Kiedy zaczęła wychodzić moja seria z dziennikarską śledczą Anną Rogozińską i wydawca przygotował bardzo fajną, mroczną okładkę, skonsultował ją z siecią księgarską. Dowiedział się wtedy, że kobiece nazwisko plus mroczna okładka, to nie jest połączenie, które się sprzeda. Bo kobiety wtedy jeszcze nie były modne w tym gatunku. „Musicie dać kobiecą okładkę”. I tak zostało. Jeden z moich konsultantów, prokurator, gdy czyta książki z tej serii w miejscu publicznym, chowa okładkę za gazetą, żeby nie pomyślano, że czyta romans. W środku cztery trupy, a na okładce filiżanka kawy. Ale to przeszłość, dziś kobiety są na pewno głośniejsze w kryminale – mówi Joanna Opiat-Bojarska, pisarka, autorka „Gry pozorów”.
Przemysław Poznański: Dwie kobiety: jedna budzi się pewnego dnia i nie pamięta ostatniego tygodnia, druga budzi się i nie jest w stanie się poruszyć. Obie muszą od tej chwili walczyć o to, by ich życie wróciło do normalności. Pierwsza z nich to Aleksandra Wilk, bohaterka „Gry pozorów”, druga – to ty.

Joanna Opiat-Bojarska*: Nigdy tak do tego nie podchodziłam. Ale teraz, gdy o tym wspominasz, wydaje mi się, że rzeczywiście, taka zbieżność losu mojej bohaterki i mojego może istnieć. Główna myśl, jaka towarzyszyła mi przy pisaniu tej książki, to postawić Aleksandrę w obliczu bardzo trudnego wydarzenia: nie dość że traci męża i musi sobie poradzić w nowej rzeczywistości, to jednocześnie taśma z egzekucją jej męża trafia do mediów i cała Polska rozmawia o jej życiu, ocenia ją.
Traci stabilizację i jeszcze trafia na świecznik.
– Dokładnie tak. Chce zapomnieć o wszystkim, ale nie może, bo wszyscy rozmawiają o tej sprawie i zadają pytania. Czy wiedziała, czy nie wiedziała? Jak mogła nie zauważyć? Pojawiają się i oskarżenia, choćby zawoalowane. Bohaterka ma dość, ale wydaje jej się, że nic gorszego nie może już się zdarzyć. Niestety w życiu jest tak, że zawsze może być gorzej. I rzeczywiście ja przeżyłam to samo: lecisz na dno i dopiero jak tam dotrzesz, możesz podjąć decyzję: odbijasz się stopami czy zostajesz i płaczesz.
Kilka lat temu zachorowałaś niespodziewanie na GBS [zespół Guillain-Barré, charakteryzuje się uszkodzeniem nerwów ruchowych] – niezwykle rzadką chorobę. W jednej chwili twoje ciało odmówiło ci posłuszeństwa. Skąd znaleźć w sobie siły, by z nią walczyć?
– W ciągu roku odzywa się do mnie 10-12 osób, które też słyszą tę diagnozę. Pewnie jest ich więcej, ale nadal jest tak, że neurolodzy nie zawsze potrafią zdiagnozować GBS, bo nigdy wcześniej się z nim nie spotkali. Jak ja sobie poradziłam? Miałam to szczęście, że opowiadano mi w szpitalu o chłopaku, który był tam przede mną. Chorował na to samo i wyszedł o własnych siłach. Świadomość tego, że jemu się udało, trzymała mnie przy życiu. Jego przykład był mi potrzebny, bo w internecie doszukałam się tylko krótkiej informacji o chorobie. Przeczytałam, że 4 – 15 % pacjentów umiera.
Jak przyjmuje się wiadomość o takiej chorobie? Miewałaś chwile zwątpienia?
– Jeśli w ciągu trzech, czterech dni tracisz możliwość poruszania się, zawiadywania swoim ciałem, to myślisz, że umierasz. Lekarze mówią: trzeba czekać, a ty tym bardziej myślisz, że nie chcą ci wprost powiedzieć o nadchodzącej śmierci. Wtedy właśnie oswoiłam śmierć. Był taki czas, że wydawała mi się ona najlepszym wyjściem, bo nikt nie potrafił mi powiedzieć w jakim będę stanie, jeśli przeżyję i wyjdę ze szpitala. Czy – dajmy na to – zostanę na wózku inwalidzkim? Gdyby mnie wtedy ktoś zapytał: chce pani żyć czy nie, to pewnie wybrałabym opcję „nie”, bo leżałam sparaliżowana i nawet nie mogłam się przewrócić z boku na bok bez pomocy pielęgniarki. A nie wszystkie były skoro do pomocy. Najgorsza była bezsilność… Przed chorobą prowadziłam firmę, miałam dwuletnią córkę, przywykłam do zupełnie innego życia. Życia na pełnych obrotach, a przede wszystkim życia, o którym decyduję. A tu nagle szpital, miejsce, w którym nic ci się nie należy.
Ale nie poddałaś się.
– Miałam dwa wyjścia: albo zaakceptować to, że oto jestem niepełnosprawna i może odzyskam kiedyś możliwość kontrolowania ciała, albo zrobić wszystko, co się tylko da, żeby sprawność odzyskać i najwyżej uznać, że jednak się nie udało. Zagrałam va banque. Ale to nic dziwnego: zawsze byłam osobą niezależną i wizja tego, że teraz będę od kogoś zależna, że choćby będę prosiła męża, żeby mnie uczesał, stała się dla mnie najlepszą motywacją. Zrobiłam wszystko, co mogłam, by tak się nie stało. Więc wracając do twojego pierwszego pytania: tak, pisząc „Grę pozorów” pomyślałam sobie, że Aleksandra Wilk – podobnie jak ja – zrobi wszystko, co może, żeby wyjść z opresji i odzyskać swoje dotychczasowe życie.
Przeczytaj także: OSACZONA | Joanna Opiat-Bojarska, Gra pozorów
Zanim powstała „Gra pozorów”, zanim zajęłaś się pisaniem zawodowo, była powieść „Kto wyłączy mój mózg”. Skąd pomysł, by swoje przeżycia związane z chorobą ubrać w literacką formę?
– Jak już wróciłam do żywych, do normalnego świata, to zaczęłam pisać blog, a potem zaczęłam rozmawiać z ludźmi, którzy chorują na to samo. Zrozumiałam, że muszę im powiedzieć: „słuchajcie, to jestem ja, też leżałam sparaliżowana, a teraz chodzę. Zobaczcie, co się ze mną działo i zobaczcie jak jest teraz. Trzeba to przeczekać, trzeba być cierpliwym, ale trzeba też znaleźć w sobie siłę”. I robiłam to. Ale mniej więcej po roku takiego opowiadania poczułam, że słowa, które wypowiadam, tracą wewnętrzną prawdę. Mówię „jeździłam na wózku” i to temu nie towarzyszą żadne emocje. Sama w to nie wierzę, więc jak ma w to uwierzyć chory. Pomyślałam, że jedynym sposobem na przekazanie innym mojej własnej wiary jest napisanie książki, w której te prawdziwe emocje powrócą. Wiedziałam też od początku, że to nie ma być książka tylko dla chorych na tę konkretną chorobę, ale dla każdego – taki apel: „nieważne, co ci się w życiu dzieje, z jakimi problemami się zmagasz – wygrasz, jeśli tylko sam będziesz tego chciał”. Opowieść o chorobie przeplatałam opowieściami z „poprzedniego” życia, nie używałam przy tej książce wyobraźni, za to ubarwiłam ją swoim poczuciem humoru. Chciałam zostawić czytelnika z taką myślą, że skoro jakiejś tam blondynce się udało, to czemu jemu ma się nie udać.

Od razu myślałaś, by tę książkę wydać?
– Z taką myślą zabrałam się za pisanie. Chodziło o to, by powiedzieć chorym: Idź do księgarni, tam jest książka „Kto wyłączy mój mózg”, oczywiście jako dodatek do wszystkich porad, których udzielić mogę przez telefon czy mejlowo. Nie miałam problemu z wydaniem tej książki, bo wiadomo, że życie ludzkie, a tym bardziej tragiczne życie, świetnie się sprzedaje.
Niemniej od książki-autobiografii do bycia pisarką daleka droga.
– Nigdy nie chciałam pisać, z wykształcenia jestem ekonomistką. Pamiętam, że w umowie z wydawcą był punkt dotyczący kolejnych książek. Byłam przekonana, że to bez sensu, że można go wykreślić, bo ja nigdy nie napiszę kolejnej powieści.
A jednak.
– „Kto wyłączy mój mózg” pisałam przez pół roku. Co drugi wieczór siadałam do klawiatury – uznałam, że jeśli będę to robić regularnie, to istnieje większa szansa, że będzie mi się chciało pisać i skończyć. I gdy skończyłam, okazało się, że czegoś mi brakuje, poczułam syndrom odstawienia. „To może jeszcze coś napiszę?”, pomyślałam. Miałam wtedy koleżankę, walczącą o siebie w toksycznym związku i uznałam, że to może być temat na kolejną książkę. I od tej pory wciąż piszę. Co pół roku książka.
Najpierw powstały „Blogostan” i „Klub Wrednych Matek” – powieści obyczajowe. Aż nagle napisałaś „Gdzie jesteś, Leno?” – powieść o zaginięciu młodej dziewczyny, kryminał. Jak to się stało, że zapragnęłaś spróbować się w tym gatunku?
– Zawsze uwielbiałam czytać kryminały. Mój mózg nie jest płci żeńskiej, nie byłabym w stanie stworzyć dobrego romansu. Po męsku podchodzę do życia i miłości. Jeśli chcę pisać o seksie, to jak w „Koneserze”, gdzie jednym z bohaterów jest właściciel agencji towarzyskiej. Zresztą wiodę na tyle szczęśliwe i bezpieczne życie rodzinne, że mogę bezpiecznie nurzać się w tych zbrodniach. Poza tym po wydaniu „Klubu Wrednych Matek” moja matka zadzwoniła z gratulacjami, że wreszcie napisałam książkę, która ma dobre zakończenie, a mnie ta słodycz zakończenia aż mdliła. Żyli długo i szczęśliwie? – co za banał. Uznałam, że kolejna książka musi być mroczna. Zresztą jedna z koleżanek-pisarek powiedziała mi wtedy, że obyczajowe powieści to każdy może pisać, a do kryminału trzeba mieć talent. Pomyślałam: sprawdzę, bo może go mam. Tak powstała książka „Gdzie jesteś, Leno?”.

Kiedy zrozumiałaś, że masz ten talent?
– W „Gdzie jesteś, Leno?” poruszam problem zaginięć, tego, co czują bliscy, gdy znika np. dziecko. Pracowałam przy tej książce z Martą Jeziółkowską z Fundacji „Szukamy Was”. Marta na co dzień pomaga rodzinom poszukującym dzieci i bała się, że mogę napisać coś, co zaboli te rodziny, że będę jak tabloid. Poprosiła więc o bieżący wgląd w książkę w trakcie jej powstawania. Przesyłałam jej kolejne rozdziały, a ona odpisywała: „Super! Co dalej?”. Książka powstała w trzy miesiące. Jak już ją napisałam, to wiedziałam, że to jest to, co chcę robić i z czego chcę żyć. Tworzenie intrygi kryminalnej, budowanie tych wszystkich warstw, to jest to, co mnie interesuje.
Przeczytaj także: TRUP JEST TYLKO PRETEKSTEM – rozmowa z Katarzyną Bondą
„Gra pozorów” to już twój piąty kryminał.
– Piąty wydany, ale właściwie szósty. Bo w czerwcu, w wydawnictwie Czarna Owca ukaże się „Bestseller”, którego napisałam wcześniej niż „Grę pozorów”.
Z warstwą intrygi konkuruje tu warstwa psychologiczna. Tak naprawdę interesuje nas zarówno „kto zabił”, jak i „czy bohaterka to przetrwa”. To twój pomysł na kryminał?
– Nie do końca. Książki, które ukazują się w Czarnej Serii wydawnictwa Czarna Owca, to typowe kryminały, z duetem policyjnym na pierwszym planie. Pokazuję w nich przede wszystkim śledztwo. Wydawca „Gry pozorów”, czyli Czwarta Strona, poprosił mnie o napisanie kryminału, który byłby różny od tamtej serii. Dlatego zdecydowałam się na opowieść w stylu „kobieta w opałach”, oczywiście dla kontrastu z panią psycholog na pierwszym planie, i śledztwem policyjnym w ilości śladowej. Może dlatego jestem w stanie pisać dwie książki rocznie. Przez pół roku skupiam się na intrydze policyjnej, mroku, brudzie i przygnębieniu, a kolejne pół roku to pisanie prozy trochę innej. „Gra pozorów” miała być początkowo serialem, miałam gotowy skrypt, dlatego książka powstała bardzo szybko.
Nie masz dla bohaterki grama litości. Uparłaś się uczynić z niej nowe wcielenie Hioba?
– Chodziło mi o to, żeby napięcie przez cały czas było przynajmniej takie jak na samym początku, a najlepiej, żeby rosło. Rozplanowałam bohaterce tylko tydzień, to niedużo. Tak krótki czas intrygi jest uzasadnieniem dla wyborów Aleksandry Wilk. Jak jesteś poddany presji czasu to nie masz możliwości dobrze przemyśleć swoje decyzje i działasz trochę instynktownie.
Dałaś bohaterce mało czasu, ale mam wrażenie, że nie wszystkie wątki zamknęłaś.
– To fakt. Pracuję nad układaniem „puzzli” do drugiej części i wkrótce zaczynam ją pisać. Kontynuacja ukaże się może już jesienią, a najpóźniej na wiosnę.

W „Gdzie jesteś, Leno” poruszałaś problem zaginięć, w innych książkach pisałaś o handlu organami, polityce, dopalaczach, przemyśle farmaceutycznym. Skąd czerpiesz pomysły na książki? Jak rodzi się kryminał Joanny Opiat-Bojarskiej?
– Każdy mój kryminał rozpoczyna się od pomysłu dotyczącego ważnego tematu, który w książce w pełni objawia się pod koniec, pokazując drugie dno całej powieści. Potem poszukuję konsultantów. To jest najtrudniejsze – jak wybierasz trudny temat, to musisz znaleźć specjalistę, który będzie chciał z tobą porozmawiać. W „Koneserze” pisałam o handlu organami i nagle na swojej drodze napotkałam ogromne czerwone światło. Wszyscy mówili mi, że w Polsce nie istnieje handel organami. Bali się, że chcę nagłośnić problem, że szukam sensacji. Dziś jest mi łatwiej, bo mam wyrobione nazwisko, a konsultanci wiedzą, że mam złych intencji. Kolejnym etapem jest planowanie, jak to wszystko zagmatwać, czyli odwrócić uwagę czytelnika, żeby na początku myślał, że chodzi o coś zupełnie innego. W tym procesie pisania towarzyszy mi okres podwyższonej wrażliwości: zauważam w otoczeniu różne rzeczy, które potem umieszczam w książce. Gdy pisałam książkę o dopalaczach, w Poznaniu odbyła się akurat słynna konferencja prasowa, podczas której prokurator strzelił sobie w głowę. I natychmiast zaplanowałam, że wyślę moją bohaterkę, dziennikarkę śledczą, na tę konferencję. Ale tak można się bawić dopiero wtedy, gdy ma się wcześniej szczegółowo zaplanowaną fabułę, wie się, co robi morderca, co robią policjanci, ustawi wszystkie kluczowe sceny. Dopiero potem można zacząć pisanie czyli malowanie sceny tak, by czytelnik mógł ją zobaczyć.
Prowadzisz swój biznes, masz rodzinę, a jednocześnie wydajesz przynajmniej jedną powieść rocznie. Jak to godzisz?
– Od czerwca już tylko i wyłącznie piszę. Na początku godziłam pisanie z prowadzeniem firmy, ale po kilku latach poczułam się zmęczona. Pracowałam w ciągu dnia, a jestem też żoną i matką, wieczorami pisałam. Ale te historie, które wymyślam tak mnie wciągają, że było to coraz bardziej trudne. W pewnym momencie, kiedy stało się to finansowo możliwe, podjęłam decyzję, żeby przekazać firmę mężowi i skupić się na pisaniu. Jestem w miejscu, w którym chciałam być i jest mi dobrze.
Przeczytaj także: CIEŃ PISARZA | Rozmowa z Mirosławem Grabowskim, redaktorem książek

„Gra pozorów” rozgrywa się w Poznaniu. Ale twój Poznań to miejsce internacjonalne, europejskie, w przeciwieństwie choćby do tego, które znamy z powieści Ryszarda Ćwirleja czy Piotra Bojarskiego, pełnego gwary, poznańskości, wyrażające się w powiedzeniu, że „porzundek musi być”.
– Jestem z urodzenia poznanianką, a Piotr, i Ryszard to element napływowy (śmiech). A na poważnie – być może różnica wynika z tego, że ich proza ociera się o historię. I dlatego inaczej widzimy to nasze miasto. Ja jestem mocno współczesna, choć nie stronię od historii – mniej w „Grze pozorów”, ale w serii z Burzyńskim i Majewskim często pokazuję miejsca, które są historycznie ważne dla Poznania. Przede wszystkim jednak chcę widzieć Poznań jako miasto nowoczesne. Uwielbiam duże miasta i szklane wieżowce. Z zawodu jestem zarządcą nieruchomości i pewnie, gdybym była mężczyzną, zarządzałabym centrum handlowym. Ale jestem kobietą, a kobietom w tym zawodzie jest trudniej.
A jak to jest być kobietą w zawodzie autorki kryminałów? Niby od czasu Agathy Christie takie pytanie wydaje się nieuzasadnione, ale wciąż kryminał kojarzy się jednak przede wszystkim z mężczyznami.
– Kiedy zaczęła wychodzić moja seria z dziennikarską śledczą Anna Rogozińską i wydawca przygotował bardzo fajną, mroczną okładkę, skonsultował ją z siecią księgarską. Dowiedział się wtedy, że kobiece nazwisko plus mroczna okładka, to nie jest połączenie, które się sprzeda. Bo kobiety wtedy jeszcze nie były modne w tym gatunku. „Musicie dać kobiecą okładkę”. I tak zostało. Jeden z moich konsultantów, prokurator, gdy czyta książki z tej serii, musi chować okładkę za gazetą, żeby nie pomyślano, że czyta romans. W środku cztery trupy, a na okładce filiżanka kawy. Ale to przeszłość, dziś kobiety są na pewno głośniejsze w kryminale.
Szczególnie w Polsce. Ty, Bonda, Jodełka, Grzegorzewska, Puzyńska…
– Przebiłyśmy się. Ostatnio ktoś mnie zapytał, czemu nas jest aż tyle. Moja teoria jest taka: kobiety na co dzień muszą ogarniać dużo więcej spraw niż mężczyźni, zupełnie inaczej myślą i może dlatego łatwiej im planować kryminalne intrygi.
Rozmawiał Przemysław Poznański
Zdjęcia Karolina Sikorska
*Joanna Opiat-Bojarska – absolwentka poznańskiej Akademii Ekonomicznej, zadebiutowała groteskową i autobiograficzną powieścią „Kto wyłączy mój mózg”, publikuje w wydawnictwie Czarna Owca i Czwarta Strona. Akcję swoich powieści umieszcza w Poznaniu.
Wywiad ukazał się pierwotnie w „Gazecie Wyborczej – Poznań”