felieton seriale

Fryczkowska w odcinkach | O facetach i kobietach z Madison Avenue, czyli opowieść o czasach, gdy świat był jeszcze poukładany

„Mad Men”. Tak naprawdę, choć nieco mimochodem, to chyba jeden z najbardziej feministycznych seriali świata. Rzecz nakręcono współcześnie, ale przenosimy się do samego środka Nowego Jorku początku lat 60. ubiegłego wieku. A były to ważne lata dla USA, złoty okres, gdy świat po II wojnie zdążył znowu poukładać się w kosteczkę i każdy znał swoje w nim miejsce.

To były te czarodziejskie czasy, kiedy w biurze litrami pijało się whisky, a potem i tak można było prowadzić samochód i negocjować interesy. Gdy wszędzie paliło się papierosy, i nikt nie marudził o czyste powietrze. Piękne czasy, gdy wszyscy dobrze zarabiający byli białymi, heteroseksualnymi mężczyznami i nikt się nie czepiał o różnorodność. W owych czasach szczytem marzeń każdej wykształconej i znającej języki dziewczyny było zostać sekretarką w jakimś biurze na Manhattanie. Nawet jeśli oznaczało to, że codziennie będzie zasuwać w szpilkach po kilkanaście godzin, podawać nietrzeźwym szefom kolejnego drinka, z uśmiechem znosić ich umizgi oraz sprawnie kłamać przez telefon ich żonom, dlaczego znowu ich nie będzie na kolacji. Ale za to, w odróżnieniu od koleżanek, które po ślubie prawie nie wychodziły z domku z trzema sypialniami na przedmieściach, miały przynajmniej własne pieniądze i własną namiastkę kariery, bo zawsze przecież można było z sekretarki awansować na szefową sekretarek. Wszystkie te zawodowe zabawy dostępne były dla pań oczywiście do momentu ślubu. Bo potem następowała zmiana priorytetów na dom, pranie, gotowanie, dzieci. No i nadal trzeba było ładnie wyglądać, więc dużo energii szło na make up, zwiewne peniuary, szpileczki w wersji soft, domowej, usta w kolorze paznokci.

Tak, na początku lat 60. świat wydaje się wspaniale poukładany, bo on zarabia, a ona, uładziwszy dom, fryzurę i kołderki na łóżeczkach śpiących dzieci, czeka cierpliwie w domu z ciepłą kolacją. A on się spóźnia. I jeszcze bardziej się spóźnia. Albo w ogóle nie wraca, bo postanowił spać w mieście. Ponieważ utrzymuje dom, to jego sprawy są najważniejsze. Taki świat spodobałby się pewnie niejednemu ze współczesnych prawicowych publicystów.

W takich właśnie poukładanych okolicznościach wkraczamy do fikcyjnej agencji reklamowej Sterling Cooper. Reklama i telewizja dopiero raczkują, więc niemal wszystkie pomysły wydają się jeszcze świeże i nieoklepane. Tu, w gabinecie z oknami wychodzącymi na Madison Avenue (od jej nazwy pochodzi dwuznaczny tytuł), siedzi self made man, Don Draper. Sam jak z reklamy, bo wygląda jak Ken po akurat tylu przeżyciach, by seksownie dodały mu charakteru. Zaraz się dowiemy, że w iście amerykańskim tempie doszedł z nędzy do naprawdę wielkich pieniędzy, stanowiska naczelnego copywritera w jednej z wielkich agencji reklamowych, cenionego za błyskotliwość, niekonwencjonalne pomysły i trafione kampanie.

Żeby było jeszcze bardziej bajkowo, w ślicznym domku na przedmieściach czeka na niego żona, była modelka, a z nią – dwójka grzecznych dzieci. Niech czeka, bo w centrum Don ma pilniejsze sprawy – randkę w hotelu z kochanką, wyzwoloną i inspirującą. Poza tym trudno się spieszyć do domu, gdy w głowie kłębią się demony, podsycane przez domową nudę, tłumione przez zawodowy sukces. Ktoś złośliwy nazwałby może całe to duchowe zamieszanie kryzysem wieku średniego podsycanym przez alkoholizm skrzyżowany z seksoholizmem. Ale Don, na wszelki wypadek, stara się tego nie nazywać. W ogóle mało mówi o sobie.

Ale na szczęście ciągle ma pomysły. Na kampanie, ale nie tylko. Jednym z jego niekonwencjonalnych ruchów jest na przykład awansowanie na copywriterkę jednej z sekretarek, która błyska pomysłowością podczas jednej z kampanii tzw. produktów kobiecych. Tak, chodzi o szminki. Kreatywna kobieta – nieustająca pożywka dla dowcipów personelu i przedmiot zgrozy klientów. Innym z pomysłów Dona jest zatrudnienie czarnej sekretarki. Poza windziarzem jest ona jedyną czarną osobą pracującą w tym do szpiku białym biurowcu. Jeszcze innym pomysłem… Ale zobaczcie sami.

Opowieść przede wszystkim o życiu człowieka, który w tym poukładanym świecie ma wszystko, nie jest jednak szczęśliwy, natomiast dużo inwestuje w autodestrukcję, którą lubi nazywać wolnością. Poza tym Don, modelowy przykład American Dreamu, choruje na wieczne niespełnienie. Bo co go nasyci? Jeszcze lepsza reklama? Jeszcze więcej pieniędzy? Nagroda branżowa? Mieszkanie na Manhattanie? Przekraczanie własnych ograniczeń? Każda kobieta u jego stóp? Najpiękniejsza kobieta u jego rozporka?

Ale dość o Donie. Mad Men pokazuje również mnóstwo innych, nieoczywistych ludzkich losów. Choć dla mnie, poza historią Dona, najważniejsze są tu dzieje dwóch kobiet. Jednej, która idzie z prądem, i drugiej, która wybrała ścieżkę zupełnie oddzielną.

Pierwsza z nich, żona Drapera, Beth, nie miała pojęcia, że coś, co wcześniej wydawało jej się szczytem marzeń – domek na przedmieściach, dwójka ślicznych i zdrowych dzieci oraz zamożny mąż robiący karierę – jest rozczarowujące i zapewnia niewiele spełnień, którego to braku nie da się zagłuszyć wyglądając najpiękniej w okolicy oraz galopując konno codziennie rano.

Druga z nich, Peggy Olson, stanąwszy przed niewyobrażalną zawodową szansą, nagle zachodzi w ciążę z kolegą z pracy. I mimo tego ośmiela się jednak nie marzyć o domku na przedmieściach, dwójce ślicznych i zdrowych dzieci oraz zamożnym mężu robiącym karierę. Ośmiela się natomiast nadal marzyć o własnej karierze.

Na wszystkich tych losach przybija pieczątkę wielka historia. Czasem na przykład w ten sposób, że gdy ginie w zamachu Martin Luther King, nasi bohaterowie martwią się, że telewizja odwołała większość cyklicznych programów, więc nie będzie kiedy wyemitować reklam. A gdy ginie prezydent Kennedy, trzeba będzie odwołać spotkania służbowe, a poza tym modelka, której główną zaletą było podobieństwo do Jackie Kennedy, już nie weźmie udziału w reklamie, bo nie wypada.

Siedem sezonów opowieści o przedziwnym, nieco rwanym rytmie, który wprawia w trans. Z genialnymi fabularnymi skrótami, mistrzowskim przeplataniem wątków, i nieoczywistym zaglądaniem do środka bohaterów. Na różne sposoby. Można się uczyć na Mad Menach sztuki opowieści nieprzegadanej.

Poza tym muzyka z epoki. Poza tym wnętrza (mało co tu się dzieje na dworze, prawie nic). Poza tym kostiumy. Napawajcie się estetyką lat 60., najpierw grzeczną, w wypomadowanych na gładko włosach, w okolicach 1968 zapuszczającą włosy i bokobrody. Patrzcie, jak ciągle jesteśmy do nich podobni, w naszych tęsknotach za poukładaniem i w naszych nieustających niespełnieniach. I zobaczcie, że świat odgórnie poukładany wcale nie działa tak, że każdy z radością siedzi w przypisanej sobie szufladzie. Nikt nie chce tam siedzieć, tak naprawdę.

Mad Men

Twórca Matther Weiner

Wystąpili Jon Hamm, Elisabeth Moss, Vincent Kartheiser, January Jones

AMC 2007-2015

Zdjęcie autorki: Przemysław Jakub Hinc/zupelnieinnaopowiesc.com, zdjęcie z serialu: materiały prasowe
%d bloggers like this: