recenzja

Rodzinne więzy | Anna Kańtoch, Lato utraconych

Permanentna niepewność, a wręcz strach przed tym, jaką w istocie twarz ostatecznie przybierze zło, niszczy bohaterów i każe im podejmować moralnie wątpliwe, a przy tym nieodwracalne decyzje – o „Lecie utraconych” Anny Kańtoch pisze Przemysław Poznański.

Za „Wiosnę zaginionych”, poprzedni tom tej nie do końca oczywistej serii  Anna Kańtoch otrzymała kilka dni temu prestiżową Nagrodę Wielkiego Kalibru za rok 2020. Nic dziwnego – jej powieść to bowiem kryminał doskonały, w którym jednak na pierwszy plan najczęściej wysuwa się nie tyle śledztwo i poszukiwanie potencjalnego sprawcy zabójstw, ile trauma bohaterki, próbującej rozgryźć tajemnicę ze swojej przeszłości. Tajemnicę zaginięcia jej brata.

Dlaczego to jednak seria nieoczywista? Choćby dlatego, że najnowszy tom, czyli „Lato utraconych”, to z pozoru powieść osobna – podporządkowana ściślej regułom policyjnego kryminału, rozgrywająca się w innym czasie i skupiająca na sprawie, która nie ma nic wspólnego z rodzinną tragedią głównej bohaterki. Dlaczego zatem z pozoru? Choćby dlatego, że tak naprawdę clou wspólnym dla całej tej opowieści są rozważania o (nie)trwałości rodzinnych więzów, nadszarpniętych niespodziewaną tragedią.

Ale o tym za chwilę. Najpierw jeszcze kilka słów o różnicach: Krystyna Lesińska, która wtedy, w „Wiośnie” była już siedemdziesięcioletnią emerytką i tylko (jak przystało na ex-policjantkę) bezpardonowo wtrącała się w dochodzenie, teraz, w „Lecie”, czyli jakieś dwadzieścia lat wcześniej, jest doświadczoną śledczą, która na emeryturę dopiero się wybiera. Dlatego gęsta psychologiczna proza „Wiosny”, w której pierwszoosobowa narracja bohaterki wcale nie była gwarantem tego, że to co zrelacjonowane zawsze odzwierciedla rzeczywistość, siłą rzeczy w „Lecie” – bez rezygnowania z rysowania psychologicznych portretów postaci – musi w pewnym sensie ustąpić opowieści skupiającej się w większym stopniu na codziennej pracy policjantki, co oznacza poświęcenie większej uwagi akcji, wynikającej z samego charakteru zdarzeń.

Oto bowiem w leśniczówce nieopodal Rudnika dochodzi do tragedii. Ktoś atakuje wypoczywającą tam rodzinę, giną cztery osoby, a jedna jest ciężko ranna. Co więcej, chłopak, któremu udaje się przeżyć, okazuje się być tym samym, którego kilka lat wcześniej w niewyjaśnionych wciąż okolicznościach uprowadzono nad Czarnym Stawem Gąsienicowym i któremu dopiero co udało się wrócić na łono rodziny po długiej rozłące.

Przeczytaj także:

Co się tak naprawdę wydarzyło? I wtedy? I teraz? I czy porwanie sprzed lat może mieć cokolwiek wspólnego ze zniknięciem brata Lesińskiej? Sprawa nie jest łatwa. Brakuje świadków zdarzeń, a ci, którzy mogliby mówić, milczą. Policjantce przyjdzie więc żmudnie składać w całość nie zawsze przystające do siebie fragmenty układanki. A w zasadzie dwóch układanek.  

Jeśli bowiem wspomniałem, że rozdzielność obu tomów jest pozorna, to choćby dlatego, że tak naprawdę spotykamy w „Lecie utraconych” dokładnie tę samą Lesińską, którą już znamy z „Wiosny zaginionych” – wdowę (tu od niedawna, tam od lat), osobę, która nie jest w stanie podnieść się z traumy, jaką było dla niej owo niewyjaśnione zaginięcie brata. Kobietę, która musi dzielić swoje życie nie tyle na pracę w policji i to co prywatne, ile między dwa nieustające śledztwa – to zlecone przez przełożonych i to związane z rodzinną tragedią.

Dlatego – mimo oczywistych różnic – mamy de facto do czynienia nadal z jedną i tą samą historią, teraz rozbudowaną o istotny element z życiorysu Lesińskiej. Epizod z czasu, gdy możemy wyraźnie zaobserwować jak działa wyniszczająca niepewność tego, jakie oblicze przybierze ostatecznie zło, które położyło się cieniem na jej rodzinie. Zrozumiemy więc jeszcze lepiej desperację bohaterki „Wiosny” i jeśli nawet nie poznamy wyjaśnienia dręczącej ją tajemnicy (to być może będzie na nas czekać w kolejnym, trzecim tomie), za to na pewno lepiej zrozumiemy Lesińską. Nie jest już ona dla nas bowiem tylko emerytowaną policjantką z nie do końca znaną przeszłością, lecz kimś, kto na co dzień styka się z niewyobrażalnym złem i kto jest w wyniku tych doświadczeń szczególnie podatny na wizje wszystkich tych okropieństw, które spotkać mogły bliską jej osobę. Jest zatem kimś, kto  poddany został wielkiej psychicznej próbie, której niełatwo sprostać.       

Przeczytaj także:

Ale strach, odczuwany w obliczu zła, którego istoty nie znamy, nie dotyczy w „Lecie utraconych” wyłącznie głównej bohaterki. Anna Kańtoch wszak właśnie na owym strachu buduje całą swoją powieść. Opiera ją na owej niepewności bohaterów, zagubionych i zatraconych w meandrach niejasnych zdarzeń, ulegających zbyt często grze pozorów, zawiści, zazdrości.

Ta niepewność, ten strach, sprawia, że bohaterowie Kańtoch stają ostatecznie w obliczu decyzji moralnie wątpliwych, a przy tym nieodwracalnych. I podejmują kroki, które nie zawsze podyktowane są logiką, a pozostają efektem ukształtowania się osobowości postaci przez przeżyte traumy.

A przy tym, co istotne, przez cały czas w centrum fabuły pozostawia autorka rodzinę, czy raczej owe wspomniane już rodzinne więzy – rozumiane tu zresztą wielorako – które okazują się z jednej strony zbyt słabe, by zagwarantować rodzinie trwałość, z drugiej bywają chwilami zbyt krępujące wspomnieniami zła, które w owej rodzinie się dokonało. Wspomnieniami, których – co widzimy w obu tomach serii – nijak nie da się wymazać.

Anna Kańtoch, Lato utraconych
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa, 2 czerwca 2021

***

Summary

Permanent uncertainty, or even fear of what the evil face will ultimately turn into, destroys the heroes and makes them make morally questionable and irreversible decisions – Przemysław Poznański writes about „Lato utraconych” (The Summer of the Lost).

%d bloggers like this: