Wystawiając bohaterów „Płynąc w ciemnościach” na liczne pokusy każe im Tomasz Jędrowski dokonywać jednoznacznych wyborów – takich, jakich wymagają trudne czasy, czasy reżimu. Między dobrem a złem, między uczciwością a koniunkturalizmem.

Gdy płyniesz w ciemnościach, każda zła decyzja może skończyć się tragicznie. Gdy żyjesz w opresyjnym komunistycznym państwie, takim jak choćby Polska lat 80. ubiegłego stulecia, musisz dokonywać wyborów jednoznacznych, bo nikt nie pozwoli ci być jedną nogą wśród protestujących, a drugą tam „gdzie stało ZOMO”. A jednak Ludwikowi, narratorowi powieści, długo udaje się stać w rozkroku – i choć światopoglądowo bliżej mu do przeciwników reżimu, to przecież daje się raz po raz skusić zakazanym owocem luksusu, oferowanego przez popleczników ustroju. Czasem z konieczności, z musu, czasem dla kaprysu.
Jego wewnętrzne zmagania z pokusami – często po młodzieńczemu naiwne, pełne sprzecznych uczuć, niekonsekwencji – są w zasadzie prawdziwą osią tej opowieści. Tak jest od chwili, gdy na obozie pracy dla studentów, które w tamtym systemie miały zbliżać inteligencję do ludu pracującego miast i wsi, Ludwik poznaje Janusza. Zakochuje się w nim bez pamięci, romantycznie. Widzimy to nawet w języku narracji, pełnym niedopowiedzeń lub barwnych porównań w opisach seksu. Ludwik zdaje się ignorować to, że jego wybranek jest zdeterminowany, by zrobić karierę w Partii.
Na początkowym etapie, etapie budowania relacji, spełniania się z w fizycznej i duchowej bliskości nie ma to jeszcze wielkiego znaczenia, polityczne deklaracje Janusza kończą się co najwyżej zdziwieniem Ludwika. Zmienia się to jednak, gdy rozbity gdzieś z dala od ludzi namiot zastępują warszawskie kamienice, gdy dalsze życie i kariery bohaterów coraz bardziej zaczynają zależeć od tego, po której stronie się opowiedzą.
Przeczytaj także:
Teraz widzimy, że Ludwik miota się. Z jednej strony angażuje się w walkę z dyktaturą, rozrzuca ulotki, odczuwa wręcz fizycznie mdłości na informację, że suto zakrapiana impreza za miastem, na którą go zaproszono, odbywa się za pieniądze osoby z obozu władzy. Z drugiej strony jest w stanie wyciągnąć rękę po pomoc do osoby z tamtej strony barykady, ulega pokusie wykorzystania znajomości, by uzyskać wymierną korzyść, lub uniknąć potencjalnych kłopotów.
Ten stan niezdecydowania, rozważania czy ulec pokusie rezygnacji z wygodnego życia i zrobić z siebie bohatera, towarzyszy mu także później, gdy już – co wiemy z pierwszych rozdziałów – wyjeżdża w końcu do Nowego Jorku, by z odległości patrzeć na medialne relacje z kraju owładniętego stanem wojennym.
Janusz takich dylematów nie ma. O ile Ludwik to ten „romantyczny”, o tyle Janusz jest do bólu „rozważny”. Owszem, on też ulega pokusie, i to niejednej, ale jest to pokusa wykorzystania – wręcz cynicznego – nadarzających się okazji. Od początku stąpa twardo po ziemi i choć to on podrywa Ludwika, to romans z kolegą nie jest dla niego problemem tylko do chwili, gdy nie okaże się problemem w kraju, gdzie homoseksualizm traktowany jest jak największe zło i zdecydowanie wykluczyłby z kariery w aparacie reżimu. Bo Janusz ma jasny plan na przyszłość, w którym brakuje miejsca na światopoglądowe dylematy. Jest więc całkowitym przeciwieństwem Ludwika, wszak w istocie zagubionego w swojej seksualności oraz wyborach politycznych i tych życiowych.
Przeczytaj także:
Bo „Płynąc w ciemnościach” zbudowane jest na kontrastach. Różnice między bohaterami to tylko jeden z nich. Historia wszak cały czas przeplata sceny nowojorskie i warszawskie, w tych drugich z kolei zderzając ze sobą codzienną biedę siermiężnego okresu schyłkowego PRL-u, brak podstawowych produktów i fatalną opiekę medyczną z przepychem „klasy panującej”, której wszechwładzę symbolizują niemal orgiastyczne hulanki, ekskluzywne trunki i wyszukane potrawy oraz prywatny lekarz z polecenia. Ten kontrast, nawet jeśli chwilami przerysowany, pozwala lepiej pokazać mechanizm ulegania lub opierania się pokusom, podejmowania wyborów, które albo pozwalają dalej płynąć, albo utonąć. Nawet jeśli każdy z bohaterów utrzymywanie się na powierzchni i tonięcie i tak rozumie inaczej.
Ale jest tu i inny kontrakt – między powieścią historyczną, a uniwersalną przypowieścią. „Płynąc w ciemnościach” to książka teoretycznie zaczepiona w konkretnym miejscu i czasie, a jednak motto z „Ubu Króla” („w Polsce, czyli nigdzie”) oraz jasna zapowiedź, że pewne fakty, w tym topografia, zostały celowo zmienione, naprowadza nas na trop, by nie skupiać się podczas lektury na poszczególnych elementach scenografii. W istocie jest ona bowiem zbitką obrazów-symboli, żeby nie powiedzieć klisz, uproszczeń – dla nas, Polaków, często aż nazbyt oczywistych (jak wspomnienie słynnego zdjęcia Chrisa Niedenthala z czołgami na tle kina Moskwa i szyldem reklamującym „Czas Apokalipsy”). Bo nawet jeśli dla pierwotnych adresatów powieści, a więc osób anglojęzycznych, z pewnością są one bardziej egzotyczne, to stanowią tylko elementy tła, które w zasadzie podmienić można na dowolne inne, nawiązujące do reżimów stawiających ludzi często przed życiowymi dylematami.
I to być może jest w powieści Jędrowskiego najważniejsze, choć wielu z nas zasmuci: to nie jest powieść o niemożliwej miłości w komunistycznej Polsce. Jej filmowa adaptacja mogłaby równie dobrze rozgrywać się we współczesnej Rosji, czy w Chile lat 80. XX wieku. To zatem opowieść o niezmiennej konieczności wyboru między dobrem a złem, między uczciwością a koniunkturalizmem. A dzięki temu może być aktualna zawsze i wszędzie.
Tomasz Jędrowski, Płynąc w ciemnościach (Swimming in the Dark)
Przełożył Robert Sudół
OsnoVa, Warszawa 2020