Jego powieścią zachwycili się Barack Obama i Oprah Winfrey, otrzymał za nią nagrodę Pulitzera i National Book Award, a także nominację do Bookera. Nic dziwnego – Colson Whitehead*, z którym spotykam się na 41. piętrze warszawskiego hotelu Intercontinental, zabierał się do napisania swojej „Kolei podziemnej” kilkanaście lat, gdyż – jak sam mówi – czuł, że musi dojrzeć do tak ważkiego tematu jak niewolnictwo i problemy rasowe.
Termin „kolej podziemna” oznaczał szlak ucieczki amerykańskich zbiegłych niewolników, będący siecią dróg, pomocnych domostw i organizacji. Używano kolejowych terminów: przewodników nazywano „konduktorami” (conductors), bezpieczne miejsca były stacjami (stations), a ”zawiadowcami” (stationmasters) nazywano osoby, które ukrywały niewolników we własnych domach. Niewolnicy zwani byli „pasażerami” lub „ładunkiem” (cargo). U Whiteheada kolej wychodzi poza ramy umowności i zyskuje realną infrastrukturę z podziemnymi tunelami łączącymi poszczególne stany. Takim swoistym „metrem” rusza w podróż 16-letnia niewolnica Cora, której udaje się uciec z plantacji. Na jej trasie pisarz pokazuje różne „krainy” niczym w „Podróży Guliwera” Jonathana Swifta. Jest miasto, gdzie czarnoskórzy mieszkańcy mogą żyć w ułudzie wolności, pracować i uczyć się, ale za cenę sterylizacji. Jest muzeum, w którym czarni – w imię nauki – służą za żywe eksponaty. Jest stan, w którym przebywanie osób czarnoskórych jest zakazane i karane śmiercią przez powieszenie podczas ulicznych festynów (co dotyczy też białych udzielających czarnym pomocy). Jest i idylliczne, utopijne wręcz gospodarstwo, swoista komuna czarnych. I wreszcie jest wymarzona Północ, gdzie ponoć wszyscy są równi.

Przemysław Poznański: Czy rzeczywiście teraz potrzebujemy kolejnej powieści o XIX-wiecznym niewolnictwie w Stanach Zjednocznych? Czy nie wszystko zostało już powiedziane?
Colson Whitehead: Po pierwsze nie sądzę, że wszystko zostało już powiedziane. Po drugie jako artysta staram się nie myśleć, o tym jak wiele na dany temat zostało już napisane. Inaczej nie powstawałyby kolejne książki o II wojnie światowej, niewolnictwie czy choćby problemach rodzinnych. Nie zastanawiam się nad tym, że być może tematem, o którym chcę pisać, zajął się kiedyś ktoś lepszy i mądrzejszy niż ja. Muszę ufać, że mam do powiedzenia coś nowego. Mam nadzieję, że każdy, kto przeczyta „Kolej podziemną” spróbuje znaleźć tam dla siebie coś nowego.
Skąd u pana wynikała potrzeba pisania o niewolnictwie? To nie jest pana pierwsza książka, jest pan już uznanym pisarzem, a jednak dopiero teraz pomyślał pan, że przyszedł czas na ten temat. W wywiedzie, którego udzielił pan Oprah Winfrey, stwierdził pan, że do napisania „Kolei podziemnej” w pewien sposób przyczynił się fakt, że założył pan rodzinę, został ojcem. Ale to z pewnością nie był jedyny powód.
– Pomysł na tę książkę pojawił się w mojej głowie około roku 2000, a zatem już prawie osiemnaście lat temu. Pomyślałem, żeby metaforę ”kolei podziemnej” jako szlaku przerzutowego, przetworzyć na coś, co zyska realny kształt. Wtedy też uznałem, że dobrze będzie wykorzystać strukturę „Podróży Guliwera” czy „Odysei”. Wszystko to miałem już dawno, ale czułem, że gdybym spróbował wówczas, to mógłbym zepsuć temat. Powieść, tak jak ją sobie wyobrażałem, wydawała mi się bardzo skomplikowana w skonstruowaniu. Nie czułem się dostatecznie dojrzały, żeby ją napisać. Czekałem, aż będę miał świadomość, że dam radę. Za każdym razem, kiedy kończyłem kolejną książkę, zadawałem sobie pytanie czy już jestem gotowy na „Kolej podziemną”. I odpowiadałem sobie, że jeszcze nie. Aż wreszcie, jakieś cztery lata temu, zdałem sobie sprawę, że ta „przerażająca książka”, którą boję się napisać, to jest właśnie to, czym właśnie powinienem się zająć.

Problemy rasizmu pojawiały się już w pana wcześniejszych powieściach, jak choćby w „The Intuitionist” czy w „Sag Harbor”.
– Oczywiście tematyka rasowa jest dla mnie ważna, ale jest też wiele innych stałych elementów, które przewijają się przez moje powieści. Lubię choćby pisać o miastach. Jestem z Nowego Jorku, staram się rozszyfrować, czym jest moje rodzinne miasto, jak funkcjonuje. Inne stałe elementy moich książek to popkultura i humor. Wszystko to pojawia się w moich książkach, choć niekoniecznie razem. Moja książka „The Colossus of New York” jest swoistym impresjonistycznym przewodnikiem po Nowym Jorku jako takim, a nie po „czarnym” Nowym Jorku. A książka „The Noble Hustle: Poker, Beef Jerky & Death”, jest o pokerze. Lubię wracać do moich tematów, ale staram się pisać o różnych sprawach.

Ważnym dla odbioru „Kolei podziemnej” i tym, co czyni ją odkrywczą i nowatorską, jest właśnie to, że wstrząsającą tematykę niewolnictwa połączył pan z elementami baśniowymi, z fantastyką, traktowaną tu bardzo poważnie. Umowny termin „kolej podziemna” oznaczający szlak przerzutowy czarnych niewolników na północ Stanów ubrał pan w fizyczną infrastrukturę z tunelami, stacjami, konduktorami. Skąd pomysł, by powieść realistyczną – z punktu widzenia prawdy o niewolnictwie – ubrać właśnie w poetykę baśniową?
– Zanim w ogóle pojawił się pomysł na moją bohaterkę Corę, zanim pojawił się pomysł na umieszczenie jej na plantacji w Georgii, miałem już tę ideę przedstawienia „kolei podziemnej” jako istniejącej infrastruktury, dzięki której bohaterowie ruszą w podróżą po alternatywnej rzeczywistości. Tak więc fantastyka była od początku obecna w moim pomyśle na tę książkę. To oczywiście ewoluowało, bo na początku tych elementów fantastycznych było znacznie więcej, wszystko miało być podlane znacznie intensywniejszym sosem science fiction. Na przykład wątek eksperymentów medycznych w Karolinie Południowej miał się rozgrywać w przyszłości i miały to być eksperymenty genetyczne. Ale zanim zacząłem już na dobre pisać „Kolej podziemną”, przeczytałem ponownie „Sto lat samotności” Gabriela Garcíi Marqueza i zrozumiałem, że jego odmiana realizmu magicznego będzie najlepszym językiem do napisania także mojej książki. Ten język to połączenie realistycznego świata plantacji z na serio potraktowanym opisem fantazji. Dlatego nawet wtedy, gdy Corę spotykają dziwne rzeczy, to opowiadam o tym z kamienną twarzą, jakbym nadal pisał o czymś autentycznym. To był mój sposób na tę historię.

Fantastyka jako gatunek literacki jest jednak czasami postrzegana jako nienależąca do literatury wysokiej. Wspomniał pan o Marquezie, ale wielokrotnie przyznawał się pan do fascynacji twórczością Stephena Kinga czy Isaaca Asimova. Czy nie bał się pan, że „Kolej podziemna” właśnie z powodu zawartej w niej fantastyki, nie zostanie potraktowana wystarczająco poważnie?
– Istnieje coś takiego jak pogarda krytyków dla literatury gatunkowej jako „niższej” formy literatury. Ale to jest punkt widzenia, z którym ja się nie zgadzam. Wielu bardzo uznanych pisarzy z powodzeniem i od dawna operuje narzędziami fantastyki i prozy gatunkowej. Kazuo Ishiguro, tegoroczny laureat Nobla, napisał przecież powieść „Nie opuszczaj mnie”, która jest książką s-f, rozgrywającą się w świecie alternatywnym, a jego ostatnia książka „Pogrzebany olbrzym” to fantasy. Wielu amerykańskich pisarz, jak John Updike czy Philip Roth, również sięgali po elementy literatury gatunkowej. Więc z punktu widzenia pisarza nie jest niczym dziwnym pracować z prozą gatunkową.
Jedną z epizodycznych, ale bardzo ważnych postaci „Kolei podziemnej” jest Mabel, jedyna kobieta, której wcześniej udało się uciec z plantacji. To matka pana głównej bohaterki, 16-letniej Cory. Taki dobór postaci sprawia, że pana powieść nie jest tylko o niewolnictwie, ale też o rodzeniu się w bohaterkach świadomości, że kobieta może być silna.
– Można powiedzieć, że w Corze rodzi się feministka – zaczyna swoją drogę jako czyjaś własność, by po drodze odkrywać w sobie tę siłę kobiety. Ale początkowo wybór kobiety jako bohaterki wynikał z tego, że kilka moich poprzednich książek miało jako bohatera albo narratora mężczyznę. Skoro chciałem, żeby „Kolej podziemna” była inna, postanowiłem napisać o kobiecie. Zainspirowała mnie też twórczość Harriet Jacobs [amerykańska pisarka i działaczka, która była zbiegłą niewolnicą – red.], gdzie znalazłem bardzo ciekawie opisany dylemat niewolnicy, kobiety, która zmieniając się z dziewczyny w kobietę staje się obiektem pragnień seksualnych swojego właściciela. Oczekuje się od niej też, że będzie rodziła dzieci, bo im więcej dzieci, tym więcej nowych niewolników. Sytuacja kobiety w niewoli była więc odmienna od roli niewolnika mężczyzny.

Pańska książka odniosła ogromny sukces, otrzymał pan Nagrodę Pulitzera i National Book Award, nominację do The Man Booker Prize. Chwalą ją Barack Obama i Oprah Winfrey. To oznacza, że książka trafiła w swój czas. Moim zdaniem wynika to z faktu, że to wcale nie jest powieść tylko o XIX wieku, ale również o naszych czasach. Nie tylko o rasizmie, ale też o wszelkiej ksenofobii i dyskryminacji. Czy podziela pan ten pogląd?
– Jest prawdą, że relacje między panem a niewolnikiem, między dominującym a zdominowanym, między opresorem a tym, który jest przedmiotem opresji, przewija się przez całą historię ludzkości. Ale nie myślałem o tym podczas pisania książki. A potem powieść ukazała się w wielu krajach. We Francji, w niejednej recenzji – co wtedy trochę mnie zdziwiło – dostrzegano paralele między pracownikami „kolei podziemnej” w książce a francuskim, czy też polskim, ruchem oporu w czasie wojny. Łączy te zjawiska idea pomagania ludziom, którzy są w niebezpieczeństwie, przemycana ich do bezpiecznych miejsc tak, żeby nie dosięgły ich już ręce opresyjnej władzy.
Może też powieść trafiła w Stanach Zjednoczonych na specyficzny czas? Gdy ją pan pisał, prezydentem był Barack Obama i wielu osobom wydawało się, że wybór pierwszego nie-białego przywódcy zakopie przepaść nienawiści na tle rasowym. A jednak tak się nie stało – ostatnie lata to przecież czas licznych starć na tym tle: w St. Louis, Charlotte, Tulsie. A potem Amerykanie postanowili wybrać na kolejnego prezydenta Donalda Trumpa.
– Wybór Baracka Obamy był znakiem postępu, bo moi dziadkowie czy rodzice, a nawet ja kiedy dorastałem, nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić czarnego prezydenta. Natomiast ktoś, kto myślał, że wraz z tym wyborem wkraczamy w epokę postrasową, na pewno nie był mądry, a już na pewno nie był czarny. Myśl, że oto nagle uporaliśmy się z rasizmem, byłaby naiwna. Skoro 51 proc. wyborców głosowało na Baracka Obamę, to 49 proc. na niego nie głosowało. W Ameryce jest wielu rasistów i będzie. Przynajmniej za mojego życia. Wciąż – nie tylko w Stanach – kołyszemy się między lewicą a prawicą, między liberałami a konserwatystami. Dlatego raz robimy krok na przód, następuje postęp, by zaraz zrobić krok w tył, cofnąć się. A potem znowu zrobimy krok naprzód. Jako ludzie jesteśmy gatunkiem, którego metoda postępu to właśnie te kroki do przodu i w tył, i znowu do przodu.

Nie tak dawno ukazało się w Polsce nowe tłumaczenie książki Johna Howarda Griffina „Czarny jak ja”. Jak dowodził, w 1959 roku, na południu Stanów Zjednoczonych strach przed odmiennością wyrażał się pogardą wobec Afro-Amerykanów, wciąż obowiązywały tam rasistowskie przepisy, a czarnoskórych uważano za obywateli drugiej kategorii, zasługującej tylko na pogardę i lekceważenie. Książka okazała się bardzo ważnym kamieniem milowym w zrozumienia zła rasizmu. Czy myśli pan, że pańska książka też coś zmieni?
– Pewnie to nie do mnie pytanie czy moja książka przyczyni się do większego zrozumienia zła rasizmu, bo na pewno nie jestem kimś, kto wychodzi i opowiada, jaka to jego książka jest dobra i ważna, bla, bla bla (śmiech). Pisząc ją miałem artystyczną potrzebę, by o opowiedzieć o konkretnym problemie i miałem nadzieję, że mi się to uda. Czasami ludzie idą za przesłaniem zawartym w książce, czasami nie. W tym przypadku bardzo miłym odkryciem było dla mnie to, że na moje spotkania autorskie przychodziło tak wielu starszych białych południowców, którzy byli gotowi rozliczyć się ze świadomością, że ich prapradziadkowie gwałcili czarne kobiety, znęcali się nad niewolnikami czy prześladowali ludzi dla pieniędzy. Nie spodziewałem się tak ciepłego przyjęcia tej książki na Południu Stanów Zjednoczonych. Tak więc książka chyba pomaga w dialogu, choć nie było to podczas pisania moim zamiarem. Niemniej to bardzo pozytywne odkrycie. W amerykańskich szkołach wciąż nie uczy się zbyt wiele o niewolnictwie czy o prześladowaniu rdzennych Amerykanów i uważam, że znacznie ważniejsze jest nieprzeskakiwanie w toku edukacji tych trudnych czy złych elementów w historii, niż jakaś powieść.
Ale powieść może uzupełnić te luki w edukacji.
– Książka opisuje kilka faktów, niezbyt dobrze znanych – jak choćby przymusowa sterylizacja imigrantów, czarnych i biedoty. To wielu zaskoczyło i pchnęło ich do sprawdzania w Google albo w Wikipedii czy tak rzeczywiście było. A to prowadzi do dyskusji i odkrywania mniej znanych elementów z naszej historii.
Rozmawiał Przemysław Poznański
Zdjęcia Przemysław Jakub Hinc
Dziękujemy za pomoc w przeprowadzeniu wywiadu Wydawnictwu Albatros, wydawcy powieści „Kolej podziemna” (tłumaczenie Rafał Lisowski).
* Colson Whitehead – amerykański pisarz, autor powieści i książek non-fiction, takich jak “The Intuitionist”, „John Henry Days”, „The Colossus of New York”, „Zone One” i „Sag Harbor”. Wysoko ceniony i wielokrotnie nagradzany, zdobył za swoją powieść “Kolej podziemna” (The Underground Railroud) National Book Award for Fiction, Nagrodę Pulitzera w kategorii fikcji, nagrodę Arthura C. Clarke, był też nominowany do nagrody Bookera.