„Indiana Jones i Świątynia Zagłady” to opowieść o tym, co czyni z nami wiara – wiara w bogów, którzy dodają sił lub wodzą na pokuszenie. Ale i wiara w przyjaciół, w to, że uratują nas nawet z najgorszych opresji – pisze Przemysław Poznański.

Bohater drugiego filmu z serii o Indianie Jonesie (Harrison Ford) podąża tym razem za „fortuną i chwałą”. A jednak w rzeczywistości nie zdobywa tu ani jednego, ani drugiego. Jego nagrodą – niewspółmiernie większą – będzie bowiem wdzięczność mieszkańców pewnej indyjskiej wioski i zniszczenie ogniska kultu złowrogiej bogini Kali. Taki zarys fabularny wybrali twórcy, a więc reżyser Steven Spielberg i pomysłodawca całości George Lucas, gdy po doskonałych „Poszukiwaczach zaginionej Arki” (Raiders od the Los Ark, 1981) stanęli przed trudnym zadaniem kontynuowania historii dzielnego archeologa w taki sposób, by nie odcinać kuponów od pierwowzoru, ale raczej by zaproponować nową jakość.
Czy się udało? Zdania były po premierze podzielone: „Indiana Jones i Świątynia Zagłady” (Indiana Jones and the Temple of Doom, 1984) jest opowieścią godną jednego z najciekawszych bohaterów kina przygodowego, choć sam artefakt, którego tym razem szuka, zdaje się być z pozoru nieco mniejszej wagi niż Arka Przymierza, a sama przygoda jest znacznie bardziej mroczna, oscylująca zarówno wokół bezlitosnej przemocy, w tym wobec dzieci, jak i wokół losu niewinnych ludzi, składanych w ofierze w złowrogiej ceremonii nad studnią gorącej lawy.
Ale choć to opowieść mroczniejsza od poprzedniej, to i tu nie brakuje humoru, którego nosicielami są już nie tylko sam Indiana Jones, ale też kilkuletni chłopiec z Szanghaju, Short Round (nagrodzony wiele lat później Oscarem za „Wszystko wszędzie naraz” Ke Huy Quan) oraz piosenkarka z nocnego klubu „Obi-wan”, Willie Scott (Kate Capshaw), sprowadzona tu jednak niestety do roli mało rozgarniętej słodkiej blondynki, skoncentrowanej na sobie i swoich potrzebach. Jeśli więc chodzi o pokazanie w serii postaci kobiecych jest to wyraźny krok wstecz w stosunku do granej przez Karel Allen postaci Marion Ravenwood – kobiety w dużym stopniu niezależnej, umiejącej postawić na swoim.
Przeczytaj także:
Pawie oko i święte kamienie
Druga odsłona przygód Indiany Jonesa to jednak tak naprawdę… prequel „Poszukiwaczy…”. Rzecz dzieje się bowiem w 1935 roku, a więc na rok przed akcją poprzedniego filmu. Ma też ta odsłona nieco inną konstrukcję niż film wcześniejszy i późniejszy: tam prolog opowieści luźno (tylko poprzez postać Belloqa) wiązał się z główną opowieścią, tutaj walka na śmierć i życie ― o „Pawie Oko”, diament należący do Aleksandra Wielkiego ― wprost przenosi bohatera do wątku głównego, a więc zacumowania pontonu z bohaterami (po panicznym wyskakiwaniu z samolotu bez paliwa i pilotów) przy brzegu rzeki, nad którą stoi pewna indyjska wioska. To jej mieszkańcy proszą bohaterów o pomoc w odzyskaniu świętych kamieni i przywrócenia tym samym ładu i porządku. A także o uratowanie dzieci uprowadzonych z wioski przez złowrogie siły, które znów zasiedliły pałac Pankot.
Takie rozwiązanie pokazuje większą konsekwencję scenarzystów: o ile w pierwszym filmie bożek/bogini z południowoamerykańskiej świątyni nijak się ma do poszukiwań Arki, o tyle tutaj motyw kamienia: czy to szlachetnego, czy świętego, prowadzony jest konsekwentnie, także poprzez pokazanie kopalni, w których rzesze zniewolonych dzieci szukają drogocennych kamieni, mających posłużyć sfinansowaniu działalności okrutnej sekty.
Fabularny rollecoaster

Całą tę opowieść serwuje nam Spielberg w anturażu nie tyle już nawet awanturniczej przygody, co jazdy na fabularnym rollecoasterze, który do dziś zadziwia nagłymi zwrotami akcji, w zasadzie nie zostawiając widzowi miejsca na chwilę wytchnienia. Nawet z założenia romantyczna scena przekomarzanek pod sypialniami Willie i Indiany przerodzi się szybko w walkę o życie i wstęp do niebezpiecznej wyprawy przez pełne pułapek jaskinie. A wcześniejsza uczta w pałacu będzie tylko przez chwilę poważną rozmową o religijnych praktykach wyznawców Kali, szybko bowiem przekształci się w sekwencję pełną mało wysublimowanych gagów czerpiących humor z obrzydzenia kolejnymi potrawami serwowanymi na uroczystej kolacji u maharadży.
Stąpanie po dywanie żywych owadów, śmiertelne ostrza wystające z sufitu, w końcu prawdziwy rollercoaster, czyli pościg wagonikami przez kopalnię diamentów, nad rzekami lawy, po nie zawsze kompletnych torach, aż do dramatycznej sceny na wiszącym moście – wszystko to sprawia, że „Indiana Jones i Świątynia Zagłady” to jedna z najdynamiczniejszych odsłon serii, co nie zawsze jednak wychodzi filmowi na dobre. Sprawia bowiem, że ostatecznie łatwo zgubić jego przesłanie.
Czarny sen bogini Kali
„Indiana Jones i Świątynia Zagłady” jest bowiem w gruncie rzeczy opowieścią o wierze i lojalności. Wierze w Śiwę i święte Kamienie Sankary, pilnujące dobrobytu, sprawiające, że plony są urodzajne, a ludzi szczęśliwi. To jednak także opowieść o zderzeniu bohaterów filmu i wyznawców Śiwy z wiarą w Kali – tak mocną, że przekracza granice racjonalności, czy to wówczas, gdy przez kłucie przedstawiającej bohatera kukiełki zadawany jest mu ból (rozwiązanie rodem z voodoo), czy wtedy, gdy okrutny kapłan, pozwala ofierze przez chwilę jeszcze żyć, po tym, jak wyjmie jej serce, by złożyć je w darze okrutnej bogini. To wiara tak silna, że można nią nakarmić, czy raczej napoić, wprowadzając wyznawcę w narkotyczny „czarny sen Kali” – ślepą lojalność, głuchą na krzywdy innych, nawet najbliższych.
Ale jeśli jest to opowieść o wierze, to także o tej, która pozwala ufać w ludzkie dobro i w to, że zwycięży ono nawet najmroczniejsze czary. To ta wiara każe mieszkańcom wioski powierzyć Indianie Jonesowi i jego współtowarzyszom własną przyszłość, to ona – wsparta bezgraniczną lojalnością – w kluczowym momencie nie pozwoli zwątpić w przyjaźń, przyzwoitość i człowieczeństwo kogoś, kto wydaje się już stracony.
Próba ognia i wody

Aby tę wiarę i lojalność udowodnić, przyjdzie bohaterom przejść próby ognia i wody – powracających w filmie żywiołów (obok świętego żywiołu ziemi występującego pod postacią kamieni), które czasem oznaczać będą widmo zagłady, czasem oczyszczenie, zawsze jednak stanowić będą próbę, na którą w kluczowych momentach wystawieni zostaną bohaterowie. To czyni ten film najbardziej może mistycznym z całej serii, najbardziej zanurzonym w pierwotnej energii, dalekiej od biblijnych czy wręcz kosmicznych cudów.
Być może właśnie taka przygoda była potrzebna głównej postaci, by – chronologicznie – zmierzyć się potem z wyzwaniami, stawianymi przed nim przez Stary Testament, Ewangelię i opowieści arturiańskie, a w końcu tajemnice Strefy 51.
Seria o Indianie Jonesie jest w gruncie rzeczy nie tyle opowieścią przygodową czerpiącą z bogatego rezerwuaru mitów i legend, co narracją pozytywną, o przyjaźni, ratunku, pomocy słabszym i karze, która ostatecznie dosięga winnych. W ten sposób filmy te wpisują się w ponadczasową opowieść z morałem, a że niezwykle ciekawą wizualnie, to możemy wybaczyć twórcom pewne wolty scenariuszowe i nie do końca logiczne zwroty akcji.
Ciekawostki:
- W scenie z owadami Kate Capshaw była naprawdę pokryta ponad dwoma tysiącami insektów; aby to przetrwać, brała środki uspokajające
- Grający szamana wioski DR Nanayakkara nie mówił ani słowa po angielsku; swoje kwestie wygłaszał fonetycznie, naśladując Stevena Spielberga – to stąd biorą się przerwy w jego wypowiedzi
- Kate Capshaw była – zresztą słusznie – bardzo krytyczna wobec swojej postaci, mówiąc, że Willie to „niewiele więcej niż głupia, krzycząca blondynka
- Aby zaoszczędzić pieniądze, niektóre wnętrza pałacu Pankot były przeróbkami scenografii wykorzystanej w pałacu Kamala Khana w filmie o Jamesie Bondzie „Ośmiorniczka” (1983), kręconym rok wcześniej
Indiana Jones i Świątynia Zagłady (Indiana Jones and the Temple of Doom), reż. Steven Spielberg
scenariusz Willard Huyck i Gloria Katz według pomysłu George’a Lucasa
Lucasfilm, Paramount Pictures, USA 1984
„Indiana Jones and the Temple of Doom” is a story about what faith does to us – faith in gods who give us strength or lead us into temptation. But also faith in friends, in the fact that they will save us even from the worst oppression,” writes Przemyslaw Poznanski.