recenzja

„Przewodnik Bezpiecznego Murzyna” | Matt Ruff, Kraina Lovecrafta

Stany Zjednoczone Ameryki Północnej pierwszej połowy lat pięćdziesiątych dla wielu były krajem wielkich możliwości, krajem, w którym spełnić się mógł „amerykański sen”. Jednak dla sporej części mieszkańców był to kraj codziennego koszmaru nierówności społecznych, a nawet linczu. Koszmaru, który tylko czasami ustępował miłym marzeniom sennym i tak zresztą zawsze kończących się tragicznie, jak w Tulsie w 1921 r. Nic więc dziwnego, że jeden z bohaterów „Krainy Lovecrafta”, George Berry, postanowił nawet dla podróżujących po USA czarnoskórych obywateli wydawać „Przewodnik Bezpiecznego Murzyna” – pisze Jakub Hinc.

W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku rasistowskie prawa, zwane prawami Jima Crowa, miały się tak samo dobrze jak tuż po wojnie secesyjnej w połowie poprzedniego wieku. I tak samo jak w czasach, gdy żył H.P. Lovecraft, prekursor literatury fantastycznej, tworzący w gatunku weird fiction, twórca mitologii Cthulhu, pisarz tyleż ważny dla literatury, ile znany z poglądów rasistowskich. Powieść nawiązuje więc tytułem i treścią z jednej strony do praw lovecraftowskiego gatunku, przywołując fantastykę i grozę, z drugiej pokazuje skutki głoszonych przez autora poglądów.   

Owszem, zdarzały się oazy spokoju, czarne dzielnice, w których czarnoskórzy obywatele USA mogli czuć się w miarę bezpiecznie, w miarę spokojnie prowadzić swoje biznesy, względnie spokojnie posyłać dzieci do szkół dla kolorowych. Mogli nawet poruszać się po mieście, choć biada temu, kto podpadłby miejscowemu szeryfowi. Jednak czarnoskórzy Amerykanie czasem musieli przemieścić się poza swoją strefę bezpieczeństwa, ze swojej dzielnicy wyruszyć w głąb USA. To dla nich właśnie George Berry postanowił wydawać ów „Przewodnik Bezpiecznego Murzyna”, który wskazywał hotele i restauracje, gdzie względnie bezpiecznie mógł się zatrzymać i posilić podróżujący po swoim kraju Afroamerykanin.

W taką podróż, do bezpiecznego Chicago, wyruszył Attikus Turner, pierwszoplanowa postać „Krainy Lovecrafta” Matta Ruffa. Podróż dla czarnego pełną niebezpieczeństw – gdy już mu się zdawało, że pożegnał stany, w którym obowiązują „prawa Jima Crowa”, nagle musiał przypomnieć sobie, czym jest prawo „miasta zachodzącego słońca”, a właściwie hrabstwa, bo lokalny szeryf postanowił definicję tę rozciągnąć na cały podległy sobie teren. Prawo, w imię którego po zmierzchu można na najbliższym drzewie powiesić każdego czarnego, który przebywa poza domem. Bo jest czarny.

Książka Ruffa pełna jest odniesień do pełnej rasistowskich zachowań Ameryki połowy ubiegłego wieku. Jak się jednak mógł czuć czarnoskóry Amerykanin w tamtych latach, wcale nie musimy sobie zanadto wyobrażać. Wystarczy przypomnieć sobie policyjne zatrzymanie samochodu w scenie otwierającej film „Miasto gniewu” (Crash) oscarowej produkcji z 2004 roku w reżyserii Paula Haggisa. A jeszcze lepiej wyobrazić sobie klimat segregacji rasowej połowy ubiegłego wieku w USA można sięgnąć do powieści Jamesa Baldwina z 1974 r. „Gdyby ulica Bale mogła mówić”, który zresztą też doczekał się ekranizacji, a ta z 2014 r. została wyjątkowo hojnie uhonorowana nagrodami filmowymi. By poczuć nastrój rasistowskiego otoczenia towarzyszący bohaterom „Krainy Lovecrafta” można też odwołać się do serialowej produkcji stworzonej dla HBO przez Damona Lindelofa pod tytułem „Strażnicy” (Watchmen) z 2019 r., albo odwołać się jednej z pierwszych scen z serialowej ekranizacji tej książki, która niedawno gościła na telewizyjnej antenie w znakomitej produkcji wykreowanej przez Mishę Green dla tej samej stacji.

Ten jednak, kto uzna, że może sobie podarować lekturę książki Matta Ruffa, bo widział serial, popełni spory błąd. Bo i owszem telewizyjna produkcja jest dość wierna literackiemu pierwowzorowi i nawet kolejne rozdziały przygód bohaterów „Krainy Lovecrafta” znajdują swoje telewizyjne odzwierciedlenie w zasadzie w tej samej kolejności, to jednak dostrzeżemy szereg istotnych różnić. Taki sam początek nie oznacza takiego samego rozwinięcia czy zakończenia, a jeśli nawet, to  akcent położony jest w innym miejscu. W końcu „podobny” przecież nie znaczy „taki sam”. Oczywiście niczego nie można odmówić telewizyjnemu widowisku, przygotowanemu z wielkim rozmachem, godnym tej historii, ale wydaje się, że na ekranie telewizorów ginie raz po raz to dające się w poczuć w książce odwołanie do konwencji zaczerpniętej z „Kronik Marsjańskich” Raya Bradbury’ego, wydanych zresztą w roku 1950, czyli zaledwie na kilka lat przed wydarzeniami mającymi miejsce w powieści Ruffa, albo nawiązanie do ducha opowiedzianych na poważnie, choć z lekkim przymrużeniem oka, przygód Johna Cartera, który pojawił się na kartach „Księżniczki Marsa” Edgara Rice’a Burroughsa z 1912 r. Mamy więc i groteskę i slasher i komiksowe przygody Orejtyji Blue rysowanej przez kuzyna Attikusa, dziesięcioletniego Horacego Berry’ego. Mamy wreszcie i elementy powieści gotyckiej, a nawet powieść obyczajową i historyczną w jednym – szczególnie w momencie, gdy narracja przenosi nas do Tulsy roku 1921, a dokładnie do zamieszkałej przez czarnoskórych dzielnicy Greenwood, zwanej także Czarnym Wall Street. Tu tak powieść i serial wzajemnie sie suplementują, dając historię ze znanym, choć tragicznym finałem, która zaczęła się od aresztowania 19-letniego pucybuta Dicka Rowlanda, który najprawdopodobniej nadepnął na nogę białej operatorki windy, 17-letniej Sarah Page.

Wydarzenia z Tulsy łączą się w „Krainie Lovecrafta” z biografią rodziny Attikusa Turnera i w ten sposób pozwalają zakotwiczyć losy fikcyjnych postaci w rzeczywistości Stanów Zjednoczonych trzeciej dekady XX wieku. To staje się przyczynkiem do cofnięcia się w czasie jeszcze dalej, do tajemniczego Ardham, skąd zrządzeniem losu wywodzi się genealogia młodego Turnera. Historia Attikusa wpływa na losy jego ojca Montrose’a Turnera, wuja Georga Berry’ego, Letycji Danddrige, która staje się jego partnerką i przyszłą żoną oraz jej siostry Ruby. Rodowód Attikusa nie jest bez znaczenia dla tego, co go spotyka i siłą rzeczy sprowadza w progi Samuela Braithwhite’a. Zapomniana przez ludzi i czas wieś Ardham, w środku której znajduje się posiadłość Braitwhite’ów, skrywa w sobie nie tylko tajemnice pochodzenia rodziny młodego Turnera, ale jest też siedzibą potężnego czarodzieja, czy też jak woli się nazywać on sam i jego zwolennicy „filozofa naturalnego”.

Ale kilka wątków powieściowych postaci zostało dla potrzeb serialu skonstruowanych tak, że trzeba twórcom obrazu telewizyjnego złożyć gratulacje, bo uczynili to nie tylko zgrabnie, ale i twórczo przepracowali otrzymany materiał. Tak  potraktowali na przykład losy powieściowego Montrose’a Turnera, nadając głębię zarówno jego dzieciństwu, jak i czyniąc z jego późniejszych losów kolejny wyznacznik czasów przełomu ubiegłego wieku. W losach serialowego Turnera seniora widać nie tylko czarnoskórego niepogodzonego z segregacją rasową, ale też człowieka uciekającego przed własną tożsamością w alkohol i życie „w szafie”.  

Inaczej też został poprowadzony wątek Caleba Braitewhite’a, syna przewodzącego Synom Adama z Zakonu Prastarego Świtu, Samuela i wnuka Tytusa Braitwhite’ów. Nie zdradzając fabuły tym wszystkim, których jeszcze czeka przyjemność z lektury powieści, jak i tym, którzy nie widzieli serialu, można tylko napomknąć, że Tytus jest wielkim nieobecnym, którego działanie na wieki splotło losy Turnerów z Briatwhite’ami. W wersji telewizyjnej Caleb ma siostrę Christine, a to otworzyło całkiem nowy rozdział w tej opowieści, zarówno w rozumieniu fabularnym, jak i obyczajowym. To nie jedyny przypadek, gdy producenci HBO zdecydowali się, w zgodzie z duchem dzisiejszych czasów, rozbudować wątek kobiecy. Syn wuja George’a Horacy w serialu jest dziewczynką i ma na imię Diana. Ten zabieg oczywiście wpłynął na kształt jej historii i dał podobną, ale jednak całkiem inną historię. Powieściowa przygoda Horacego w kapitanem Lancasterem i Całkowicie Elastyczną Diabelską Pigmejką z Czarnego Lądu kończy się dla kuzyna Attikusa inaczej, niż potyczka Diany z upiornymi lalkami klaunami. Historie Hippolity też są inne i chyba wolę tę serialową, ale zakończenie książki jest bliższe zarówno literackiej konwencji, w której utwór został napisany, jak i potrzebie happy endu, która po tak intensywnej przygodzie z historią snutą przez Ruffa po prostu się czytelnikowi należy.

Czy jednak epilog tej historii, tej literackiej, ale i tej prawdziwej, naprawdę może napawać optymizmem i stanowić szczęśliwe zakończenie? Na to chyba przyjdzie nam jeszcze poczekać, patrząc choćby na wciąż żywe obrazy protestów jakie wybuchły w Stanach Zjednoczonych po brutalnym zabójstwie przez policjanta czarnoskórego George’a Floyda.

Matt Ruff, Kraina Leovecrafta (Lovecraft Country)
Przekład: Marcin MortkaWydawnictwo W.A.B., Warszawa 2020

%d bloggers like this: