wywiad

Nadzieja i gniew | Rozmowa z Piotrem Bojarskim, autorem powieści „Juni” i książki „1956. Przebudzeni”

Wszystko zaczęło się od pogarszających się warunków życia. W zderzeniu z propagandą, która przekonywała, że ludziom żyje się coraz lepiej, w ludziach rosło rozgoryczenie, a potem gniew. Nic jednak nie rozsierdziło ich bardziej, niż lekceważenie przez partyjnych kacyków na szczytach władzy – mówi o roku 1956 Piotr Bojarski, autor powieści „Juni” i książki reportażowej „1956. Przebudzeni”.

 

Przemysław Poznański: Książkę „1956. Przebudzeni” rozpoczynasz osobistą historią – wspomnieniami twojego ojca, który widział radziecki czołg, jadący w 1956 roku czy to na Poznań czy na Warszawę (wspomnienie nie jest do końca klarowne). Czy można powiedzieć, że te opowieści ojca o 1956 roku trochę naznaczyły cię na całe życie? 

15232202_1338888196161447_4706153217840461357_n
Piotr Bojarski, fot. Karolina Sikorska (wszelkie prawa zastrzeżone)

Piotr Bojarski*: Aż tak to chyba nie. Ale były dla mnie na tyle ważne, że przypomniałem sobie o nich, zabierając się za reporterską panoramę 1956 roku. Bo ta historia – właściwie anegdota – o sowieckim czołgu, który wjechał w kino we Wschowie, pędząc na Warszawę – świetnie nadawała się na otwarcie opowieści. A że mam sentyment do moich rodzinnych stron, nie miałem żadnych skrupułów, by zrobić z niej użytek. Zresztą, nie byłem oryginalny, odwołując się do rodzinnych przekazów. Magdalena Grzebałkowska, autorka pierwszej książki z cyklu „Lata” [„1945. Wojna i pokój”, nagrodzona Nike Czytelników 2016 – red.] także rozpoczęła swoją opowieść od wspomnień babci.

„1956. Przebudzeni”  (Agora 2016) to reportaż, a ten gatunek ma tę zaletę, że wchodzisz do mieszkań swoich bohaterów, zmuszasz ich do prywatnych wspomnień, dzięki czemu możemy dowiedzieć się choćby czy Gomułka rzeczywiście rzucał kapciami w telewizor, gdy na ekranie pojawiał się  Kabaret Starszych Panów. Dotarłeś do osób, będących dziś po różnych stronach politycznej barykady, jak choćby Jerzy Urban i z Jan Olszewski. Pamięć Czerwca łączy?

– Na pewno łączy ich pamięć roku 1956. Choć dziś nie spotkasz ich już raczej obok siebie, za daleko „rozjechały się” ich życiorysy, zwłaszcza w latach 80. Jerzy Urban to przecież twarz stanu wojennego, Jan Olszewski – dzielny obrońca opozycjonistów wtedy sądzonych.

Masz rację, że praca nad tą książką wymagała spotkań z jej bohaterami, wchodzenia do ich domów i życia. Spotkanie z synem Władysława Gomułki było chyba najtrudniejsze, bo on jest przekonany, że jego ojciec był prawdziwym mężem stanu. Nasza rozmowa była ciągłą polemiką – pojechałem na nią przygotowany, by pytać syna nie tylko o Październik 1956 roku, ale także o mniej chlubne wątki z jego życiorysu. Jakoś udało się nam nie pokłócić (śmiech), pewnie dlatego, że pan Ryszard, syn towarzysza „Wiesława”, to bardzo kulturalny rozmówca.

W twojej książce znajdziemy też wspomnienia Andrzeja Wajdy – to jedna z ostatnich rozmów z reżyserem „Kanału”. Jak ją wspominasz?

– Pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Odwiedziłem pana Andrzeja w jego domu na Żoliborzu. Poruszał się z pomocą specjalnego wózka, ale ciągle był pełen energii. Właśnie montował swój – jak się potem okazało – ostatni film, „Powidoki”. Wielki reżyser przyjął mnie bardzo ciepło, rozmawialiśmy przy herbacie i ciastkach. Długo tłumaczył, dlaczego zdecydował się zrealizować film o powstaniu, który był pesymistyczny w wymowie. Polacy oczekiwali od niego wtedy, w 1956 roku, pochwały bohaterstwa powstańców. A on dał im obraz klęski. Uważał bowiem, że powstanie było klęską, która otworzyła Stalinowi drogę do wasalizacji Polski. „Jeżeli czasem myślę o nieszczęściu i klęsce powstania warszawskiego, to jedynie jako o okrutnej lekcji, której rezultatem był ruch Solidarności wybierający tylko polityczne formy nacisku, i Okrągły Stół – jako skuteczna forma do odzyskania trwałej Niepodległości” – napisał w jednej ze swoich książek.

Latem 1956 roku w „Po prostu” ukazała się „Obrona Grenady” Kazimierza Brandysa, o totalitaryzmie komunistycznym, książka autora, który jeszcze na jesieni poprzedniego roku publikował paszkwil na Miłosza. Jerzy Andrzejewski opublikował w tym czasie „Ciemności kryją ziemię” – krytykę stalinowskiego systemu przemocy, Wiktor Woroszylski, autor „Poematu o generale Świerczewskim” zerwał z komunizmem, a w 1958 roku opublikował zbiór opowiadań „Okrutna gwiazda”. Wydaje się, że Polacy zachłysnęli się ta namiastką wolności. I nagle – Czerwiec 1956 i strzelanie do robotników.  To poczucie wolności było złudne?

– Było. Zauważ, że Czerwiec 1956 roku w Poznaniu wydawał się krokiem wstecz, jeśli chodzi o to, jak zachowały się ówczesne władze. Tłumaczenie buntu robotników inspiracją „agentów imperialistycznych” i zrzucanie winy na rzekomych dywersantów zachodnioniemieckich, którzy przeniknęli do Poznania pod pozorem udziału w targach, przypominało najgorsze stalinowskie lata. Przełom czerwca i lipca 1956 w Poznaniu to czas, kiedy funkcjonariuszom UB znowu wydaje się, że będą solą systemu: znowu biją, znowu wraz z milicją maltretują setki zatrzymanych  w obozie filtracyjnym na Ławicy.

Z zakładów im. Stalina, wcześniej Cegielskiego robotnicy wyszli jeszcze z hasłami socjalnymi: „Żądamy podwyżki płac, obniżki cen i norm”, ale gdy naprzeciw nim wyjeżdża I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego i wzywa do powrotu do pracy, hasła się zmieniają „Chcemy wolnej Polski! Precz z Ruskimi”. 30 tys. demonstrantów idzie na trwające właśnie Międzynarodowe Targi Poznańskie, gdzie widzą ich zagraniczni goście. O powstaniu słyszy cały świat. Ale przecież wydawałoby się, że sytuacja polityczna w kraju się zmienia na lepsze? Może jednak chodziło wyłącznie o przyczyny ekonomiczne? Wiosną 1956 r. następuje wszak apogeum barków w zaopatrzeniu sklepów.

– To prawda, wszystko zaczęło się od pogarszających się warunków życia. W zderzeniu z propagandą, która przekonywała, że ludziom żyje się coraz lepiej dzięki wspaniałemu planowi sześcioletniemu, w ludziach rosło rozgoryczenie, a potem gniew. Nic jednak nie rozsierdziło ich bardziej, niż lekceważenie przez partyjnych kacyków na szczytach władzy. Niż ignorowanie ich żądań, zgłaszanych za pomocą delegacji w Warszawie.

juniDoskonale widać to w twojej najnowszej powieści „Juni” (Posnania 2016), której akcja też rozgrywa się podczas powstania Poznańskiego Czerwca. Robotnicy niosą tu obok siebie hasła: „Wolności!” i „Masła”.

– Tak było, do tego śpiewano też pieśni patriotyczne i religijne. To był moment zbiorowego odreagowania lat indoktrynacji, lat zohydzania Polakom tego, czym niegdyś żyli jako wspólnota. Demonstranci liczyli na to, że ktoś wreszcie ich wysłucha. Nikt z wychodzących 28 czerwca 1956 r. rano z Cegielskiego nie przewidywał, że dojdzie do wymiany ognia pod gmachem UB.

Symbolem Czerwca jest 13-letni Romek Strzałkowski, który zginął od kul. IPN ma potwierdzoną liczbę pięćdziesięciu ośmiu zabitych i zmarłych później w wyniku odniesionych ran. Inne źródła podają liczbę siedemdziesięciu trzech ofiar. Czy protestujący mogli nie zdawać sobie sprawy, że spotka ich śmierć? Czy nie jest trochę tak, że zaczynająca się odwilż zmyliła ich?

– Tak mogło być. Wcześniej oficjalna prasa informowała, że najwyżsi funkcjonariusze dawnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego stają przed sądami za „nadużycia władzy”. Że niszczenie żołnierzy Armii Krajowej było błędem. Że na mocy kwietniowej amnestii wychodzą oni z więzień, a państwo obiecuje się nimi zaopiekować. Wiosną 1956 roku wydawało się więc, że totalitarne państwo słabnie, a nawet łagodnieje.

A może – jak sugerujesz w „Juni” – protest wymknął się spod kontroli organizatorów?

– Protest przebiegał żywiołowo. Kiedy robotnicy zostali zignorowani pod zamkiem – siedzibą Miejskiej Rady Narodowej – wtargnęli do pobliskiego Komitetu Wojewódzkiego partii. A potem rządziła plotka: że w areszcie na Młyńskiej uwięziono robotniczą delegację do ministra. To była nieprawda, ale nikt już nie potrafił powstrzymać tłumu, który poszedł na więzienie. To paradoks, ale wśród więźniów, oswobodzonych na Młyńskiej, nie było wcale politycznych. W więzieniu była za to broń. Więc kiedy z gmachu UB zaczęto strzelać do ludzi, poznaniacy odpowiedzieli ogniem z karabinów, zdobytych na Młyńskiej.

Obraz Czerwca nie jest u ciebie czarno-biały. W „1956. Przebudzeni” przywołujesz opowieść doktora Karonia, który ratował życie podchorążego – i zastanawia się „Co takiego się stało, że tłum chciał dokonać linczu na polskim żołnierzu”. Aleksandra Banasiak, pielęgniarka, została poproszona ubowców, by ratowała też ich rannych. Wspomina gwizdy demonstrantów i okrzyki: „Zdrajcy!”. I mówi: ”To było smutne. Jak mogłam nie pomóc? Byłam pielęgniarką”. Pokazujesz też śmierć ubowca, kaprala Zygmunta Izdebnego, który został zakatowany przez napastników z tłumy pod fałszywym oskarżeniem o strzelanie do kobiet i dzieci.

– Pokazuję te momenty, bo to również był Czerwiec. To był po prostu czas wielkich, trudnych dziś do uświadomienia emocji. Kapral Izdebny nie był oprawcą, pracował jako wartownik przed gmachem UB. Pech chciał, że kiedy w mieście nakręciła się spirala gniewu i przemocy, on akurat jechał do pracy w mundurze. Znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Choć w żaden sposób nie usprawiedliwia to tego, że został bestialsko zlinczowany.

W „Juni” mieszasz prawdę z fikcją. Celowo (do czego się przyznajesz) zmieniasz niektóre fakty, jak choćby opisując niemający miejsca fakt spalenia Komitetu Miejskiego partii. Czy to nie był ryzykowny zabieg ze strony historyka i propagatora pamięci o Poznańskim Czerwcu?

– Te zmiany są detaliczne. Jednostkowe i nie mające wpływu na ogólny obraz Czerwca. Komitet Miejski partii na ul. Mickiewicza nie spłonął, ale rzeczywiście został splądrowany przez manifestantów (co znalazło swój obraz w książce). „Eka” towarzysząca Janowi Suwartowi to również wykreowane literacko towarzystwo, w rzeczywistości wyglądające zapewne inaczej. W „Juni” ubowcy przychodzą do szpitala miejskiego po lekarzy, by ci opatrzyli ich rannych na Kochanowskiego. A w rzeczywistości po nich zadzwonili (choć ubowcy w książce zaznaczają, że dzwonili, ale bez skutku). Te zmiany są więc – jak widzisz – podyktowane jedynie dramaturgią fabuły, nie przeinaczają w znaczący sposób prawdziwego tła wydarzeń.

„Juni” jest powieścią historyczną, ale skonstruowałeś ją jak thriller. Wprowadziłeś m.in. postać zachodnioniemieckiego dziennikarza Carlstena Eichwalda, który de facto staje się tu głównym bohaterem. Myślisz, że tak łatwiej przybliżyć czytelnikom temat Poznańskiego Czerwca?

– Myślę, że tak wyszło ciekawiej. Od początku zakładałem, że opowiem tę historię inaczej, niż dotychczas ją pokazywano. Że będzie to spojrzenie z zewnątrz. Dlatego wymyśliłem postać niemieckiego dziennikarza. W dodatku z Berlina Zachodniego – bo wiem, że takowi w Poznaniu wtedy byli. Narodowość niemiecka (a nie np. angielska) bohatera dawała poza tym ogromne pole dodatkowych możliwości fabularnych – mogłem zagrać wątkiem wojennym. Pamiętajmy przecież, że niemiecka okupacja w Poznaniu zakończyła się ledwie 11 lat wcześniej. Na tym motywie oparłem obie tajemnice, z którymi Eichwald przyjeżdża do Poznania. Chciałem, by prawdziwe motywy jego działania odsłaniały się stopniowo wraz z narastaniem robotniczego buntu.

Bezpośrednim efektem Czerwca był Październik i słynne „Sto lat!” śpiewane Gomułce. Jednak w nocy z 18 na 19 października w kierunku stolicy ruszyły równolegle dywizje pancerna i zmechanizowana z bazy w Bornem-Sulimowie i z Bolesławca. To zapewne jeden z tych czołgów widział twój ojciec. W zasadzie zaczęła się tym samym zbrojna interwencja sowiecka. Dowódca korpusu lotniczego w Poznaniu zgłosił polskim władzom przygotowanie do bombardowania radzieckich kolumn. Byliśmy o włos od wojny. Co nas uchroniło?

– Zimna krew Gomułki. A może raczej „mały realizm” I sekretarza. Taka jest prawda. „Mały”, bo Gomułka nie wyobrażał sobie Polski niezależnej od ZSRR. Zdawał sobie sprawę, że to mrzonki. Pamiętajmy, że był czołowym człowiekiem systemu, który wprowadzał go w Polsce po 1945 roku. Nie wyobrażał sobie innej Polski, niż komunistyczna. Dlatego tonował nastroje, z Rosjanami rozmawiał ostro tylko w Belwederze, a więc w trakcie poufnych negocjacji. Gomułka bał się, że w Polsce eksplodują antyradzieckie postawy (takie hasła padały na demonstracjach w Płocku, Olsztynie, Bydgoszczy czy Szczecinie) i zakończy się to wszystko masakrą podobną do tej, jaka rozegrała się w Budapeszcie. Podobnie myślał wtedy Jan Nowak Jeziorański, szef sekcji polskiej Radia Wolna Europa. On również nawoływał wtedy do rozsądku i spokoju.

1956_W październiku 1956 – w Poznaniu – adwokat Stanisław Hejmowski broniąc powstańców, cytuje „Noc Listopadową” Wyspiańskiego: „Krwi przelanej nie zmarnię, krwią tą pola i role użyźnię, / i synów z krwi tej dam kiedyś Ojczyźnie”. Czy rzeczywiście? Na ile rok 1956 miał znaczenie dla dalszej historii niepodległościowej naszego kraju? Czy nie jest trochę tak, że Czerwiec został zapomniany, przykryty innymi ważnymi wydarzeniami?

– Pamięć o Czerwcu przez dekady PRL celowo wyciszano. „Przykrył” ją też Październik. Ale jest w wydarzeniach poznańskich coś symbolicznego. Bo kiedy w 1980 r. powstała Solidarność, w Poznaniu odwołała się do zapomnianych już bohaterów Czerwca, takich jak Stanisław Matyja. To właśnie ludzi takich jak on „S” wyniosła na piedestał. Ludzie „Solidarności” sami czuli, że ktoś był przed nimi, że oni tylko kontynuują dzieło poprzedników z 1956 roku. To „S” odzyskała pamięć o Poznańskim Czerwcu. W 1980-1981 r. temat wrócił do społecznej pamięci, to w 1981 r. postawiono w Poznaniu pomnik Ofiar Czerwca – dwa betonowe krzyże na placu Mickiewicza.

Rok pierwszego festiwalu jazzowego w Sopocie, narodzin Piwnicy pod Baranami i Stodoły, rok „Kanału” Wajdy i odważnych artykułów w „Po prostu”, ale także rok narodzin ZOMO. Czym dla ciebie pozostanie rok 1956?

– Rokiem potężnych ludzkich nadziei, że skończy się wreszcie noc stalinowskiej tyranii. Że wreszcie w Polsce będzie wolniej, sprawiedliwiej, że wreszcie ludzie nie będą na zawsze znikać z ulic. I rzeczywiście: odtąd Polaków nie mordowano już masowo po sprokurowanych procesach, terror zelżał. Gomułka dał Polakom przedsmak wolności i narodowej godności, stłamszonej przez lata przez Sowietów, ale nie zamierzał iść dalej. Przeciwnie: szybko, bo już w listopadzie 1956 r. rozpoczął odwrót od polityki odwilży.

Już rok później w kraju doszło do strajków przeciwko Gomułce, w Łodzi stłumionych siłą. Kiedy jesienią 1957 r. władze zamknęły tygodnik „Po prostu”, a towarzysz „Wiesław” perorował, że dziennikarze nie mają prawa sądzić, że są ponad partią, uchylone wrota do względnej swobody zatrzasnęły się z hukiem na kolejne ćwierć wieku. Po raz kolejny uchyliła je dopiero „Solidarność”.

 

Rozmawiał Przemysław Poznański

Zdjęcia Karolina Sikorska

(wszelkie prawa zastrzeżone)

 

Przeczytaj także:  Wolności i masła! | Piotr Bojarski, Juni  

Przeczytaj także: Powstanie, jazz i kac | Piotr Bojarski, 1956. Przebudzeni 

 

*Piotr Bojarski – dziennikarz „Gazety Wyborczej”, pisarz. Autor serii książek sensacyjnych osadzonych w  międzywojennym Poznaniu: „Kryptonim Posen”, „Mecz”, „Rache znaczy zemsta”, „Pętla” oraz „Arcymistrz”, a także powieści „Ściema”, nominowanej do nagrody Angelusa. Autor reportażowej książki „1956.Przebudzeni” i powieści „Juni”. Wydał też zbiór reportaży „Cztery twarze Prusaka” (nagroda Biblioteki Raczyńskich w 2011 r.) oraz „Poznaniacy przeciwko swastyce”.

%d bloggers like this: