filmy

Imperatyw śmiechu | Joker, reż. Todd Phillips

„Joker” to filmowa opowieść o rodzącym się szaleństwie jednostki, które trafia na podatny grunt szaleństwa, ogarniającego świat. To opowieść pełna cierpienia, bólu i przemocy.

Śmiech Arthura Flecka – brawurowo zagranego przez Joaquina Phoenixa – nikogo nie bawi. Nawet jego samego. Bo jest to śmiech nerwowy, wymuszony, stanowiący neurologiczną reakcję na bodźce, jakich dostarcza bohaterowi otaczająca go rzeczywistość. Na przemoc, okrucieństwo i zwykłą obojętność. To imperatyw śmiechu, reakcja obronna, pierwsza z masek, jakie przyszły Joker zakłada po to, żeby przetrwać. Śmiech niemający nic wspólnego z nastrojem wesołości – wręcz przeciwnie: idąc śladem gogolowskim można by go wręcz nazwać śmiechem przez łzy.

Bo bohaterowi nie jest łatwo – wokół szaleje kryzys, który jak zawsze dotyka tylko najniższych warstw społecznych. Z jednej strony brakuje pracy, obcinane są programy pomocy społecznej, a z drugiej strony klasy uprzywilejowane (reprezentowane przez korporację Thomasa Wayne’a, który tu bodaj po raz pierwszy w filmowej historii spod znaku Batmana jest postacią ukazaną w negatywnym świetle) – choć mają się znakomicie – ani myślą o redystrybucji dóbr, o sprawiedliwym dzieleniu się zyskiem z tymi, którzy przez lata wypracowywali ten dochód. Jedną z takich osób jest Penny Fleck, matka Arthura, obsesyjnie zapatrzona w Wayne’a, oczekująca, że wyciągnie on do niej pomocną dłoń. Nic takiego rzecz jasna się nie dzieje, co tylko pogłębia frustrację przyszłego Jokera.

Bo „Joker” Todda Phillipsa to film o szaleństwie jednostki, które narasta wskutek innego szaleństwa – świata niezdolnego do empatii, zachłyśniętego sukcesem elit, pogardzającego tymi, którym się nie powiodło, co doskonale ilustruje choćby scena, w której widzimy kino pełne zamożnych ludzi świetnie bawiących się na „Dzisiejszych czasach” Charliego Chaplina – paradoksalnie będącego satyrą z idei społeczeństwa przemysłowego.   

Fleck jest kolejnym wcieleniem bohatera Chaplina – to facet sporo po czterdziestce, który wciąż mieszka z matką i łapie fuchy pracując w podrzędnej agencji jako klaun, choć wciąż jeszcze marzy o karierze standupera. Tak jakby tylko śmiech publiczności, śmiech z jego dowcipów, śmiech „jasny”, prawdziwy, mógł zniwelować ten śmiech „mroczny”, nieautentyczny, jaki on sam zmuszony jest artykułować w różnych sytuacjach często budzących zażenowanie i irytację. Marzy też o udziale w kultowym telewizyjnym show Murraya Franklina (doskonale zagranego przez Roberta de Niro) – odzwierciedlającym de facto wszystko to, czego Arthur nienawidzi: cynizm i pogardę uprzywilejowanych wobec tych, którym się nie powiodło.

Bohater nie rozumie tego – przynajmniej z początku – poddając się charme’owi prowadzącego, dając się zwodzić medialnym manipulacjom, ulegając swoim marzeniom i ambicjom. Moment, w którym bohater zrozumie swój błąd, w którym przejrzy na oczy, będzie zresztą jedną z najwymowniejszych, najbardziej symbolicznych symbolicznych scen przemiany Flecka w Jokera.

Bo Arthur Fleck pojmie w pewnym monecie, że żyje mrzonkami, że wszystko co dobre w jego życiu jest w istocie imaginacją i że – co jeszcze ważniejsze – jako osoba ze społecznym nizin nie jest w stanie zmienić reguł otaczającego go świata inaczej niż reagując przemocą.

Oczywiście Fleck jest szaleńcem, osobą psychicznie chorą, zmagającą się z natręctwami, a przy tym intelektualnie opóźnioną, niezdolną – w zasadzie przez cały czas, nawet po przemianie – do racjonalnego odbierania rzeczywistości. Jego postawa jest więc przerysowaniem postaw tych, którzy również odczuwają rozczarowanie życiem, jakie im zafundowano. Szaleństwo wzmacnia reakcje, niweluje szarości, rysując w umyśle bohatera przesadnie ostry kontrast między poniżanymi a poniżającymi. Ale to nie znaczy, że w swojej niezgodzie Fleck nie ma racji – być może znowu po raz pierwszy w historii z uniwersum Batmana, Joker jest postacią, której współczujemy, którą rozumiemy i którą w jakimś stopniu wspierany, nawet jeśli nie popieramy jego metod.

Todd Phillips stylizuje swój film na przełom lat 70. i 80. XX wieku – mówi nam o tym nie tylko scenografia, ale też znakomite, bo niemanieryczne w odtwarzaniu stylu filmowania charakterystycznym dla epoki, zdjęcia Lawrence’a Shera, a także zupełnie niekomiksowa czołówka.  Reklama filmu „Wybuch” na jednym z kin umieszcza akcję „Jokera” nawet precyzyjniej, bo w 1981 roku, co ostatecznie nie ma jednak wielkiego znaczenia. Chyba tylko takie, że film może stanowić – chronologiczny, bo nie stylistyczny – prequel „Batmana” Tima Burtona: Jack Nicholson grający tam Jokera miał 52 lata, a film wszedł na ekrany w 1989 roku, a zatem osiem lat po domniemanej akcji „Jokera”. Tymczasem za osiem lat Joaquin Phoenix skończy 53 lata, będzie więc rówieśnikiem Jokera z „Batmana” Burtona.

Ale czas i miejsce akcji (Gotham to tylko nazwa dla miasta jak każde inne) nie są tu istotne. Siłą filmu Phillipsa jest to, że daje nam bohatera uniwersalnego, który doskonale sprawdziłby się poza uniwersum DC, podobnie jak cała ta opowieść o szaleństwie. „Joker” nie oferuje nam komiksowych uproszczeń, nie epatuje nawiązaniami do serii o Batmanie (choć nie zabraknie kultowej sceny znanej z wielu filmowych odsłon tego cyklu czy takich nazw jak szpital Arkham), skupia się na pokazaniu psychologicznego portretu kogoś, kto szaleństwem odpowiada na szaleństwo świata, stając się jednocześnie zarzewiem innego zbiorowego szaleństwa. Phillips bawi się częstym motywem ze swojego filmu, czyli maską – stylizuje „Jokera” na obraz sprzed niemal czterdziestu lat, żeby opowiedzieć nam historię, której mógłby spokojnie – za Chaplinem – nadać tytuł „Dzisiejsze czasy”.

Joker, reż. Tod Philips
Warner Bros. Pictures 2019

%d bloggers like this: