George Lucas zamierza nakręcić sequel „Łotra 1”. Jego tytuł brzmieć będzie „Nowa nadzieja” – zażartował nie tak dawno jeden z portali. Rzecz jasna ów „sequel” pojawił się w kinach dokładnie 40 lat temu. I dał początek nowemu gatunkowi filmowemu.
Ta scena do dziś wgniata w fotel: wielki krążownik Imperium wyłania się z góry ekranu, by majestatycznie sunąć przez czerń kosmosu, gdzieniegdzie przetykaną gwiazdami. Dla mojego pokolenia było to doświadczenie porównywalne chyba tylko z tym, co przeżyła publika podczas pierwszego pokazu w 1896 roku filmu braci Lumière „Wjazd pociągu na stację w La Ciotat”. A potem było jeszcze ciekawiej: abordaż szturmowców na koreliańską korwetę, przemykające pod ostrzałami humanoidalne roboty i wreszcie czarna sylwetka mężczyzny w hełmie i pelerynie kontrastująca z bielą korytarzy. Pokażcie mi dzieciaka, na którym nie robi to wrażenia nawet dziś! A co dopiero mówić o Gwieździe Śmierci i tajemnej Mocy, która wpływa na słabe umysły, daje przewagę w kosmicznej walce nad tymi, którzy używają tylko techniki i pozwala odczuć krzyk tysięcy gardeł rozlegający się po drugiej stronie galaktyki.
Tak, wiem, dla kogoś, kto nie zaraził się bakcylem „Gwiezdnych Wojen” ten opis epizodu, nazwanego później „Nowa nadzieją” brzmi jak najgorszy kicz. To prawda, „Gwiezdne Wojny” nie miały prawa się udać i nie miały prawa odnieść sukcesu. To jedno z tych dzieł, które śmiało mogłyby stawać w szranki konkursu Złotych Malin i to mimo obecności na ekranie wybitnego sir Aleca Guinnessa oraz zaczynającego wtedy karierę charyzmatycznego Harrisona Forda. Jak to więc stało, że odniósł oszałamiający sukces na całym świecie, a jego bezpośredni prequel, „Łotr 1” uznany został za jeden z najlepszych filmów tego gatunku w dziejach kina? Jak to się stało, że z tego „złego” filmu wyrosło imperium, warte miliardy dolarów?
Gdy Lucas uznał, że należy kontynuować sagę, do oryginalnego tytułu dopisał „Epizod IV – Nowa nadzieja”. Przypieczętował tym samym interpretację nie tylko tej części, ale i całej serii. Bo nadzieja jest tu kluczowa. Nadzieja dla niespełnionego chłopaka z prowincji, że może jednak wyrwie się ku wielkiej przygodzie, nadzieja dla łobuza z kantyny, że może wreszcie los się do niego uśmiechnie i zarobi na spłatę długu, wreszcie nadzieja dla całych narodów, że grupa buntowników jest w stanie obalić dyktaturę. Jest to nadzieja podana prosto, bez skomplikowanej filozofii, ze szczyptą humoru, w duchu przygody. Nadzieja, która dzięki temu trafić mogła do każdego.
Gdy w 1991 roku George Lucas odbierał nagrodę im. Irvinga G. Thalberga za całokształt twórczości, dziękował „tysiącom utalentowanych mężczyzn i kobiet, robotów i obcych”, ale także” swoim nauczycielom”. Sam też stał się nauczycielem i mistrzem – dla nowego pokolenia filmowców, którzy dzięki niemu współtworzą gatunek nowej przygody i dla wielu pokoleń dzieciaków, którzy do dziś ronią łzę, gdy umiera Obi-Wan Kenobi. To olbrzymia zasługa. Wystarczająco duża, by wybaczyć Lucasowi nawet Jar Jar Binksa.
Przeczytaj także: Miejcie nadzieję | Łotr 1. Gwiezdne Wojny – historie, reż. Gareth Edwards
Przeczytaj także: Carrie Fisher powróci w Epizodzie VIII. Ale co dalej? | Wspomnienie o aktorce i pisarce
Przeczytaj także: ZŁO KONTRATAKUJE | Gwiezdne Wojny, Część VII: Przebudzenie Mocy, reż. J. J. Abrams
Gwiezdne wojny (Gwiezdne Wojny: Epizod IV – Nowa nadzieja; Star Wars: Episode IV – A New Hope)
reż. George Lucas
USA 1977