Co pisarze polecają do czytania w czasie Świąt i w końcówce roku? Zobaczcie propozycje Dawida Kornagi, autora m.in. „Gangreny”, „Rzęs na opak”, „Berlinawy” i „Przerwanego snu Kashi”.

Johanna Frid, „Zazdrość, albo płoń, Oslo, płoń”, przełożyła Patrycja Włóczyk (Stara Szkoła)”: Mocno autobiograficzna, ekshibicjonistyczna, ale ze skandynawskim umiarem, tu mniej, tu trochę, a tam to już w ogóle. W prostej, choć nie pozbawionej dramaturgii fabule generalnie wszyscy są dobrzy. Nawet ta „zła” jest OK. Na początku powieść niezmiernie wciąga, potem nieco zwalnia jak zaprogramowane przez fabrykę Volvo. Co nie znaczy, że nie chce się jej dojechać do końca, by się dowiedzieć, czy tytułowe Oslo spłonie, czy też nie. Autorka śmiało pisze o swojej endometriozie, operacji, puszczanych gazach. No i zazdrości. Straszliwej. Takiej obsesyjnej, praktycznie mało uzasadnionej, jednak tak upierdliwej, że chłopak narratorki to musi być jakiś święty. Ja to bym ją dawno przegonił, bo wiadomo, że nic z tego na dłuższą metę nie będzie. Może oprócz gotowej historii na debiut literacki. Brawa dla Johanny Frid, kiedy wprost pisze o sobie „brzydka”. To trochę autorska przekora, ale sama chciała, sociale nie kłamią, do urodziwych nie należy. Co sporo wyjaśnia w kontekście jej rywalki, norweskiej bogini o płomiennych włosach. Ale taki tej autorki patent na rozpoznawalność. Podsumowując, to doskonały prezent dla naszych partnerów, jeśli chcemy im coś przez to powiedzieć. I dla wszystkich, co mają dosyć skandynawskich kryminałów, za to lubią skandynawskie klimaty.

J. D. Vance, Elegia dla bidoków, przełożył Tomasz S. Gałązka (Marginesy): O ile „Oslo” jest autobiograficznym wyznaniem ubranym w powieść, a raczej długie opowiadanie, to słynna już „Elegia” z założenia należy do non-fiction. Kto obejrzał świeżo wystreamingowany film, może mieć poczucie lekkiego rozczarowania. Że o co tyle zachodu? Kolo się wybił, przeszłość go dopadła, lecz nie aż tak tragicznie jak niejednych upadłych z wysokiego siodła. Fakt, kiedy Ameryka kojarzy ci się z Nowym Jorkiem albo światem Hollywood, można naprawdę dać się zaskoczyć, i to pozytywnie, elegią. Oto „zwyczajny” przeciętniak z „Pasa Rdzy”, Ameryki tak zwyczajnej jak zwyczajne są i przedmieścia naszych miast, nie mówiąc już o rasowych dziurach i śmiesznych nazwach miejscowości, więc oto ten bidok śmiało snuje swoją zwyczajną opowieść. Kibicujemy mu. Wychodzi więc na prowadzenie. Przeskakuje swoją klasę społeczną. A może coś więcej, stan umysłu. Sam pochodzę z Podkarpacia, być może to nasz „Pas” czy „PiS”. Ale można się naprawdę wyrwać, cokolwiek to znaczy dla każdego, nie deprecjonując swojej rodziny czy miasteczka. Natomiast co dobre w amerykańskich bidokach, nawet ich religijność jest wyluzowana, żadnej spiętej katolickiej dupy. Świetny prezent dla ludzi, których szanujemy i wiemy, że się nie obrażą, jakoby tytuł miał sugerować coś więcej o nich samych.

Marek Krajewski, Moloch (Znak): Nie przepadam za kryminałami. Nawet za książkami, które nimi nie są, lecz chytrze się na takie niby niewinnie pozują, licząc na zwiększoną sprzedaż. Takiego! Męczy mnie obligatoryjna gatunkowość. Ale nie ma co marudzić, jest jak jest, każdy sypia z tym, z kim chce, tak każdy czyta, co lubi. Słynny cykl Krajewskiego o Mocku jest kochankiem, do którego regularnie się wraca. Wiedząc, że zapewni kilka nocy intensywnej czytelniczej przyjemności. Autor, mimo że od lat pływa w tym samym jeziorze retrokryminału, dzięki porywającemu językowi i obyczajowej odwadze, a także niekiedy za bardzo skomplikowanej, naciąganej, wręcz ocierającej się o klasyczny przesadyzm intrydze wciąż na nowo pozostaje atrakcyjny. Chce się z nim nie tylko być, chce się go spożywać co jakiś czas jak ulubione, choć męczące danie, coroczny bal, jakąś obligatoryjną ucztę. To gwarantowana wyprawa do mrocznego świata degeneratów, zboczeńców, zwichrowanych osobników. Co akurat ma swój potencjał dramaturgiczny. Dlatego „Moloch” to 110 proc. Krajewskiego w Krajewskim, czytajmy go, aż się w końcu znudzi, zobojętnieje. Czego na pewno mu nie życzę, bo to dobry pisarz kryminałów est. Jeśli szukasz wysmarowanego literacko prezentu dla bliskiego ci kryminalisty, to już masz. Zbrodnia, znaczy, zakup doskonały.

Robert Harris, Drugi sen, przełożył Andrzej Szulc (Albatros): Stroniłem od dystopii, dopóki sam pierwszej nie popełniłem pod postacią powieści. A potem doszło kilka opowiadań. Przyznam: wciągnęło mnie. To bawienie się w mrocznego proroka bez polisy pewności. W przypadku Harrisa problem jest taki, że to komercha tak ogólnie. I nic tego nie zmieni, nawet zachwyty blurbów, że mamy do czynienia z wszechstronnym pisarzem, który spokojnie ogarnia w powieściach starożytność, potem przeskakuje na plan drugiej wojny światowej, po drodze jeszcze machając parę tomów o ważnych sprawach z XIX wieku, o których film nakręci później Polański. Kto wie, może i rzeczywiście Harris to taki Brown, tylko bez męczących teorii spiskowych i stylu literackiego pierwszoklasisty, nie obrażając pierwszoklasistów. Nie zmienia to faktu, że jest popowym fachurą. Dobrze pisze, nawet w przekładzie, dobrze opowiada to wszystko. Nie ściemnia. Ma ostry pazur na zabobony. Jest mistrzem dramaturgii. Bogiem świetnie stworzonej fabuły, do tego niebanalnej. Nie mnoży infantylizmów. W efekcie nie wstyd dać jego książki w prezencie. Szczególnie tej, niejako dystopijnego rewersu do „Imienia róży”. Powieści Harrisa są jak dobrze zmrożone shoty, zawsze jak trzeba, zawsze działają. Więc do opróżnienia w kilka wieczorów.

Karolina Sulej, Rzeczy osobiste (Czerwone i Czarne): Czy wypada podarować taką pozycję na Gwiazdkę? Tym bardziej wypada! Zważywszy, że kilkadziesiąt lat temu, w obozach koncentracyjnych, żadnych Wesołych Świąt nie było. Przeczytałem tę książkę od deski do deski. Co wcale nie takie oczywiste i łatwe. Gdzieś na 3/4 całości dopadło mnie zmęczenie. Jakiś taki wewnętrzny ból, ustawiczne myślenie o ofiarach. To było wskazane i konieczne – ile można przebywać tam, w tych wszystkich Auschwitzach-Birkenauach, które dla obecnych młodziaków są już czystym wpisem w Wiki. A nie konkretnym wspomnieniem, jak ktoś ich pradziadka w łachy obozowe przebrał, z człowieczeństwa odarł, w końcu pod prysznic cyklonowy zagonił, następnie zwłoki do pieca wrzucił, z nakazem wyjścia przez komin. Sulej pod pretekstem „mody” obozowej wnosi swoją cegiełkę do historii, kiedy to ludzie ludziom zgotowali i zagazowali ten los. „Rzeczy osobiste” to prezent dla osób, które nie żyją tylko lepszą na sto procent przyszłością. Prezent dla tych, którzy nie łykają bezkrytycznie dyktatu fashion. I dwa razy się zastanowią, kiedy Vogue czy Elle upomni się o prawa kobiet, prezentując kolejną roznegliżowaną celebrytkę, że niby ona tu cycem świeci, gdyż walczy o prawa kobiet, oprócz usilnej walki o stan swojego i tak już napompowanego konta.
Przeczytaj także: