wywiad

Elżbieta Turlej: Źródło radości emanuje od środka | Rozmawia Małgorzata Żebrowska

Z jednej strony zdarzały mi się – w mniejszości – rozmowy z kobietami zrozpaczonymi, chcącymi, by cały świat dowiedział się o krzywdzie, jakiej doznały, wierząc mediom, że jest możliwe osiągnięcie szczęścia poprzez fizyczną doskonałość. Czuły się oszukane i chciały to wykrzyczeć światu. Ich emocje sięgały zenitu. Z drugiej strony stał tłum milczących kobiet – były zdziwione, gdy mówiłam, że zostały skrzywdzone – mówi Elżbieta Turlej, autorka książki “Naciągnięte. Jak Polki uwierzyły, że tylko piękne będą szczęśliwe”. Rozmawia Małgorzata Żebrowska.

Elżbieta Turlej

Małgorzata Żebrowska: Jednym z głównych wątków twojej książki jest to, jak media wpływają na samoocenę kobiet i jak ją zmieniają. Czy łatwo było Ci pisać o mechanizmie, który współtworzyłaś, będąc dziennikarką i twórczynią współczesnej prasy kobiecej?

Elżbieta Turlej: Gdy pisałam tę książkę, pomyślałam, że muszę być maksymalnie szczera wobec siebie i kobiet, będących jej bohaterkami i czytelniczkami. Mogłabym pisać, że media naginają rzeczywistość, manipulują, mogłabym się od nich dystansować. Ale ja też miałam wpływ na charakter współczesnej prasy kobiecej, ja ją współtworzyłam. Trzeba było to przyznać. Zrobiłam to z dużą niepewnością, bałam się, że jak się przyznam, ludzie przekreślą wszystko inne co napisałam, całą działalność reporterską, w przekonaniu, że w niej również naginam rzeczywistość.

Przyznam ci się: współtworzyłam miejską legendę –  dietę tasiemcową. W artykule do miesięcznika dla kobiet opisałam proceder, który nigdy nie miał miejsca – produkcję specjalnych tabletek odchudzających, zawierających jaja tasiemca, które następnie rozwijają się w dorosłą postać tego pasożyta. Tasiemiec pochłania to, co zjadamy, przyczyniając się do utraty wagi, a my – szczupłe i zadowolone – pozbywamy się go przy pomocy kolejnej tabletki.

Pamiętam tę historię doskonale!

– Na potrzeby książki „Naciągnięte” krok po kroku zrobiłam sobie rachunek sumienia. Celem tamtego tekstu było przestraszenie kobiet, wyprowadzenie ich z równowagi, przyzwyczajenie do naszej gazety. Miały kupować kolejne wydania, zaintrygowane nowatorską dietą-cud.

Miałaś świadomość, że taka bajka może komuś zaszkodzić?

– Nie. Czułam się jak członkini zorganizowanej grupy przestępczej, miałam poczucie bezkarności i mocy. Odpowiedzialność rozmyła się między inne kobiety – bo większość redakcji to kobiety.

Dopiero gdy zaczęłam zbierać materiały do książki odkryłam, że mój tekst był kamyczkiem dla lawiny. Handel tasiemcem rozkwitł, reklamy „środka na odchudzanie” używały słów z moich tekstów. Śniadaniówki mówiły o diecie tasiemcowej, portale plotkarskie opisywały ten proceder. Nikt tych pastylek nie widział, nikt nie widział zadowolonych klientek, ale każdy wierzył, że istnieją.

Co ci to powiedziało o mediach?

– Jeżeli mamy dobrą sprzedaż i reklamodawców, jesteśmy nie do ruszenia. Jeżeli mamy grupę wsparcia, sponsorów, czytelników, możemy napisać wszystko. Tak naprawdę zrozumiałam, że zrobiłam coś złego, dopiero gdy dotarłam w trakcie researchu do młodej dziewczyny borykającej się z nadwagą. Zwierzyła mi się, że dieta tasiemcowa była jej ostatnią deską ratunku.  Chciała popełnić samobójstwo, kiedy nie zadziałała. Uświadomiłam sobie wówczas, że ta historia wcale nie była śmieszna. Przyniosła krótkotrwałe zyski, ale jej koszty społeczne były ogromne.

To cię zszokowało?

– Oczywiście, bo współtworzyłam miejską legendę, która okazała się niebywale niebezpieczna. To naprawdę był dla mnie szok. Zobaczyłam, jaką siłę rażenia mają media. Szczególnie teraz, gdy internet jest jak huragan, który może dosłownie zmieść człowieka z powierzchni ziemi.

Wróćmy do książki i jej bohaterek. Co to za kobiety? Czy łatwo je było namówić na współpracę?

– Przy pracy nad książką miałam do czynienia z dwoma typami kobiet: kobietą, która krzyczy i kobietą, która milczy. Z jednej strony zdarzały mi się – w mniejszości –  rozmowy z kobietami zrozpaczonymi, chcącymi, by cały świat dowiedział się o krzywdzie, jakiej doznały, wierząc mediom, że jest możliwe osiągnięcie szczęścia poprzez fizyczną doskonałość. Czuły się oszukane i chciały to wykrzyczeć światu. Ich emocje sięgały zenitu. Z drugiej strony stał tłum milczących kobiet – były zdziwione, gdy mówiłam, że zostały skrzywdzone. Uważały, że teraz właśnie, dzięki inwazyjnym zabiegom, mają wpływ na swoje życie a ich ciało jest takie, o jakim marzyły.

Słyszałaś rozpaczliwe wołanie pojedynczej kobiety z jednej strony, a z drugiej strony – widziałaś tłum kobiet, które nawet nie był świadome, że są ofiarami.

– Tak, oszukiwały się, że są paniami swojego losu, swojego życia, że mogą się rozwijać dzięki kształtowaniu swojego ciała. Teraz, z przyzwyczajenia, wchodzę na Instagram ze świadomością, że obserwuję piekło kobiet. Maltretują się ćwiczeniami, zabiegami medycyny estetycznej, wkładają implanty, wyjmują implanty, robią tatuaże, wywabiają tatuaże. Ciało jako pole budowy jest ciągle rozkopywane.

Ale te kobiety wydają się zadowolone, uśmiechają się.

– Te kobiety są uśmiechnięte pomimo bólu – muszą ładnie wyglądać na zdjęciach. Na odtrutkę oglądam inne konto na Instagramie – panią z domu pogrzebowego, która wrzuca informacje z życia balsamistki. Co ciekawe, zauważam przepływ kobiet od kont pięknych pań do konta pani z domu pogrzebowego.

Interesujący kontrast.

– Wydaje mi się, że to nie kontrast, a pewna konsekwencja. Kobiety żyją w świecie, jakiego im bardzo współczuję. Uroda jest zadaniem w ciągu życia, ale po śmierci jest też rodzajem zadania – najpierw dla ciebie, a potem dla innych. Uroda służy temu, by uzyskać akceptację świata.

A ta ma przełożyć się na miłość.

Na miłość do samej siebie?

– Tak, jednak jej źródło zasilania jest na zewnątrz. Ale życiodajne światło, które nas ogrzewa i daje radość i samoakceptację, nie jest światłem reflektorów. Emanuje od środka.

A jaki wpływ na tę zmianę źródła zasilania  mają kobiece pisma?

– Rozmawiałam niedawno z trzydziestoparoletnią kobietą, która powiedziała, że nienawidzi pism kobiecych. Mówiła, że to najgorsze zło, jakie mogło nam się przydarzyć. Ja jej przyznaję rację, ale jednak dodaję, że przecież prasa kobieca była zawsze. Wcześniej zgodna z linią partii, a teraz uzależniona od kolejnych linii produktów.

Jednak mam wrażenie, że linia partii jest inna niż linia producentów kosmetyków. Kobiety były zachęcane do wzięcia aktywnego udziału w przestrzeni społecznej.

– Racja – była większa emancypacja. Partia wyciągała kobiety z domów. A teraz kobiety idealne to te przywiązane do rodzinnych wartości. Panują nad budżetem domowym i mają wpływ na wydatki całej rodziny. A o te pieniądze toczy się gra.

I kobiety starają się sprostać idealistycznemu obrazkowi promowanemu w mediach: pięknej, zadbanej, perfekcyjnej pani domu, która ma wszystko świetnie zorganizowane, a lśniący dom jest jej wizytówką.

– W czasach kiedy pracowałam w prasie kobiecej wierzyłam, że kobiety nie są takie głupie. Wierzyłam, że rozumieją, że to co dla nich piszemy to rodzaj gry, rozrywki, kreacji.

Moim zdaniem jest inaczej – rzeczywiście pojawiają się niefajne uczucia, gdy czytasz na łamach prasy o tym, że zasługujesz na najlepsze kosmetyki, a cena, którą widzisz przy polecanym kremie wbija cię w fotel. Czujesz się niewystarczająca – skoro nie stać cię na krem, oznacza, że poniosłaś porażkę. I trzymasz w ręce fizyczny produkt – piękne, lśniące pismo, które jest dowodem twojej przegranej.

– W jednej z redakcji przerabiałyśmy nasze bohaterki – stroiłyśmy w inne ciuchy, robiłyśmy makijaż i sesję zdjęciową w wynajmowanych wnętrzach. Na przykład kobieta po wygranej walce z rakiem była układana w wannie pełnej piany, z szampanem w dłoni. Wiele lat temu kobiety nie rozumiały tej koncepcji, pytały, po co to ta szopka, wolały być fotografowane w swojej naturalnej scenerii.

Niedawno robiłam wywiad z kobietą, która profilaktycznie usunęła obie piersi, bo była genetycznie obciążona prawdopodobieństwem zachorowania na nowotwór. Po podwójnej mastektomii okazało się, że jednak miała nowotwór piersi, pomimo operacji. Konieczna była ponowna interwencja chirurga. Jednak na etapie autoryzacji poprosiła, by usunąć ten fragment swojej historii. Miała już wbudowaną w głowie opowieść, że wszystko jest możliwe, opowieść zwycięzcy. Przeszła pranie mózgu – wiedziała już, jak to działa. Jest konsumentką i produktem tego świata, została przez niego wyrzeźbiona.

Wycięła nowotwór zarówno ze swego ciała, jak i ze swojej osobistej historii.

– Pod koniec pracy w pismach dla kobiet poczułam, że stworzyłam potwora – nową kobietę. Istotę domową, zadowoloną, konsumującą.  Słowem – wieloczynnościowego robota. I co gorsza, zrozumiałam, że same siebie wtłaczamy w ten wizerunek robota. Całe szczęście, obserwuję teraz tendencję do zmiany. Powoli zrzucamy z siebie plastik. Coraz częściej zastanawiamy się, czy skupienie na tym co jest widoczne nam służy i daje szczęście.

Dowodem na to, że coś się zmienia, jest popularność twojej książki.

– Tak, bardzo się cieszę i jestem szczerze zaskoczona, że książka jest popularna wśród trzydziestoletnich dziewczyn. To budzi mój optymizm.

Rozmawiała Małgorzata Żebrowska

Elżbieta Turlej – dziennikarka, pracowała w tygodnikach regionalnych („Tygodnik Zamojski”, „Tygodnik Siedlecki”), dziennikach („Super Express”, „Życie Warszawy”), miesięcznikach. Ostatnio związana z tygodnikiem „Polityka”. W 2016 roku wydała zbiór reportaży o miłości „LOVE”, książka “Naciągnięte. Jak kobiety uwierzyły, że tylko piękne będą szczęśliwe“ ukazała się w kwietniu 2019.

%d bloggers like this: