recenzja

Aż do końca | Salman Rushdie, Quichotte

„Quichotte” to powieść drogi. Dosłownie i w przenośni Salman Rushdie rzuca swoich bohaterów w podróż, która staje się opowieścią o narastającym rozpadzie – rodzinnych więzi, społecznych zasad i naiwnej wiary w siłę marzeń.

W pewnym sensie najnowsza powieść Rushdiego jest kontynuacją „Złotego domu Goldenów” – po tamtej opowieści, o nadchodzących Jokerach, błaznach, wyraźnie inspirowanej kampanią wyborczą Donalda Trumpa, tu dostajemy opowieść o bliskim końcu wszystkiego, o nieuniknionym rozpadzie świata, jaki znamy. Bez nadziei na to, że na gruzach znanego porządku zrodzi się cokolwiek nowego.

„Quichotte” rozgrywa się w dwóch planach: „realnym”, w którym bohaterem jest drugorzędny autor powieści szpiegowskich Sam DuChamp i w „fikcyjnym”, zdominowanym przez stworzoną przez owego DuChampa postać Ismaila Smile’a, komiwojażera, byłego sprzedawcy medykamentów, przybierającego pseudonim Quichotte i wyruszającego w podróż po Stanach Zjednoczonych Ameryki, by ofiarować swoje serce ukochanej – gwieździe telewizyjnego talk show, Salmie R. Wyruszy w naiwnej nadziei poznania kogoś, kto na zdrowy rozum jest nieosiągalny dla emerytowanego sprzedawcy leków, jednocześnie ze świadomością konieczności przebycia „siedmiu dolin oczyszczenia”, by stać się godnym swej wybranki.  

Pisząc o planie realnym i fikcyjnym nie bez przyczyny użyłem jednak cudzysłowu – nie chodzi tu nawet o to, że przecież w istocie oba plany są fikcyjne, oba powstały wszak w wyobraźni Rushdiego i nie da się przeoczyć posłanego nam w pewnym momencie przez narratora związanego z tym mrugnięcia okiem. Ważniejsze jest to, że te dwa przeplatające się światy stają się szybko równorzędne, a przy tym przenikają się wzajemnie i powielają, choćby poprzez dublowanie życiowych doświadczeń bohaterów. DuChamp oddaje Quichotte’owi sporą część własnego życiorysu (obaj mają choćby indyjskie korzenie, co nie jest bez znaczenia dla fabuły), ale i sam w pewnym momencie zacznie podążać śladem własnego bohatera, jakby szukał w stworzonej przez siebie fikcji odpowiedzi na dręczące go pytania.

Jest więc z jednej strony najnowsza powieść Salmana Rushdiego opowieścią o sile wyobraźni – o tym, że można przy jej pomocy stworzyć osobny, równoległy świat, a dodatkowo w tym świecie obdarzyć bohatera umiejętnością stworzenia innego człowieka. Oto bowiem Quichotte, sam stworzony w głowie DuChampa – zaraz na początku – siłą woli powołuje do życia swojego syna, Sancza i to z nim przemierzał będzie dalszą drogę.

Przeczytaj także:

Z drugiej strony pochwała wyobraźni nie oznacza tu jednak wcale hołdu dla siły marzeń, takiej, która sprawia, że niemożliwe staje się możliwe. Wprost przeciwnie – Rushdie kpi wręcz z naiwności, jaka leży u podstaw ludzkich mrzonek, pokazując, że nigdy nie spełniają się tak, jakbyśmy chcieli. I nie ma w tym cynizmu, jest raczej żal. Już nawet nie tyle przestroga, co smutna konstatacja, że w ludzkiej naturze leży to, by nawet najszlachetniejszą ideę prędzej czy później zamienić w parodię samej siebie.

I tak – niezależnie od planu opowieści – akt stworzenia staje się źródłem aktu zniszczenia, chęć niesienia pomocy prowadzi do przemocy, cel podróży okazuje się nie tyle spełnieniem, co końcem. Nie może być zresztą inaczej w świecie postprawdy, moralnego upadku, nadciagającego zewsząd chaosu, w epoce, w której Joker ze „Złotego domu Goldenów” dla większości uchodzi za wzór.

Ale równie ważne o czym, jest też to, jak Salman Rushdie nam przekazuje swoją opowieść. Bo skoro żyjemy w erze Wszystko Się Może Zdarzyć, to i sam pisarz udowadnia, że wyobraźnia nie musi znać granic. Jak u Cervantesa w „Don Kichocie” karczma staje się zamkiem, a wiatrak olbrzymem, tak i tu wszystko również jest możliwe. Pojawiające się w „fikcyjnej” warstwie nasycenie odniesieniami literackimi i fantastycznymi artefaktami, wziętymi rodem z popkultury, chwilami przygniata wręcz opowieść, jakby Rushdie chciał w tym dziele zmieścić wszystko, co się da, jakby budował Arkę kulturowych tropów, jakby chciał je zanotować i zapamiętać, by uratować z nadciągającej pożogi. A przy tym nie ma tu nic, co byłoby przypadkowe. Istotne okazują się wszak i odniesienia do „Władcy pierścieni”, „Terminatora”, „Gwiezdnych wojen” czy „Facetów w czerni”, jak i  do dzieła Cervantesa (co oczywiste) czy, co równie istotne, do „Pinokia” Carla Collodiego. W opowieści o Sanczu pojawi się więc Świerszcz mówiący – jakżeby inaczej – po włosku, a nawet Wróżka o Błękitnych Włosach, choć rzecz jasna w wersji groteskowej, bo skoro marzenia stają się parodią samych siebie, to musi parodią być i postać, która je spełnia. Nie zabraknie tu też nawiązania do „Nosorożca” Eugène’a Ionesco, choć u Rushdiego/DuChampa ludzie zmienią są w mastodonty. 

Wszystko to jednak jest przykrywką do gorzkiej opowieści o współczesności – tandetnej, bo kształtowanej przez telewizyjne gusta, bezmyślnej, a przez to rasistowskiej i ksenofobicznej, w końcu głuchej i ślepej na zło.  Rzeczywistości, w której wolimy znieczulać się opoidami, niż działać. W końcu takiej, która oparta jest na wierze w to, że jak już wszystko wokół siebie zniszczymy, to przecież znajdzie się jakiś portal do nowego świata rodem ze „Stargate” czy „Narnii”, którym uciekniemy od odpowiedzialności. Salman Rushdie nie pozostawia nam jednak złudzeń – jesteśmy jak Don Kichot, nie chcemy widzieć otaczającego nas i będącego naszym udziałem zbiorowego szaleństwa. I jeśli nawet przejrzymy na oczy, jeśli w końcu odrzucimy postprawdę, to prawie na pewno będzie już i tak za późno.

Salman Rushdie, Quichotte
Przełożył Jerzy Kozłowski
Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2020

1 komentarz

Możliwość komentowania jest wyłączona.

%d bloggers like this: