Mój redaktor bardzo się zdziwił, kiedy w posłowiu przeczytał, że Marianna Razik już dawno nie żyje, bo był pewien, że ja moją bohaterkę po prostu nagrywałam. To był dla mnie chyba największy komplement. Tak, chciałam jej oddać głos, bo stwierdziłam, że dużo ciekawiej będzie, jeśli to Marianna będzie o sobie mówić, ona zupełnie inaczej opisze ich świat, niż opisałby go narrator trzecioosobowy – mówi Anna Fryczkowska*, autorka powieści „Cyrkówka Marianna”. Rozmawia Przemysław Poznański.
Przemysław Poznański: Spotykamy się w dziale Etnograficznym Muzeum Mazowieckiego w Płocku…
Anna Fryczkowska: …bo tutaj waśnie narodził się pomysł napisania „Cyrkówki Marianny”. Przyjechałyśmy tu z córką, bo bardzo lubimy odwiedzać muzea, zwłaszcza etnograficzne, taką mamy małą etnopasję. A tu, na piętrze, zobaczyłam odlotowy obraz, zupełnie nietypowy dla artystów ludowych, bo na nim, w kilku kadrach z napisami, opowiedziana jest historia z dnia życia pary cyrkowców. Obejrzałam, potem spojrzałam jeszcze na wiszący tu afisz – przedziwny, zabawny – dostrzegłam zdjęcie pani, która kilkadziesiąt lat później dała się sfotografować, już jako słynna malarka ludowa. Przeczytałam jej biografię opisaną w muzealnej broszurze i uznałam, że chcę opowiedzieć tę historię.
Ta niezwykła para to Marianna i Franciszek Razikowie, czy raczej Marisse Botticellise i Arnoldo. Przez wiele lat artyści cyrkowi, a sama Marianna została potem artystką ludową, malarką.
– Nazywam Mariannę artystką totalną, bo ona w każdym okresie swojego życia coś tworzyła. Zanim zaczęła występować, robiła wycinanki, które sprzedawała na jarmarkach, potem zajęła się sztuką sceniczną, występowała, pisała teksty do cyrkowych numerów, szyła kostiumy, kleiła rekwizyty, a w kolejnym wcieleniu zaczęła malować swoje cyrkowe wspomnienia.
Zawsze była odważna i niestereotypowa. Urodziła się na wsi, skończyła tam kilka klas szkoły, po czym ruszyła do pracy. W Warszawie zaczęła jako pomoc domowa, ale szybko awansowała na pomoc dentystyczną w jednym z pierwszych gabinetów prowadzonych przez dentystkę kobietę. Podczas wojny miała mnóstwo barwnych przygód, ale szczególnie ujął mnie za serce fakt, że pojechała na roboty do Prus w zastępstwie swojego brata, który był marnego zdrowia. Uznała, że go w ten sposób uratuje. I uratowała.
Na okładce książki widzimy kobietę na tle słonia. Ale w cyrku Razików zwierząt nie było, był za to inny, niezwykle bogaty program artystyczny, łączący numery atletyczne i sprawnościowe z poezją i kabaretem.
– Rekonstruowałam ich cyrkowe numery w oparciu o obrazy, ale studiowałam także ich afisze oraz opisy przedstawień przygotowane przez nich dla cenzury. Ich flagowym numerem było zrywanie łańcuchów. Arnoldo pierś miał wtedy nagą, a w pasie obwiązywał się biało–czerwoną krajką, bo był to numer patriotyczny. Ktoś z publiczności oplatał go łańcuchami.
Kiedy Arnoldo natężał muskuły i zaczynał zrywać łańcuchy, Marianna czytała swój wiersz opowiadający o tym, jak Polska wyzwoliła się z okowów faszystowskich. Nie zachowały się co prawda relacje mówiące o tym, jak ludzie reagowali na ten numer, natomiast wyobrażam sobie, że po wojnie musiał on budzić duży entuzjazm i autentyczne wzruszenie.
I tak, Razikowie nie mieli zwierząt, nie zabraliby się z nimi, bo Marianna i Franciszek podróżowali z kilkoma walizkami, w których musieli zmieścić rzeczy osobiste, rekwizyty i kostiumy. A słoń na okładce? Metafora. Dla mnie to symbol traumy, którą drobna cyrkówka stara się zasłonić całą sobą. I udaje się jej, bo to ona, barwna, niezwykła, przykuwa wzrok na tej okładce, co tam trauma.
Dlaczego uznałaś, że jesteś Mariannie Razik, a po części i Franciszkowi, coś winna?
– Nie, zupełnie nie byłam im nic winna. Na początku uznałam po prostu, że chcę opowiedzieć ciekawą historię o niezwykłych ludziach. Gdy Marianna wróciła po wojennej tułaczce do domu, po paru dniach trafił tam ktoś nietypowy – przedwojenny atleta cyrkowy, całkiem przystojny i o dziesięć lat od niej starszy. Pokochali się i wymyślili sobie nowy pomysł na życie – założą dwuosobowy objazdowy cyrk. Marianna, która kompletnie o cyrku nie miała pojęcia, nagle stała się artystką wędrowną, jak jej mąż. Przez kolejne dwadzieścia trzy lata jeździli po podnoszącej się po wojnie Polsce, i żyli z występów.
Jak byś zdefiniowałabyś gatunek, w którym napisałaś „Cyrkówkę Mariannę”? Bo jest to powieść, ale i częściowo reportaż czy biografia.
– Powieść oparta na autentycznych wydarzeniach. Mam wrażenie, że ten gatunek w Polsce zaczyna dopiero raczkować, gdy tymczasem w Stanach Zjednoczonych jest dosyć popularny.
Co nie oznacza, że do napisania tej książki nie musiałaś wykonać pracy czysto reporterskiej. Sama wspomniałaś o ludziach, z którymi się spotykałaś. Opowiedz więcej o researchu, bo musiało to być ciężka praca.
– Po pierwsze – obejrzałam obrazy Marianny Razik dostępne w muzeach. Widziałam chyba wszystkie, bo niektórzy muzealnicy do tego stopnia poszło mi na rękę, że przynosili mi także te, które mieli w magazynach. Marianna bardzo wiernie odmalowywała tę cyrkową rzeczywistość. Spójrz na ten obraz w Płocku, na widownię. Wszyscy są tu mocno zainteresowani występem, tylko jedna osoba, z mocno skwaszoną miną, patrzy w bok. Zatrzymałam się na tej twarzy i zaczęłam zastanawiać się, dlaczego on jeden nie patrzy na naszych bohaterów. Nie podoba mu się? To dlaczego nie opuści występu, tylko siedzi, jakby mu kazano? Potem poczytałam trochę o perypetiach moich bohaterów z cenzurą, bo w owym czasie wszystkie występy musiały być akceptowane przez cenzurę, a urzędnicy czasem sprawdzali, czy to co dzieje się na scenie, jest zgodne z opisem. I uznałam, że w tej znudzonej postaci Marianna mogła sportretować właśnie takiego nieżyczliwego urzędnika. Z tej jednej, odwróconej w bok twarzy i kilku dokumentów zrekonstruowałam sobie porządny kawałek opowieści.
Musiałaś posiłkować się wyobraźnią także dlatego, że wiarygodnych dokumentów na temat Razik jest niewiele. W posłowiu opisujesz jak ucieszyłaś się, gdy znalazłaś dziennik Marianny. Uznałaś, że wreszcie będziesz miała autobiografię bohaterki, a potem okazało się, że tam też jest niewiele, głównie kwoty wydatków. Na ile więc ta Marianna Razik jest osobą z tych nielicznych i niekompletnych dokumentów, a na ile twoją Marianną?
– Zaczęłam od czytania relacji gazetowych. Marianna Razik pod koniec życia, już jako malarka, stała się sławna, zdobyła nawet Nagrodę Kolberga. Wtedy też wielu dziennikarzy zainteresowało się taką emerytowaną cyrkówką, która na starość stała się nagradzaną malarką. Pisano o niej dużo, głównie w dziennikach regionalnych. Problem w tym, że te teksty, jakkolwiek bardzo barwne, bo inaczej się o Mariannie pisać nie dało, są ze sobą sprzeczne jeśli chodzi o fakty. Nie zgadzają się daty, liczby, detale, oraz rzeczy całkiem podstawowe – jedni piszą, że Razikowie jeździli wozem cyrkowym, inni, że w ogóle nigdy nie mieli wozu, czasem nawet ich pseudonimy są inne…
Pojawia się Contessa Baltica.
– Nie wiadomo skąd. Zastanawiałam się, czy to dziennikarze przekłamywali informacje, czy też Mariannę zawodziła pamięć. Ta ostatnia wersja raczej odpada, bo rozmawiałam z ludźmi, którzy utrzymywali, że do końca życia pamiętała wszystko i to dokładnie. A może ona sama lubiła kreować opowieść o swoim życiu?
I nagle się okazało, że Muzeum Mazowieckie w Płocku ma jej autobiografię, spisaną jej własną ręką. To było kilkadziesiąt stron, więc strasznie się ucieszyłam, że nareszcie u źródła sprawdzę, jak było naprawdę. I faktycznie: dzieciństwo – biedne, wiejskie – jest bardzo dokładnie opisane, bardzo detalicznie jest opowiedziany też czas wojny, troszkę się różni od doniesień gazetowych, potem przechodzimy do pięknie opisanego poznania Franciszka, czyli Arnolda, i nagle dochodzimy do momentu, który mnie interesował najbardziej, czyli tej ich dwudziestoparoletniej cyrkowej podróży po Polsce. A tutaj, niestety, zaskoczenie, bo Marianna całe te dwadzieścia trzy lata skwitowała ledwie paroma akapitami i to bardzo, ale to bardzo ogólnymi, żeby potem szybko przejść do przepisywania proroctw pewnej mistyczki. Taki mi wykręciła numer!
Może już była znudzona, bo poprzednie okresy opisała bardzo szczegółowo, może myślała, że jeszcze do opisywania tych cyrkowych historii powróci. Może wreszcie – i ta myśl była mi najbliższa – nie chciała niszczyć tej swojej legendy, może bliższe były jej te gazetowe, nawet jeśli ze sobą sprzeczne, barwne opowieści, niż proza wędrownego życia. Te domniemania były bardzo zapładniające twórczo.
Wspominasz w książce, że miałaś z Marianną przeżycia mistyczne, polegające na tym, że co sobie o niej wymyśliłaś, co musiałaś wymyślić z braku w danym momencie rzetelnych informacji, szybko okazywało się prawdą, potwierdzaną w rozmowach z ludźmi, którzy znali twoją bohaterkę. To w pewien sposób koresponduje z mistycyzmem samej Marianny, której choćby przyśnił się pseudonim.
– Mnie się bardzo udzielił jej sposób widzenia świata, ta magiczność trochę słowiańska, u niej pomieszana z katolicyzmem. Ona faktycznie wierzyła i w znaki, i w sny. Sny nawet spisywała – miała ich całe kalendarzyki zapisane drobnym maczkiem. W pewnym sensie rzeczywiście udzielił mi się ten mistycyzm w chwili, gdy zaczęłam się zastanawiać, czy mi wypada dopisywać autentycznej postaci myśli, uczucia, emocje, niektóre przygody. Napisałam choćby scenę, jak Marianna maluje paznokcie i patrzy pod światło, jak prześwitują przez nie promienie słońca, a potem pomyślałam: scena ładna, ale, jak mówią amerykańscy scenarzyści, „wyrzucaj ulubione”, a poza tym nie wolno mi aż tak zmyślać. I nagle dwa tygodnie później spotkałam się z panem, który stwierdził, że Marianna, choć pod koniec życia mieszkała na wsi, zawsze miała bardzo piękne, zadbane dłonie i kolorowy manikiur. Dbała o to. Ten epizodzik dodał mi odwagi, zaczęłam więc trochę śmielej domyślać jej przygody, treść występów, sceny z życia, tak głęboko weszłam w tę postać, że często te moje intuicje i rekonstrukcje potwierdzały się w rozmowach ze świadkami, a wtedy wchodziły do książki.
Ta historia to – jak wspomniałaś – głównie lata powojenne, od roku 1945 do 1968, co oznacza, że jest to twoja pierwsza powieść historyczna. Jak ci się pisało taką powieść, bo jak sądzę, to zupełnie inna praca, niż pisanie powieści współczesnej?
– To było strasznie trudne, ale i fascynujące. Maturę zdałam z niewielką znajomością historii, trochę złośliwie dodam, że może dlatego, że w liceum uczył mnie jej Jan Żaryn. Najpierw więc musiałam sobie w głowie zrekonstruować czasy powojenne. Przy czym mniej mnie interesowały przemiany polityczne, a bardziej zwykła codzienność prowincji. Tylko skąd ją wziąć? I wtedy trafiłam na niesamowite źródło – przesiedziałam dobrych kilkanaście dni w czytelni, studiując roczniki tygodnika „Przyjaciółka”. Okazało się, że ten tygodnik był takim powojennym googlem dla kobiet ze wsi i małych miejscowości. Pisały do „Przyjaciółki” listy z pytaniami, w odpowiedzi dostawały porady i wsparcie. W listach nie pada nigdy słowo „depresja” ani „trauma”, ale pada słowo „smutek” albo „już mi się nie chce żyć”. Z listów widać wyraźnie, jak straszna była bieda, jakie były kłopoty z wychowywaniem dzieci straumatyzowanych przez wojnę, jak wiele kobiet zostało samych z tymi dziećmi, bez możliwości zarobku, można przeczytać, co jadły, w co się ubierały, w jakich warunkach mieszkały, czym się martwiły.
I w ten sposób powoli rekonstruowałam sobie prowincjonalną codzienność tamtych czasów. Trochę też z tego dałam bohaterce, np. buty, które jej mąż zrobił z korka, to były buty z jednego z pierwszych powojennych numerów „Przyjaciółki”.
Opisujesz też tło, w którym żyją twoi bohaterowie. Najbardziej wstrząsający obraz to chyba ten pokazujący spacyfikowaną wieś, domy otoczone grobami.
– Chciałam pokazać strasznie zranioną Polskę i zderzyć ją z tym, co nieśli Razikowie. Swoje powołanie widzieli w bawieniu ludzi, którzy na godzinę czy półtorej zapomną o tym, co ich spotkało dawniej i co teraz ich czeka w domu. Oczywiście Razikom też nie było łatwo, przeciwnie – oni przecież nigdzie nie zatrzymywali się na stałe i przez dwadzieścia trzy lata tylko na zimę, poza sezonem, gdzieś wynajmowali pokój. W ten sposób pewnie też może trochę uciekali przed rzeczywistością.
Już w trakcie pisania stwierdziłam, że strategia życiowa Marianny, oparta trochę na zabawie, trochę na ucieczce przed cierpieniem, i mocno na sztuce, jest mi bliska i chciałabym nią zainspirować czytelniczki i czytelników.
Tak naprawdę w pewien sposób wypełniasz swoja książką testament Marianny Razik. W notatkach, do których docierasz, napisała, że chciałaby, aby „z ich wędrówki księga powstała”. No i księga powstała, i to niezwykła, bo w zasadzie oddajesz Mariannie głos, pisząc powieść w narracji pierwszoosobowej.
– Mój znakomity redaktor, Piotr Chojnacki, bardzo się zdziwił, kiedy w posłowiu przeczytał, że Marianna już dawno nie żyje, bo był pewien, że ja moją bohaterkę po prostu nagrywałam. To był dla mnie chyba największy komplement.
Tak, chciałam jej oddać głos, bo stwierdziłam, że dużo ciekawiej będzie, jeśli to Marianna będzie o sobie mówić, ona zupełnie inaczej opisze ich świat, niż opisałby go narrator trzecioosobowy.
O Mariannie Razik powstały co prawda dwa filmy dokumentalne, ale jeden z nich to etiuda. Tak naprawdę od czasu jej śmierci w 2000 roku niewiele o niej słychać. Po lekturze twojej książki aż trudno uwierzyć, że postać tak nietuzinkowa jest w zasadzie nieznana.
– Dlatego się nią zainteresowałam, bo stwierdziłam, że to historia nie gorsza, niż wiele innych, także tych filmowanych za granicą, a my nie mamy o niej pojęcia. Nie wiemy nic o odważnej dziewczynie, która rzuciła się ze świeżo poznanym mężem w nieznane i przed ponad dwadzieścia lat robiła coś, o czym początkowo nie miała pojęcia. A do tego szybko okazała się w tym świetna. Mam wrażenie, że mnóstwo ciekawych postaci czeka jeszcze na odkrycie, może niektóre z nich uda się odkryć mnie.
Kiedy mówisz o Mariannie, mówisz z uwielbieniem, fascynacją, zaangażowaniem, Czy z takiej postaci, po iluś miesiącach pisania książki, a wcześniej dokumentowania, da się „wyjść”?
– Naprawdę nie jest łatwo. Kiedy przyjechaliśmy dziś do Muzeum, z autentycznym wzruszeniem podchodziłam do obrazu, od którego wszystko się zaczęło. Przebywanie tutaj jest dla mnie podwójnie cenne, bo raz, że nagrywamy ten świetny kawałek dla Zupełnie Innej Opowieści, a dwa, że znowu mogę sobie trochę z Marianna poobcować, z tą jej bajkową, niezwykłą, słoneczną osobowością.
Spojrzałam właśnie na wiszące tutaj jej zdjęcie – starszej pani, która patrzy na nas z filuternym uśmiechem – i pomyślałam sobie: jak dobrze, że napisałam tę książkę.
Nad czym teraz pracujesz?
– Zostaję w klimatach wiejskich. To trochę literacko nieodkryta kopalnia tematów, faktów, nastrojów, rzeczywistości, przez wielu traktowana wciąż po macoszemu. Mój tata pochodzi ze wsi, więc ta wieś zawsze była jakoś obecna w naszym domu, choć mieszkamy w Warszawie. Pewnego dnia tata dostarczył mi pamiętniki swojego ojca, a potem pokazał własne i stwierdziłam, że to świetny materiał na sagę o rodzinie chłopskiej. Tym bardziej, że ta moja wiejska rodzina była trochę nietypowa, bo zawsze stawiała na wykształcenie. Byli pierwszymi we wsi, którzy prenumerowali gazetę, pierwszymi, którzy czytali książki, pierwszymi, którzy posłali dziecko na studia. Ale pisanie to znowu wyzwanie, bo w źródłach historycznych pisze się mało o codzienności wsi – zaglądam do książki o historii wnętrz i widzę wnętrza mieszczańskie, szlacheckie, chłopskich brak. W albumach o historii ubioru czy historii kuchni – to samo. A przecież w owym czasie na wsi mieszkało trzy czwarte Polaków, my niemal wszyscy z chłopów jesteśmy, a jakoś się tego dziedzictwa wyrzekliśmy. Dołożę kamyczek do odzyskiwania tej pamięci.
Rozmawiał Przemysław Poznański
*Anna Fryczkowska – pisarka i scenarzystka, absolwentka filologii włoskiej na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenariopisarstwa w PWSTFiT w Łodzi, współautorka scenariuszy do seriali „Przystań”, „Na Wspólnej” i „Barwy szczęścia”, autorka m.in. powieści „Kobieta bez twarzy”, „Starsza pani wnika” (nagroda główna festiwalu Pióro i Pazur), „Z grubsza Wenus”, „Sześć kobiet w śniegu (nie licząc suki)” (Róża Gali w kategorii Książki”, „Żony jednego męża”, „Równonoc” (nominacja do nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia), „Wdowinek” i „Cyrkówka Marianna”.