Demokracja i wolność nie są dane raz na zawsze. Znowu znalazł się ktoś, kto przedkłada pęd do totalitaryzmu nad pokój i prawdę. W tak doskonale znanym nam uniwersum zapanowało Zło, a garstka osób ceniących sobie wolność musi zmierzyć się z systemem w imię Dobra. Bohaterowie, którzy po poprzedniej rewolucji powinni spoczywać na laurach, znów muszą odkurzyć broń i stanąć do walki o obronę sponiewieranych ideałów.

Wielkie totalitaryzmy XX wieku: komunizm i faszyzm rodziły się w zasadzie tak samo: wynoszone na rękach tych, którzy pragnęli zmiany na lepsze, szybko przekształcały się we własną parodię, wypaczając w praktyce głoszone wcześniej hasła. Zaczynało się od zawłaszczania i blokowania demokratycznych struktur, by kończyć na powszechnym zniewoleniu obywateli, wprowadzaniu cenzury, a wreszcie na wojnie przywódców z własnym narodem. I zawsze stał za tym demiurg, wcielenie Zła, nazwijmy go Hitlerem lub Stalinem, w każdym razie ktoś, kto owładnięty czy to chorobą umysłu czy tylko chorą ideą, pociągał za sznurki i kierował tymi, którzy wpatrzeni w niego ślepo wykonywali jego rozkazy. Znacie? Znacie!
Choćby… z „Gwiezdnych Wojen”. Oto Imperator, Zło wcielone, a przy tym targany kompleksami i strachem przed utratą raz zdobytej władzy starzec, krok po kroku rozmontowuje Senat, ostoję i gwarant demokracji w Republice, by w końcu tworzyć Galaktyczne Imperium – strukturę opartą na zastraszaniu, ignorującą wszelkie wolności.
Gdy w 1977 roku młody reżyser George Lucas opowiadał nam „Gwiezdne Wojny” (przemianowane później na „Część IV: Nowa nadzieja”), wrzucał nas w sam środek konfliktu – między Imperium a Rebelią – i nie skupiał się przy tym na przyczynach konfliktu, lecz pokazywał terror państwa w działaniu: likwidację Senatu, bezpardonowe niszczenie opozycji, w końcu zastraszanie poprzez zadawanie śmierci (także całym planetom). To Zło przeciwstawił Dobru, niewinności, reprezentowanej przez Luke’a Skywalkera, prowincjusza, który w konflikt wplątany zostaje niejako przypadkiem, by szybko okazać się istotnym elementem rozgrywki.
J.J. Abrams, reżyser „Przebudzenia Mocy”, wraz ze scenarzystą „Imperium kontratakuje” i „Powrotu jedi”, Lawrencem Kasdanem, w najnowszej odsłonie sagi w zasadzie serwuje nam powtórkę schematu. Tyle że robi to na miarę XXI wieku. Znów wkraczamy w środek konfliktu, tym razem między złowrogim Nowym Porządkiem (ta nazwa – w istocie naigrawająca się z Dobra i parodiująca kryjące się pod nią działania – wciąż dźwięczy mi w uszach, budząc znacznie większe przerażenie niż w sumie neutralne słowo „Imperium”) a Ruchem Oporu, broniącym, tak niedawno przecież odrodzonej, Republiki (możemy się tylko domyślać, że wciąż słabe państwo nie zdołało obronić zasad demokracji i ugięło się przed tyranią osób łasych na władzę absolutną). I znów ktoś komuś przekaże tajne dane, znów ważną rolę odegra robot i znów pojawią się zwykli ludzie wplątani wbrew swej woli w Wielką Historię, bohaterowie, którzy muszą w końcu stanąć twarzą twarz z wrogiem, kryjącym się za maską.
Nawiązań do dział Lucasa jest znacznie więcej. Mamy oto pustynną planetę, Jakku, jakże jednak inną od sielskiej Tatooine – Jakku to postapokaliptyczny świat, wojenne śmietnisko z wielkimi krążownikami zakopanymi w piasku i garstką głodujących osób, próbujących przetrwać z handlu tym, co uda im się znaleźć. Nie zabraknie w tym filmie powtórzenia kultowej sceny z baru (mam wrażenie, że w początkowej części opowiedzianej wręcz rytmem zaczerpniętym wprost z oryginału), nie zabraknie widowiskowej walki na miecze świetlne, spodziewać możemy się też… Niestety, nie chcąc zdradzać treści filmu, tu muszę się zatrzymać, ale uwierzcie, że wspólnych elementów, w tym w warstwie fabularnej, jest znacznie więcej. To nie zarzut – już porównanie Jakku z Tatooine pokazuje, że filmy Lucasa i Abramsa tak naprawdę zasadniczo się różnią. Jeśli nawet „Przebudzenie Mocy” opowiada znaną nam już po części historię, to jest jej mroczną wersją, pozbawioną radości (choć nie humoru, za sprawą przede wszystkim świetnego Johna Boyegi). Nie jest optymistyczną opowieścią o odwadze i przyjaźni jak było z „Nową nadzieją”. W warstwie wizualnej to stonowane, zgaszone kolory i częsty mrok. Film czasem przypomina nastrojem „Łowcę androidów” (także dzięki jednemu z niesamowitych nowych tematów muzycznych Johna Williamsa), a czasem „Mad Maxa”. W warstwie fabularnej wystarczy porównać choćby ostatnią scenę z „Nowej nadziei” i tę z najnowszej odsłony, by zobaczyć, w jakim kierunku ewoluuje seria.
„Przebudzenie Mocy” nie zdradza jednak uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Jest tylko bardziej dojrzałe od poprzednich części, zadaje więcej pytań i budzi większe emocje, dopełnia opowieść. Fani poprzednich części z pewnością nie będą więc rozczarowani. Także dlatego, że spotkają ponownie tak dobrze znanych im bohaterów: Hana Solo (wciąż doskonały w tej roli Harrison Ford), Chewbaccę, księżniczkę Leię czy R2D2 (zdradzam tylko tych, których widać w zajawkach). Cały film Abramsa to – poza drobiazgami (jak choćby – podobno – głos Ewana McGregora w wizji Rey) przede wszystkim ukłon wobec trylogii IV-VI, jakby reżyser nie do końca był fanem przygód Anakina Skywalkera i Jar-Jar Binksa. Oczywiście trudno dziś przewidzieć, na ile stanie się to zasadą w kolejnych odsłonach (w styczniu ruszają zdjęcia do Części VIII, w reżyserii Riana Johnsona), natomiast niewątpliwie odpowiedzialny za nową serię J. J. Abrams jak na razie dał na m nadzieję, nową nadzieję, na odrodzenie kultowej serii.
Gwiezdne Wojny, Część VII: Przebudzenie Mocy (Star Wars, Episode VII: TheForce Awakens), reż. J.J. Abrams
Scenariusz: Lawrece Kasdan, J.J.Abrams
Występują: Harrison Ford, Carrie Fisher, Daisy Ridley, John Boyega, Oscar Isaac, Mark Hamill