Po prostu można oszaleć, kiedy chcesz coś zrobić, ale osaczają cię rozpraszacze. Serwisy informacyjne i socialowe. Powinności: towarzyskie, rodzicielskie, zawodowe. Wciągają cię jak utopce do wody. Tapujesz, scrollujesz, wysyłasz, załączasz, spotykasz się, modlisz lub wręcz przeciwnie, cokolwiek robisz, czujesz, że równie dobrze mogłoby tego nie być, tak przez chwilę. Bo nieustannie odbiegasz od skoncentrowania się na tym, co było twoim rzeczywistym zamiarem. Czujesz się jak tylko z pozoru inteligentna jednostka biologiczna ciśnięta w jakąś niepojętą próżnię nic nieznaczących doznań. A te zakleszczają się wokół twojej mózgownicy, konsekwentnie anektując wolność. Albo jej pozory – pisze w sierpniowym felietonie Dawid Kornaga.

Mądrala powie: wystarczy, że przełączysz się w tryb „nie przeszkadzać” i po problemie. Czyżby? Człowiek to nie smartfon. Nie wszystko da się anulować za pomocą suwaka. Gdyby tak było, przesuwasz go i bach: nie ma Wielkiej Wojny, faszyzmu, nazizmu, stalinizmu, Khmerów, Korei Północnej, talibów czy PiS-u. Marzenia!
Być może opcją jest coś, co nazywam filozofią dnia wolnego. To droga dosyć radykalna, wręcz terrorystyczna. Jej miarą jest suma „wolności” adekwatna do sumy „niewoli”. Radykalizm dnia wolnego od wszystkiego, co nas irytuje, sprawiedliwie lub niesprawiedliwie.
Dzień wolny to stymulowana anarchia. Moc bezkompromisowej wyobraźni, która przeradza się w konkretne czyny. Dla jednych to pogrążenie się w odmętach obsesji, dla drugich egzystencjalny oddech i ładowanie akumulatorów na dalsze boksowanie się z życiem. Dzień wolny od wszystkiego, co jest tobą i wokół ciebie, co cię rozprasza swoimi wymogami, przykazaniami, powinnościami. Co bezlitośnie projektuje przyszłość, interpretuje jednowymiarowo przeszłość, ustawia jednostronnie teraźniejszość. Nie każdego stać na takie wyzwanie, tylko – nomen omen – wolni gdzieś tam głęboko w głowie są w stanie zafundować sobie prawdziwy dzień wolny.
Wyobraźmy sobie przeróżne skrajności, ale jakże prawdziwe:
Człowiek mocno wierzący w Boga bierze dzień wolny od swojej wiary. Przez dwadzieścia cztery godziny ateizuje, aż wszyscy święci skowyczą. Drwi z codziennych nakazów, jakie dotąd serwowała mu jego religia. Śmieje się ze swojej naiwnej pewności siebie, jak to będzie po śmierci, ni piekła, ni nieba, nic a nic, otchłań czarna jak cywilizacja śmierci, a kiedy pomyśli o świętej księdze (jakiejkolwiek dla sprawiedliwości), której akapity ustawiają jego życie, dostaje skurczów ze śmiechu, jak to tak, jak mogłem tak infantylnie to wszystko przyjmować?
Z kolei ateista w dniu wolnym od swojej niewiary ze zdumieniem poczuje nagłą potrzebę ukorzenia się i myślenia o kimś, kogo co prawda nie widzi, ale nic to, toto jest i ani myśli zniknąć z jego świadomości niczym schizofreniczny fantazmat, domagając się z nagła jakichś obrządków, a nawet proponuje opcję pielgrzymki do wybranego świętego miejsca, gdzie będzie jeszcze fajniej marzyć o przyszłym życiu wiecznym na łonie, jakimkolwiek, za to na pewno wiecznym.
Radykalny prawicowiec w dniu wolnym od szaleństwa, które mu się udziela od kilkunastu lat, zadrży na myśl, że wszystko, ale to wszystko, co wydaje mu się racją, takie nie jest. Smoleńsk to zwyczajna, zasmucającą katastrofa samolotu, wynik husarii mentalnej nieżyjącego prezydenta i jego otoczenia. Unia Europejska to kraina miodem i wolnością płynąca, tylko spijać i nie marudzić, pomni, że za Bugiem zaczyna się zakapioryzm wschodni, mordor w KGB-owskiej wersji, azjatycka gilotyna wolności, do której nam coraz bliżej za „otuliną” z drutu kolczastego.
Lewicowiec w dniu wolnym od siebie samego zakrztusi się wnioskiem, że wszystko, do czego dąży, ostatecznie zawsze, ale to zawsze skończy się dyktaturą czy to ciemniaków, czy karierowiczów. Zrozumie, że wolność, równość i braterstwo to są fajne słowa na refren piosenki, na pewno nie patent na urządzanie życia obywatelom. Gdyż piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami lewaków i nic na to nie poradzą. Nie ma równości i nigdy jej nie będzie, możemy tylko dążyć do jej wyrównywania, ale w granicach rozsądku, nigdy przymusu państwowego.
Krytyk literacki, rozanielony opcją dnia wolnego od krytyki, przeczyta przez dobę wolności pięć książek i każdą pochwali, to znaczy, pochwali autora, że dał radę, siedział na tyłku i machał swoje.
Prostytutka, pomna czasu danej wolności, spisze na szybko wspomnienia, w których przestanie udawać, że zmuszono ją do tego, o nie, ona tak naprawdę chciała zarabiać w miarę przyjemny sposób, ćpać, imprezować i w ogóle. Nie jest cierpiętnicą, którą odgrywa przed streetworkerami czy mocno feministycznymi reporterkami.
Biznesmen zapomni o excelach, wyloguje się na dwadzieścia cztery godziny od wszystkiego, co przynosi mu zysk. Przysiądzie gdzieś na murku z najtańszym piwem, zamknie oczy i poczuje się bogaty w inny sposób. To zapewne czas, którego mu wiecznie brak, gdyż czas to, wiadomo, pieniądz, a pieniądz, wiadomo, sukces i prestiż.
Małe jednak szanse, że zafundujemy sobie dzień wolny. Cynik powie: „Będzie taki, cha, cha, po śmierci!” Cóż, przerwany sen wielu naiwnych, że coś mogą i znaczą.
Więcej