Ta opowieść o życiu Południa USA, prażonego słońcem i niszczonego kolejnymi katastrofalnymi huraganami, staje się opowieścią uniwersalną, opowieścią o nadziei na lepszy świat, który czeka tuż za progiem, na wyrwanie się z rzeczywistości tkwiącej w klinczu między uprzedzeniami a ambicjami – o „Liniach krwi” Jesmyn Ward pisze Jakub Hinc.

Gdzieś na pograniczu Missisipi i Luizjany jest miasteczko Bois Sauvage. A w nim dwóch braci bliźniaków właśnie kończy liceum pod okiem troskliwej babci. Ten doskonały wstęp mógłby posłużyć za początek różnych opowieści. Jesmyn Ward w „Liniach krwi” postanowiła opowiedzieć tę historię, historię Joshuy i Christophe’a DeLisle niespiesznie, w rytmie dni upływających pod lejącym żar z nieba słońcem Missisipi. To jedna z tych książek, które, gdy tylko skończysz ich lekturę, od razu chcesz ją przeczytać ponownie, by teraz już – będąc wyposażonym w wiedzę o tym co się zdarzyło, jak się ta historia skończyła – ponownie ją odczytać, znajdując wszystkie niuanse, pozwalające smakować ją raz jeszcze, oddając się wysublimowanej przygodzie obcowania z doskonałą literaturą.
Bo rzeczywiście „Linie krwi” można zarówno pochłonąć, pozwalając prowadzić się ciekawości tego co czeka bliźniaków Joshuę – Jaya i Christophe’a – Chrisa, jak i, wiedząc jak się kończy opowieść snuta przez Ward, smakować leniwie płynącą narrację powieści. Zwłaszcza że świat Południa odmalowany jest na katach „Linii krwi” zarówno krajobrazem, jak i słowem, gdy autorka raczy czytelników dialogami swoich bohaterów, w których odnajdujemy charakterystyczną frazę prowincji Południowych Stanów okalających Zatokę Meksykańską, świetnie oddaną w polszczyźnie przez tłumacza.
Jest to historia jednocześnie nieskomplikowana i złożona. Prosta, bo dziejąca się w czarnoskórej społeczności małego miasteczka, na sennym Południu, gdzie wszystkie role społeczne są od dawna ustalone i nikt nie próbuje dokonywać rewolucyjnych zmian. To miejsce – jak mówił jeden z bohaterów, wujek Paul, „kraj Duke’a… choć David Duke, wódz Ku Klux Klanu swoją kampanię na gubernatora Luizjany przerżnął już lata temu…”. Ta historia jest prosta także dlatego, że trudno doszukiwać się jakiegokolwiek drugiego dna choćby w historii Cille – dążącej do samorealizacji matki chłopców, która wyjechała do Alabamy, zostawiając kilkuletnich synków pod opieką ich babci, Ma-mee, będącej dla nich od tej chwili nie tylko matką, ale i ojcem. Bo ich prawdziwy ojciec, Samuel DeLisle, wciąż popadający w konflikt z prawem narkoman znany jako Piaskowy, też nie dał rady sprostać obowiązkom rodzicielskim.
Przeczytaj także:
W końcu jest to historia prosta, bo przecież w miejscu, gdzie rządzą huragany, a skutki Katriny nadal są odczuwane, gdzie wciąż nie ma dość pracy dla wszystkich, gdzie są ludzie, którzy nie odnaleźli się w posthuraganowej rzeczywistości problemy lokalnej, czarnej społeczności, są natury egzystencjalnej. To poszukiwanie pracy, zapewnienie bytu rodzinie, wychowanie dzieci, wspólne, rodzinne, świętowanie i biesiadowanie.
Ale jeśli jednocześnie jest to historia skomplikowana, to dlatego, że zdecydowanie proste nie są, bo przecież nie mogą być, emocje, jakie towarzyszą młodym chłopakom właśnie wchodzącym w dorosłość, właśnie nawiązującym więzi uczuciowe z innymi. Podobnie jak nie jest proste wiążące się z tym poczucie oddalenia, porzucenia, zdrady, zazdrości. Zwłaszcza gdy mamy do czynienia z bliźniętami, gdy wiele wskazuje, że tylko jeden z nich zyskuje od losu szansę.
Ward pokazuje więc jak separują się od siebie Jay i Chris. Śledzimy pogłębiającą się między nimi rozpadlinę, a jednocześnie wciąż jesteśmy świadkami braterskiej czułości przejawiającej się choćby w tak drobnych gestach, jak wsłuchanie się w uspokajający oddech brata śpiącego na łóżku we współdzielonym pokoju.
Jednak Ward pokazuje, że są więzy, które łączą ponad wszystkim tym co potrafi dzielić. Dlatego tym co spaja tę trzyosobową rodzinę złożoną z bliźniaków i ich babci, jest wyrastająca ponad więzy krwi wspólnota oparta na wzajemnej trosce, przywiązaniu i potrzebie wzajemnego wspierania się, nawet wówczas, gdy drogi każdego prowadzić zaczynają w inną stronę. Ujawnia się to paradoksalnie w chwili, gdy losy braci nagle znowu przetną się w tym samym miejscu i czasie. Tytułowe linie krwi, te więzy, które spajają rodzinę, okażą się najważniejsze właśnie wtedy gdy dojdzie do przesilenia istotnego dla ich dalszego życia.
Przeczytaj także:
Sięgając po „Linie krwi” dostajemy wgląd w życie Południa USA prażonego słońcem i niszczonego kolejnymi katastrofalnymi huraganami, ale jest to też opowieść uniwersalna, pozwalająca odczytywać ją bez względu na szerokość geograficzną, bo przecież nadzieja na lepszy świat, który czeka tuż za progiem, na wyrwanie się z rzeczywistości tkwiącej w klinczu między uprzedzeniami a ambicjami, nie jest zarezerwowana tylko dla Południa USA. Taka pogoń za „lepszym jutrem” była przecież też udziałem naszych rodaków, którzy wyjechali za pracą na przykład do Anglii, w kraju pod opieką dziadków pozostawiając swoje dzieci. Tak było też w czasach przemian ustrojowych, gdy często faktyczna, ale nierzadko też wyobrażona niedola leżała u podłoża osuwania się ludzi w nałogi i generacyjne bezrobocie prowadzące do kolizji z prawem.
Dlatego książkę tę można czytać zarówno jako opowieść o egzotycznych perypetiach czarnoskórych mieszkańców Południa USA, jaki i po prostu jako opowieść o ludzkich losach, tyle że umiejscowioną w Bois Sauvage, małej mieścinie gdzieś nad Zatoką Meksykańską.
Jesmyn Ward, Linie krwi (Where the Line Bleeds)
Przełożył: Tomasz S. Gałązka
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań, 15 września 2021
ISBN: 9788366839984
This story about the life of the South of the USA, roasted by the sun and destroyed by successive catastrophic hurricanes, becomes a universal story, a story about hope for a better world that awaits just outside the door, for breaking out of the reality in the clinch between prejudices and ambitions – about „Where the Line Bleeds „Jesmyn Ward writes Jakub Hinc.