Czy wiecie, o czym marzy każdy reżyser? Powiem wam. „Napisz mi coś super wciągającego i jak najtańszego”. Takie mają marzenia reżyserzy. I czasem nawet się one ziszczają.
Właśnie oglądam serial, który oparto na takich założeniach. Bez nadrabiania montażem, podkręcania nastroju muzyką czy oszałamiania dekoracjami, morderczymi pościgami czy scenami erotycznymi. Tu mamy samo gadanie, samo, czyste aktorstwo. Odcinek po odcinku.
I niby wszystko gra, a jednak nudno. Och, jak nudno.

Siedzą i gadają, powiedziałby ktoś, więc co może być w tym ciekawego? Otóż może. Pamiętacie może hit kinowy Dwunastu gniewnych ludzi? Sidney Lumet z 1957? Dwunastu facetów z ławy przysięgłych siedzi w jednym pokoju, żeby zdecydować, czy oskarżony jest winny. Taniocha, większość budżetu poszła na gaże dla aktorów, a jaki efekt! Widzowie do dzisiaj gryzą palce w oczekiwaniu, co panowie zadecydują.
A żeby nie szukać w tak zamierzchłej przeszłości, przypomnijmy Rzeź Polańskiego. Dwie pary małżeńskie, jedno mieszkanie, dwie godziny, splątany kłąb emocji pod płaszczykiem uprzejmości i wyluzowania. Jest śmiesznie i strasznie, choć przecież tylko siedzą i gadają (no, czasem jeszcze zdarza się, że ktoś wrzuci telefon do wazonu). Ale jak to się ogląda!
A serial? Czy ma szansę udać się serial polegający na samej tylko rozmowie? No pewnie! Jeden nawet udał się niezwykle, że wspomnę o słynnej Terapii. Wymyślono ją w Izraelu, a potem przerobiono na mnóstwo wersji narodowych, z najsłynniejszą, czyli amerykańską In Treatment na czele. Na bazie tamtych scenariuszy powstała również wersja polska, zatytułowana Bez tajemnic, w której terapeutę zagrał Jerzy Radziwiłłowicz.
Cały wic z serialem Terapia polega na tym, że do psychoterapeuty przychodzą pacjenci, a my razem z nim słuchamy ich zwierzeń. Wiadomo, do psychoteraputy raczej nie przychodzi się z byle czym, więc wszystko, co pada w tym gabinecie, ma duże natężenie emocjonalne. I nie rozmawia się o tym za łatwo, doszukujemy się więc prawdy w półsłówkach, aluzjach, kłamstwach, przemilczeniach, wzruszeniach i wyrazach twarzy. A potem jeszcze patrzymy, jak psychoterapeuta idzie do swojej superwizorki, jak w żargonie psychoterapeutów nazywa się osobę nadzorującą ich pracę. U niej nasz terapeuta usiłuje się uporać ze zniecierpliwieniem, jakie odczuwa w stosunku do pacjentów, z kryzysem, jaki przechodzi we własnym małżeństwie, z brakiem porozumienia z własnymi dziećmi, bo jak wiadomo – szewc bez butów chodzi – a my uwielbiamy to oglądać.
Serial – ideał, bo niezwykle dramatyczny, a jednocześnie bardzo tani w realizacji. W Terapii mamy tylko dwójkę (czasem trójkę) aktorów w jednym wnętrzu, więc niczego się nie oszuka, urodą, sławą, fajerwerkami ani montażem. Kamera rejestruje długie ujęcia, najdrobniejsze drgnięcia twarzy, pauzy grają czasem więcej niż słowa, w tych okolicznościach nie ukryje się żadnego fałszu.
To co, udowodniłam już, że produkcje oparte przede wszystkim na gadaniu, potrafią być wybitne? I stawać się ponadczasowymi hitami?
Oczekiwania dotyczące serialu Status związku miałam więc rozbuchane. Rozmowa? Super. Scenariusz – świetny brytyjski pisarz Nick Hornby? Bomba! Reżyseria – boski Stephen Frears? Cudownie!
Rzecz jest do tego nietypowo wymyślona, bo składa się z dziesięciu dziesięciominutowych odcinków, które pokazują po dziesięć minut z życia bohaterów. Ona i on, małżeństwo w kryzysie, co tydzień, na dziesięć minut przed terapią małżeńską (patrzcie państwo, jaka ładna aluzja do Terapii), wpadają na drinka do pubu. I rozmawiają, a my ich podsłuchujemy. Są sympatyczni, dowcipni i inteligentni, dużo czytali, słuchali i oglądali, więc pointa goni pointę, a błyskotliwa metafora drugą. Odsłaniają różne warstwy swojej historii, ustalają, o czym porozmawiają z terapeutką, podglądają i oplotkowują inne pary, które chodzą na terapię chwilę przed nimi. Widać, że Hornby nie tylko umie pisać, ale i ewidentnie przehandlował duszę za błyskotliwe pointy.
Więc niby wszystko gra. A jednak nuży, i to jak. Od paru dni zastanawiam się, dlaczego. Dlaczego, zamiast wpaść w historię po uszy, czuję, jakbym podsłuchiwała dwoje całkiem sympatycznych znajomych, którzy jednak niespecjalnie mnie obchodzą? Długo jeszcze? – zastanawiam się. – Długo jeszcze będziecie się dowcipkując zastanawiać nad tym, czy ludzie ewidentnie stworzeni dla siebie powinni się znowu zejść?
Niby na ten ostatni temat powstało również wiele fascynujących produkcji, z których niektóre, jak na przykład Co się wydarzyło w Madison County, weszły do klasyki melodramatu. Więc można.
Ale nie tym razem. Nie w Statusie związku.
Przyznam, że jedynym momentem, gdy naprawdę się zaangażowałam w akcję, była chwila, gdy okazało się, że jedno z dwojga naszych bohaterów głosowało w swoim czasie przeciw Brexitowi, a drugie, ze zwykłej przekory, za. Nie, tego dołu między sobą nie zasypiecie, pomyślałam. Głosowanie na inne opcje? I to dla beki? Ale cóż, wystarczył jeden odcinek i bohaterowie jakoś przeszli nad tym rozłamem do porządku dziennego.
Nie dyskwalifikuje tego serialu również od początku przewidywane zakończenie, przecież zawsze wiemy, jak się musi skończyć komedia romantyczna, prawda? Ale magia polega na tym, że i tak się ją ogląda.
Więc tak naprawdę nie wiem, co Statusowi związku dolega. Może mi ktoś pomoże, bo jestem w kropce. Wiem tylko, że z sympatii dla Nicka Hornby’ego i Stephena Frearsa (ćwicząc co prawda jednocześnie na orbitreku) spędziłam z parą małżeńską w kryzysie 100 minut i nadal nie zdołałam wykrzesać w sobie nic więcej poza uprzejmym, acz zdawkowym zainteresowaniem dla ich losów.
Mówi się o drugim sezonie Statusu związku. No cóż.
Status związku (State of the Union)
Twórca Nick Hornby
Występują: Chris O’Dowd, Rosamund Pike, Laura Cubbitt
SundanceTV 2019
