felieton

Czytnikowanie | Felieton Dawida Kornagi | #przerwanysenkornagi

Niedawno pojawił się w sprzedaży czytnik książek z kolorowym wyświetlaczem. Tym razem rzeczywiście przełomowy produkt. Zapewne jego kolejna wersja będzie jeszcze lepsza, kolory wyrazistsze, nawigacja porażająco szybka. Co w nim cieszy? A to, że na niemęczącym oczu ekranie w przeciwieństwie do smartfonów i tabletów można zobaczyć okładkę w kolorze. Nawet oczy zielone?, zdziwi się fan Martyniuka. Nawet. Rewolucja dla czytelników jak kiedyś rewolucja dla telewidzów, którzy wreszcie mogli przejrzeć na oczy, że świat wcale nie jest czarno-biały – pisze Dawid Kornaga.

Oczywiście w obcowaniu z książkami nie chodzi o to, żeby okładka była kolorowa. To, co już pod nią, zazwyczaj prezentowane jest czarną czcionką. Nikt nie żąda animacji ani innych fajerwerków. „Książka musi posiadać tekst”, powiedziałaby Kasia Nosowska. Tyle i aż tyle. A jednak kolor ma znaczenie. Podobnie jak sprzeciw wymierających powoli entuzjastów papierowych wydań. Mówią coś o zapachu farby drukarskiej, jakichś na wpół magicznych inhalacjach nozdrzy tą legendarną cieczą; to niby pomaga bardziej poczuć książkę, obcować z nią jak z żywą, a nie jakimś technologicznym awatarem. Z drugiej strony cieszy ta zawziętość czytania, ta chęć posiadania klasycznej książki, jak zapewne kiedyś cieszył starożytnych zwój papirusu.

Przekaźniki się zmieniają, treść zaś jest zawsze tym samym – treścią, lepszą, gorszą, lecz treścią. Dzisiaj Gutenberg byłby zdolnym programistą.

Jednak kolorowa okładka ma znaczenie. Oddaje swego rodzaju stan faktyczny. Kiedyś Tesco wprowadziło do obiegu czarno-białe gazetki z produktami, reklamując to mniej więcej tak: zaoszczędziliśmy farbę drukarską, by dzięki temu obniżyć nasze ceny. Koncept szybko upadł, nikt nie chciał nawet kartkować tych nekrologowych gazetek. Tak że tak. Lepiej rozsiąść się (po zdjęciu maseczki, takie czasy) w wygodnym fotelu na sali kinowej niż na stoliku w korytarzu, z smartfonem w dłoni, i obejrzeć blockbuster, niż jego zminiaturyzowaną wersję, prawda? Chyba że jesteś masochistą, wolisz nadziewać swoje zadupie na taboret i podstawiać sobie ekranik pod zmrużone oczy, nikt ci tego przecież nie zabroni.

Czytnikiem zafascynowałem się ponad dekadę temu. Jakim? Nie chce mi się bawić w lokowanie produktu, który zdążył już zająć miejsce w muzeum techniki. Nie miało znaczenia, czy okładki ebooków przypominają wspomniane tescowe packshoty. Ważny był sam rewolucyjny nośnik, ta dosłownie podręczna biblioteka.

W mieszkaniu liczba książek dawno przekroczyła możliwości półek, przypominały czytelniczą Morię upchaną ponad normę. Kto kiedyś jakąś ode mnie pożyczył, a nie oddał, to było mu z automatu wybaczone, zatrzymaj sobie, obwieszczałem jak zamożny dobrodziej. Tylko dlatego, że nie miałem dla nich miejsca.

Chyba że wybrałbym opcję zdziwaczałego czytelnika, który stopniowo zamienia swoje lokum w jakąś legendarną bibliotekę. Licząc przy okazji na wzmianki, jaki z niego erudyta, bezinteresownie zakochany w beztroskiej inflacji wolumenów. Je na nich, potyka się o nie, używa w zastępstwie krzeseł, a jak zabraknie papieru toaletowego, to…

Tymczasem czytnik rozgościł się w moim szeroko pojętym PR. A to ten od „Gangreny” i… czytników, dochodziło do mnie niejednokrotnie. „Typ na siłę próbuje być nowoczesny”, „Co on tu z tymi urządzeniami, płacą mu za to?” To ja płaciłem. I płacić zamierzam.

To nie koniec batalii o nastanie ery czytników. Bo ile to bojów przyszło mi stoczyć, by rozprawiać się z dobrodusznymi pytaniami typu: „I ty, pisarz, nie czytasz na papierze? Jak… śmiesz?!” Ile razy musiałem się tłumaczyć, że wybierając czytnik wcale nie gardzę papierem. I niezmierną przyjemność sprawia mi powieść ubrana w papierową okładkę, którą mogę wziąć do ręki, taki sensoryczny kontakt z artefaktem, dający wyobrażenie o jego wadze i rozmiarach. Ile razy musiałem tłumaczyć, że czytnik nie zakłóca mi czytania, wręcz pomaga w skupieniu się, nie mam potrzeby rozpraszającego kartkowania, odklejania stron, ślinienia palców, wyginania książkę na boki, żeby blok tekstowy pojawił się w pełnej krasie.

Czytam, więc czytnikuję.

Najbardziej jednak uzależniająca od czytnika stała się możliwość natychmiastowego zakupu, ściągnięcia i… czytania. Dziś, kiedy można opłacać abonament i czytać bez limitu, co na początku obezwładnia przez nadmiar, po jakimś czasie powszednieje – i tak jest dobrze, w każdym razie dziś, kiedy można mieć dostęp do kilkudziesięciotysięcznej i wciąż rozbudowanej bazy książek, po prostu nie wypada nie mieć czytnika. Nawet jeśli nadal kochamy papierowe wydania, które może podpisać nasz ulubiony autor. Przy okazji zapewniam, że największą przyjemnością nie jest podpisywanie, tylko świadomość, że jest się czytanym.

Jednakże, precyzując technicznie, lata fundowania sobie kolejnych czytników odkleiły mnie od papieru jako takiego. Wybieram wyłącznie elektroniczne wersje gazet oraz magazynów. Ma to też swój wymiar eko. Kiedy redaguję własną książkę, wpierw przesyłam sobie tekst w postaci pliku na czytnik.

Powyższe oczywistości związane z czytnikami nie stanowią żadnych nowych odkryć. Specjaliści ze świata e-readerów przeanalizowali chyba wszystkie możliwe opcje, jak ta nowa, podręczna biblioteka wspiera ostatecznie czytelnictwo. Choć z drugiej strony, kto wypełni wirtualną półkę tylko popowymi produkcyjniakami, wcale nie przyczynia się do jej rzeczywistego rozwoju. Optymiści mówią, że dobre i to, zamiast katować oczy niekończącą się projekcją filmów na wszelkich flixach. Zobaczymy, przeczytamy.

#przerwanysenkornagi

%d