi i pokonywać kolejne korytarze, ale na końcu i tak staniemy przed lustrem, w którym ujrzymy tylko swoją twarz. Ale widząc, jak jest ona wykrzywiona przez wszystkie nasze obawy i lęki, naiwnie będziemy sobie wmawiać, że jedynie przeglądamy się w krzywym zwierciadle.
Wojciech Gunia, Dom wszystkich snów
Literate, Bydgoszcz, 30 listopada 2020
***
Summary
It is prose immersed in the horror of our dependence on forces often created by ourselves, forces under the sign of silent absence – Przemysław Poznański writes about Wojciech Gunia’s „Dom wszystkich snów” (The House of All Dreams).