artykuł

Pan i Pani Bond | W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, reż. Peter Hunt | #bond25

To film pod wieloma względami wyjątkowy, dla mnie jeden z najlepszych w serii. „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” łamie bondowskie schematy, pokazując, że świat nie jest czarno-biały, złowrogi Blofeld może mieć twarz uwielbianego aktora, a utrata dziewczyny (czy żony), może jednak wywrzeć na bohaterze jakieś wrażenie. 

Pamiętacie „Spectre”, czyli Bonda nr 24? Bohater odchodzi tu ze służby, bo na pierwszym miejscu stawia miłość. Jeśli prawdą są przecieki, jakoby w „Bondzie nr 25 czyli „Nie czas umierać” miał ową miłość stracić, to niewątpliwie mielibyśmy do czynienia ze schematem, zaczerpniętym wprost z „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”.

Schemat ten można streścić jednym zdaniem: Bond jest tu jakiś inny. Inny, niż w pozostałych częściach, i to nie tylko tych poprzedzających „W tajnej służbie…”, ale i w kolejnych. Nawet nie dlatego inny, że w czołówce (znowu) nie ma piosenki. Jest inny, bo okazuje się być także człowiekiem, nie tylko maszyną do zabijania, pozbawionym emocji trybikiem w machinie wywiadu. A służba w szeregach MI6 w pewnej chwili przestaje być dla niego priorytetem, bo Bond w imię miłości gotów jest odwiesić swoje dwa zera na wieszaku w sekretariacie u panny Moneypenny.

Przypomnijcie sobie Seana Connery’ego bijącego kobiety po twarzy i raczej wkurzonego, że ktoś go wykiwał, niż prawdziwie zmartwionego po śmierci Jilly Masterson w „Goldfingerze” czy swojej japońskiej „żony” Kissy Suzuki w „Żyje się tylko dwa razy”. W „W tajnej służbie…” jego rozpacz po utracie żony, Tracy di Vincenzo (Diana Rigg), jest autentyczna. Jest też bardzo kameralna, zamknięta w reżysersko perfekcyjnej scenie „ostatniego pocałunku”, zarezerwowanego tylko dla dwojga kochających się osób, które jeszcze przed chwilą miały „all time in the world”, a teraz nie mają już nic, żadnej wspólnej przyszłości. Jest zatem dalece różna od widocznej na ekranie graniczącej z furią gonitwy uczuć i myśli, jaką Bond przeżywa po utracie Vesper Lynd w „Casino Royale”.

Ale ten „Bond” jest też inny, bo fabuła złożona jest z dwóch równolegle oglądanych, niemal oddzielnych wątków, łączących się, to prawda, na poziomie intrygi, ale płynących obok siebie z punktu widzenia emocji bohatera.

Zacznijmy od wątku osobistego – Bond pozwala się zwerbować niejakiemu Draco, szefowi jednej z najpotężniejszych organizacji przestępczych Europy, a zarazem ojcu Tracy. Zadanie jest proste: ma rozkochać w sobie hrabinę di Vincenzo i tym samym uratować jej życie trwonione na hazardzie i topione w alkoholu. W zamian Draco zobowiązuje się podać Bondowi miejsce, w którym ukrywa się Blofeld. Już cały ten układ jest mocno niejednoznaczny – lojalny terier Jej Królewskiej Mości układa się z przestępcą i przyjmuje ofertę w pewnym sensie stręczycielską. Na tym etapie bowiem nikt jakoś nie pyta Tracy o zdanie.

A jednak ten Bond nie zniewala hrabiny swym nieodpartym urokiem, nie zmusza do pocałunku, licząc, że w końcu ulegnie, jak zrobił to z Pussy Galore, zmieniając nawet jej orientację seksualną (choć bardziej widać to w książce, niż w filmie, gdzie na szczęście nie zaryzykowano pokazywania tak niewiarygodej przemiany). Tu Bond do niczego nie zmusza dziewczyny. Widać, że mu na niej zależy, ale jeszcze bardziej zależy mu na jej szczęściu i na tym, aby sama wybrała do niego drogę. 

W drugim z wątków Bond chce wywabić ze Szwajcarii niejakiego hrabiego de Bleauchampa, czyli – czego nietrudno się domyślić – właśnie Blofelda (Telly Savalas), na którego namiary podał agentowi Draco. Gdyby złoczyńca opuścił gościnne granice wiecznie neutralnego państwa, można by go aresztować na terenie Europy. Ponieważ owładnięty nieograniczoną megalomanią główny wróg agenta 007 pragnie oficjalnego potwierdzenia prawa do tytułu szlacheckiego, Bond przyjmuję legendę królewskiego genealoga i jedzie do położonego wysoko w Alpach ośrodka leczenia z alergii.

Tu oczywiście pojawia się pewna nieścisłość – przecież w poprzednim filmie, „Żyje się tylko dwa razy” – Bond spotkał Blofelda twarzą w twarz i nie ma żadnego wytłumaczenia dla sytuacji, w której obaj panowie nie są w stanie się rozpoznać. Oczywiście można żartobliwie stwierdzić, że nie ma problemu, skoro aktorzy odrywający główne role nigdy wcześniej nie spotkali się na planie tej serii. Z punktu widzenia logiki serii jest to jednak pewien zgrzyt. I doprawdy założenie przez agenta MI6 okularów (zresztą tylko na chwilę) i szkockiego kiltu, dało raczej niewystarczające przebranie, by uratować sytuację. Oczywiście wynikała ona z faktu, że powieść „W tajnej służbie…” poprzedzała „Żyje się tylko dwa razy”, a przerobienie fabuły, tak aby uniknąć ten niekonsekwencji, wydaje się raczej niemożliwe. 

Ale Bond jest jakiś inny także dlatego, że gra go George Lazenby. Model, a nie zawodowy aktor, do tego z Australii. W moim odczuciu poradził sobie z rolą znakomicie i – będę tego zdania bronił. Owszem, nie jest to rola wymagająca budowania psychologicznej głębi, ale wszystkie te emocje, jakich oczekujemy – strach bohatera, jego radość, wściekłość czy desperację, a w końcu i żałobę – Lazenby oddaje bez fałszywej nuty. To przy tym niezmanierowany odtwórca kultowej postaci, w jakimś stopniu niewinny, potrafiący bawić się rolą, z której Connery zrezygnował, zmęczony już wcielaniem się w agenta 007.

Oczywiście nigdy nie dowiemy się jak wyglądałby ten film, gdyby kilt założył w nim Szkot, a nie Australijczyk, podobnie jak nie dowiemy się jak wyglądałyby „Diamenty są wieczne” z Lazenbym, który miał w nich zagrać (a tak naprawdę w sześciu kolejnych odsłonach serii), a nie z na szybko zwerbowanym ponownie do tej roli Connerym. Ja w każdym razie myślę, że stało się dobrze, skoro powstał film tak bardzo „inny”, tak bardzo dobry.

List pisany moczem, czyli jak film ma się do książki

„W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” jest znowu – po znacznych odstępstwach, z jakimi mieliśmy do czynienia w „Żyje się tylko dwa razy” – wierny powieści Iana Fleminga. Ale i tu nie obyło się bez różnic.

  • W powieści Bond prosi o urlop (a nie dyktuje Moneypenny wypowiedzenia, jak w filmie) i zaraz potem w poszukiwaniu Blofelda jedzie do Casino Royal, gdzie nawiązuje znajomość z Tracy. Dopiero następnego dnia dziewczyna chce się utopić w morzu, odwrócono zatem kolejność zdarzeń.
  • Bond wraz z Tracy trafiają na pokład statku ojca Tracy, nikt nie zmusza zatem Bonda do tego spotkania, jak jest to pokazane w filmie.
  • Książka tłumaczy przyczyny depresji Tracy – kobieta niedawno urodziła córkę, która jednak umarła. Ten stan pogłebiło dodatkowo odejście męża hrabiny.
  • Gdy Blofeld nabiera podejrzeń co do tożsamości Bonda, ten pisze do M list atramentem sympatycznym, a w zasadzie własnym moczem, po czym ucieka z siedziby Blofelda.
  • O ile w filmie cała intryga osnuta jest wokół substancji mających spowodować pandemię bezpłodności, o tyle w książce Blofeld chce po prostu wybić zwierzęta hodowlane. Śmierć indyków, kurczaków i krów spowodowałaby bowiem załamanie się gospodarki Wielkiej Brytanii.
  • Dziewczyny „leczone” przez Blofelda nie jadą do swoich domów, lecz zostają zatrzymane przez M na granicy.

Gorąca kiełbasa Lazenby’ego, czyli ciekawostki

  • Piosenka przewodnia filmu, czyli „We Have All the Time in the World” była ostatnią piosenką, nagraną przez Louisa Armstronga, który zmarł dwa lata później. Jest to również pierwsza piosenka przewodnia z serii o Bondzie, która nie zawiera tytułu filmu jako części tekstu.
  • To jedyna w historii serii charakterystyczna scena z lufą pistoletu (gun barrell), w której Bond klęka podczas strzału. Jest to również jedyna wersja tej sekwencji, w której spływająca po ekranie krew całkowicie usuwa widok Bonda, pozostawiając jedynie czerwone kółko.
  • George Lazenby jest najmłodszym aktorem, który wcielił się w postać 007, zagrał go bowiem w wieku dwudziestu dziewięciu lat. A jak to było z innymi? Sean Connery gdy po raz pierwszy wcielił się w Bonda miał trzydzieści jeden lat, Roger Moore – czterdzieści pięć, Timothy Dalton – czterdzieści, Pierce Brosnan – czterdzieści jeden. Dopiero Daniel Craig zagrał Bonda w wieku trzydziestu ośmiu lat.
  • George Lazenby zaproponował scenę, w której Bond zjeżdża na nartach z klifu i nagle otwiera spadochron. Pomysł przepadł jako zbyt drogi, ale powrócił… w filmie „Szpieg, który mnie kochał” z 1977 roku.
  • Według George’a Lazenby’ego, on i jeden z członków ekipy zażartowali sobie z Angeli Scoular, grającej Ruby. W scenie, gdy dziewczyna zapisuje szminką numer swojego pokoju po wewnętrznej stronie nagiego uda Jamesa Bonda, pod kiltem umieszczono… ciepłą kiełbasę, która musiała się aktorce skojarzyć jednoznacznie. A jednak Scoular nawet przez sekundę nie daje po sobie niczego poznać. Sam Lezenby wspominał tę scenę w filmie „Jak zostałem Bondem” (Becoming Bond) Josha Greenbauma z 2017 r. dodając, że po zdjęciach aktorka dyskretnie zwróciła mu uwagę na ten fakt, mówiąc, że zapomniał bielizny.
  • To pierwszy film o Jamesie Bondzie, w którym Bond płacze.
  • Sean Connery chyba pożałował, że zrezygnował z roli w tym filmie. Miał powiedzieć, że wolałby nakręcić właśnie taki film, niż „Żyje się tylko dwa razy”.

James Bond powróci za tydzień na zupelnieinnaopowiesc.com w „Diamenty są wieczne”.

W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
reż. Peter Hunt
USA, Wielka Brytania 1969

%d bloggers like this: