Mojej bohaterce najbardziej chodziło o to, żeby matka stanęła po jej stronie w sporze z ojcem. Uznała, że nigdy się to nie stanie, dlatego uciekła. Miała nadzieję, że w Warszawie będzie łatwiej. Tyle że Warszawa nie jest łatwym miejscem do życia, choć z zupełnie innych powodów niż Świątkowice. Aniela nie odniosła tak zwanego sukcesu, nie zarabia kokosów w Mordorze, jej największym osiągnięciem jest, że jakoś sobie w stolicy radzi. Ale dziesięć lat z dala od rodzinnej miejscowości sprawiło, że dojrzała. I ten dystans pomaga jej stworzyć z matką nową bliskość. Powrót do Świątkowic będzie więc dla Anieli przełomowy – mówi Anna Fryczkowska*, pisarka, autorka powieści „Wdowinek”.
Przemysław Poznański: „Wdowinek” wprowadza nas w przerażający świat przemocy wobec kobiet. Przemocy – fizycznej i psychicznej – stosowanej przez mężczyzn. Przemocy, wobec której ofiary są bezsilne. Dlaczego zdecydowałaś się na taki temat?
Anna Fryczkowska: Nigdy nie piszę o rzeczach, które nie poruszają mnie do głębi, a ten temat wydaje mi się od dłuższego czasu palący. Nie chodzi tylko o przemoc wobec kobiet, tematem książki jest przemoc domowa, bo ofiarami padają przecież także dzieci. Mam wrażenie, że w związku z różnymi decyzjami rządzących, m.in. o braku finansowania na działanie Niebieskiej Linii, wsparcie dla rodzin cierpiących z powodu przemocy domowej jest coraz trudniejsze. Był czas, że sporo się o problemie mówiło i tłumaczyło, że nie jest wstydem szukać pomocy, gdy bije cię ojciec czy mąż. W tej chwili ciężar radzenia sobie z problem znów spada na ofiary. Od razu zaznaczmy: piszę o przemocy mężczyzn wobec kobiet, bo takie sytuacje są najczęstsze.
Szczególnie, gdy dotyczy to – jak we „Wdowinku” rodzin mieszkających na prowincji.
– Tak, w małych społecznościach, gdzie nikt nie jest anonimowy, ofiarom przemocy jest trudniej. Głównie dlatego, że winą za przemoc domową na ogół obarcza się tam kobiety. Mąż bije? Bo ona mu na to pozwala. Pewnie nie umie go trzymać w karbach, nie umie sobie w domu odpowiednio zarządzić, nie umie sobie ustawić życia tak jak trzeba. Komuś, kto dorasta w takiej mentalności, trudno szukać wsparcia zarówno w otoczeniu, jak i w instytucjach. W mieście działają fundacje, więc bywa łatwiej o pomoc prawną i psychologiczną, nie ma też tego ciągłego oceniania przez sąsiadów, społeczność.
Na prowincji, co pokazujesz, wstyd poprosić o pomoc policję, bo sąsiedzi będą wytykać taką kobietę palcami.
– Wzywanie jakichkolwiek instytucji, żeby rozstrzygała spory domowe, ciągle nie jest do końca akceptowane. Tu zresztą dostrzegam sporą rolę do odegrania przez popkulturę – trzeba oswoić temat. Przydałoby się przekonać scenarzystów popularnych seriali do pokazania takich sytuacji we właściwym świetle – że wezwanie policji do agresywnego męża czy ojca nie jest wstydem, a przeciwnie: jest najlepszym wyjściem.
Równie wstrząsające jest we „Wdowinku” pokazanie swoistej sztafety przemocy: chłopcy dziedziczą po ojcach zachowania agresywne, dziewczynki wyrastają na ofiary.
– Rozwiązywania problemów, również emocjonalnych, uczymy się od swoich rodziców. Chłopcy faktycznie kalkują postępowanie ojców, a dziewczynki matek. Od lat jeżdżę na wakacje w te same miejsca, właśnie na prowincji, i widzę tę dziedziczoną przemoc. Znałam agresywnego dziadka, ojca, teraz widzę tak samo zachowującego się syna. Jest przerażające, że kolejne pokolenia mężczyzn nie potrafią poradzić sobie z własnymi frustracjami w inny sposób, niż bijąc kobiety i dzieci.
W powieści pokazujesz małą grupę kobiet, nazwanej przez ciebie Sobótkami, które potrafią przeciwstawić się przemocy. Może dlatego, że wszystkie są przyjezdne, a może dlatego, że zostały doprowadzone do ostateczności. Przekaz jest jasny: można sobie poradzić z przemocą domową, o ile ma się jakiekolwiek wsparcie. Jeśli nie instytucjonalne, to wśród przyjaciółek.

– Grupa wsparcia to podstawa. Sytuacja, w której najbliższa osoba, czyli mąż, pastwi się nad tobą, jest sytuacją strasznej samotności. I to specyficznej, bo ofiara cały czas jest przekonana, że sama jest temu wszystkiemu winna, nie szuka więc tak naprawdę wyjścia. Tkwi więc w tym latami, czasem do końca życia. Sama mam za sobą wspomnienie takiego przemocowego związku, dawne czasy, ale ciągle pamiętam sinusoidę nastrojów. Kiedy było dobrze, myślałam sobie, że nie ma sensu niczego zmieniać. Kiedy bywało gorzej, winiłam siebie: „Na pewno zrobiłam coś, co sprawiło, że on nie jest już taki fajny jak godzinę temu”. A skoro „to moja wina”, to powinnam szukać zmiany w sobie, a nie w oprawcy.
W takiej sytuacji wsparcie innych kobiet, które patrzą trochę z zewnątrz, a przy tym mają podobne doświadczenia, jest nie do przecenienia. Skoro nikt im nie chce pomóc, więc może załatwią to same. I moje bohaterki załatwiają.
Dość radykalnymi metodami.
– Są tak zdesperowane i zapędzone w ślepy zaułek, że odpowiadają przemocą na przemoc. Absolutnie nie uważam, żeby to było wyjściem w jakiejkolwiek sytuacji, ale w ich przypadku to kolejna emanacja beznadziei, w której się znajdują.
Sobótki mają pewien rytuał, który hartuje ich przyjaźń, ale i – całkiem dosłownie – ich ciała. Każesz im kąpać się wspólnie w jeziorze prawie niezależnie od pory roku.
– Chciałam nawiązać do starosłowiańskich rytuałów sobótkowych kąpieli kobiet. To dość egzotyczne jak na warunki prowincji, gdzie morsowanie nie jest raczej popularne. Na wsi, gdzie jeżdżę na wakacje, ciągle istnieje zwyczajowy zakaz kąpieli w rzece aż do Świętego Jana. Nikt chyba nie zdaje sobie sprawy, że ten zakaz to pamiątka po Słowianach, którzy wierzyli, że wodnik czyha w wodzie na wszystkich kąpiących się przed Nocą Kupały, czyli Sobótką, czyli wigilią Świętego Jana właśnie.
Więc kąpiele zimą w lodowatych rzekach czy jeziorach to raczej wymysł mieszczuchów. A przecież daje pozytywnego „kopa”, którego moje bohaterki bardzo potrzebują.

Mówisz z doświadczenia?
– Tak. Morsowanie jest strasznie fajne. Dość ekstremalne, ale również jednoczące te osoby, które biorą w nim udział. Robiąc research do książki po raz pierwszy w życiu weszłam do przerębli na jeziorze, tak jak jedna z moich bohaterek. Woda była taka zimna, aż parzyła, ale w chwilę po wyjściu z niej nastąpił ten moment euforii, który opisuję w książce. I faktycznie dla tej euforii warto zdobyć się na chwilę dyskomfortu. Jeśli robisz to z kilkoma osobami, to musi budować relacje. Bardziej nawet niż wspólne picie wina (śmiech).
Prowincjonalnemu życiu z jego problemami przeciwstawiasz postać Anieli, która dziesięć lat wcześniej opuściła Świątkowice, jeszcze jako Andżelika. Teraz wraca, bo zmuszają ją do tego okoliczności i zmierzyć musi się z tym, co zostawiła, ale i z tym właśnie, jak na przemoc zareagowały Sobótki. Gdy jej pies znajduje w lesie ludzką czaszkę, na wierzch zaczyna wychodzić wielka tajemnica.
– Mojej Anieli, na wsi zwanej Andżeliką, najbardziej chodziło o to, żeby matka stanęła po jej stronie w sporze z ojcem. Uznała, że nigdy się to nie stanie, dlatego uciekła. Miała nadzieję, że w Warszawie będzie łatwiej. Tyle że Warszawa nie jest łatwym miejscem do życia, choć z zupełnie innych powodów niż Świątkowice. Aniela nie odniosła tak zwanego sukcesu, nie zarabia kokosów w Mordorze, jej największym osiągnięciem jest, że jakoś sobie w stolicy radzi. Ale dziesięć lat z dala od rodzinnej miejscowości sprawiło, że dojrzała. I ten dystans pomaga jej stworzyć z matką nową bliskość. Powrót do Świątkowic będzie więc dla Anieli przełomowy.
Wiele się zmienia dla bohaterek, w tym dla Anieli, ale trudno mówić o tym, że wygrały z systemem. Jeśli odniosły zwycięstwo, to małe, lokalne, chwilowe.
– Ciągle chyba nie stać nas na lepsze zwycięstwa w tej dziedzinie. Ale moje bohaterki zawdzięczają swoim decyzjom kilka lat względnego spokoju.
I w „Równonocy”, gdzie opisałaś traumę związaną z zaginięciem dziecka, i tu, poruszasz ważne problemy społeczne. Ale twoja poprzednia książka była powieścią oparta na faktach, „Wdowinek” to fikcja. Pisało ci się te książki inaczej?
– Zabierając się za „Równonoc” wiedziałem od początku, jak się ta historia musi skończyć, we „Wdowinku” natomiast tylko ode mnie zależało, kogo opiszę i w jaki sposób. Miał być kryminał, ale w końcu zdecydowałam się na thriller psychologiczny.
Natomiast sam mechanizm przemocy, który opisuję, dokumentowałam podobnie. We „Wdowinku” też opierałam się na opowieściach licznych kobiet, z którymi rozmawiałam. No i szybko okazało się, że podobne thrillery psychologiczne naprawdę rozgrywają się w niejednym domu. Ostatnio napisała do mnie czytelniczka, że parę lat temu pod Zamościem rozegrała się podobna historia: w pewnym gospodarstwie, gdzie mieszkała matka z synem, pod warstwą kurzych odchodów i podłogą kurnika, znaleziono męski szkielet…
Kolejna powieść będzie znowu oparta na autentycznej historii.
– Znalazłam bardzo fajną bohaterkę. To znowu dziewczyna ze wsi, która ma odwagę ruszyć w świat. Z mężem, byłym cyrkowcem, troszkę od niej starszym, jadą w budzącą się po wojnie Polskę, bo fabuła obejmuje okres między 1945 a 1968 rokiem, by dawać przedstawienia cyrkowe. Postać jest realna, w jednym z muzeów regionalnych znalazłam jej absolutnie odlotowe obrazy przedstawiające te cyrkowe doświadczenia. Robię wciąż research, jeżdżę po kraju, szukam jej śladów. Ale zapewniam: tym razem będzie wesoło i budująco. To będzie prawdopodobnie moja pierwsza tak optymistyczna książka.
Rozmawiał Przemysław Poznański
*Anna Fryczkowska napisała dziewięć powieści, dostała za nie kilka nagród (z Różą Gali na czele). Pracowała jako reporterka, tłumaczka, scenarzystka seriali telewizyjnych. Kończy kolejne studia, tym razem genderowe na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka na warszawskim Żoliborzu. Jej poprzednie powieści to m.in. Żony jednego męża, Kobieta bez twarzy, Sześć kobiet w śniegu (nie licząc suki), Starsza pani wnika, Równonoc.
