wywiad

Marcin Fabjański: Szukajcie dostrojenia do wszechświata | Rozmawia Przemysław Poznański

Wystarczy przejść się po lesie – i pokazują to wyniki naukowych badań – by odnaleźć harmonię zmysłów, poprawić samopoczucie, cały nasz dobrostan. Taki kontakt z naturą wpływa na chemię organizmu, na klarowność myśli, na poczucie spokoju. To dla mnie najbardziej namacalny przykład tego, jak działa to co nazywamy dostrojeniem czy też konwersją, powrotem do źródeł, oikeiôsis. W nim jest ulga, filozoficzna terapia, wytchnienie – mówi Marcin Fabjański, filozof, autor książki „Uwolnij się! Dobre życie według siedmiu filozofów-terapeutów” . Rozmawia Przemysław Poznański.

Marcin Fabjański, fot. Karolina Sikorska

Przemysław Poznański: Jak zdiagnozować u siebie nosemę, czyli chorobę pospolitej świadomości?

Marcin Fabjański: Są liczne symptomy tej choroby. Jednym z nich jest wypalenie, czyli utrata radości życia, poczucie utraty kierunku, w którym w życiu zmierzamy, a także opatrzenie się świata. Takim symptomem jest też znajdowanie siebie zawsze w większości, czyli kupowanie tego co inni, oglądanie tych samych filmów, czytanie tych samych książek, mechaniczne przyjmowanie tych samych poglądów, co otoczenie – wszystko to są objawy nosemy. Jeśli więc nie zdarzają się w twoim życiu nowe rzeczy i wszystko wydaje się powielaniem tego, co było, to czas na terapię filozoficzną.

A czy postawa konsumpcyjna też może być znakiem, że chorujemy? To dążenie, by mieć nowy samochód, jechać na drogą wycieczkę?

– Sam konsumpcjonizm nie jest jeszcze symptomem nosemy, ale jeśli zobaczysz, że kupowanie nowych rzeczy nie daje ci zadowolenia, to już tak. To oznacza bowiem, że poszukujesz szczęścia w źródle, które go nie daje. Daje więc jedynie fałszywe wrażenie szczęścia.

W „Uwolnij się!” wyraźnie rozróżniasz poszukiwanie satysfakcji od tego, co nazywasz trwałym szczęściem. Jak je definiujesz?

– Jedną z cech tego filozoficznego szczęścia jest to, że jest ono nieuwarunkowane. Nie musi więc dojść do spełnienia całego szeregu warunków, by można było je odczuwać. Schopenhauer pisał kiedyś, że „opieramy nasze szczęście na szerokich podstawach”, że potrzebujemy do tego zbyt wielu zewnętrznych i wewnętrznych czynników. Szczęście filozoficzne jest po pierwsze niezależne od czynników, nie musi mieć silnego bodźca, za to może być powodowane przez małe rzeczy.

To szczęście dajmonistyczne, biorące się nie z intensyfikacji bodźców, tylko z dostrojenia się do pewnej naturalnej harmonii. To przekroczenie siebie, współodczuwanie, a nie odczuwanie tylko własnej satysfakcji.

Czyli mówiąc w bardzo dużym uproszczeniu chodzi o odejście od egocentryzmu?

– Tak, ale pod warunkiem, że jest to odejście przeprowadzone właściwie, zgodnie ze sztuką. I nie jest oszukiwaniem siebie. Zdarza się, że ludzie myślą o sobie jako o altruistach, ale tak naprawdę podszyte jest to egoizmem, co ostatecznie prowadzi do wypalenia. Tak czasem dzieje się z ludźmi, pracującymi w fundacjach, którzy bardzo szybko się wypalają. Mają tyle powodów do prawdziwej satysfakcji, ale nie wiedzą jak budować zadowolenie z rozwoju cnót, z umacniania charakteru.

Nie potrafią znaleźć oikeiôsis – pełnego dostrojenia do wszechświata?

– W szkole stoickiej – choć w pozostałych podobnie, tylko wyrażane jest to za pomocą innych słów – mówimy o rodzaju kosmicznej inteligencji, która dba o mądrość, o szczęście, o rozkwitanie. Oikeiôsis to nasze podłączenie się pod ten kosmiczny zasób. To nie kwestia naszej indywidualności, naszej ekspresji ego, tylko przekroczenie pewnych barier między jednostkowością a rytmem natury w ogóle.

Mówisz o kosmicznej energii, ale przywoływani przez ciebie w książce filozofowie odbierają nam nadzieję na istnienie Boga. Co więcej, jednoznacznie odbierają nam nadzieję na nieśmiertelność, w rozumieniu życia po życiu. Czym zatem jest ta energia?

– Rzeczywiście nie mówię o Bogu. I rzeczywiście w żadnej z przywoływanych przeze mnie szkół inteligencja kosmiczna nie oznacza nieśmiertelności osobowej. Mówię raczej o możliwości uczestniczenia w zbiorowej inteligencji, a więc przekroczeniu jednostkowości.

Ja, Marcin Fabjański, czy ty, Przemek Poznański, nie będziemy żyć wiecznie. Nie łudźmy się, jednostkowo nie jesteśmy nieśmiertelni w dowolnym tego słowa znaczeniu. Jeśli nasze troski i krzątaniny życiowe są budowane wokół przekonania, że jest inaczej, to według większości przywoływanych przeze mnie szkół, a najbardziej według epikurejska, staje się to pierwszym powodem naszej udręki.

Posłuchajmy lepiej Epikura, gdy mówi, że nigdy nie umrzemy, ale tylko w tym znaczeniu, że skoro życie jest czuciem, to śmierć jest brakiem czucia.

Dlatego nigdy nie doświadczymy śmierci. Bo nie poczujemy jej.

– Epikur szukał w tym detoksykacji z nieśmiertelności. Tę nieśmiertelność zasysamy jak narkotyk z różnych doktryn, a efektem jest złudne poczucie bezpieczeństwa, wynikające z przekonania, że przetrwamy, że tożsamość jednostkowa jest wieczna.

Na tym przekonaniu oparta jest cała cywilizacja Zachodu, co ma wiele wspólnego z  chrześcijaństwem. Nie dopatrujemy się w tym życiu innego sensu, niż ten, że jest ono wstępem do innego życia, wiecznego.

– Masz rację.  Nietzsche mówił tu o przeniesieniu centrum naszego poczucia sensu w zaświaty. Wiara religijna odbiera witalność naszemu życiu, nasze myśli, emocje czy pragnienia są ulokowane w czymś bezcielesnym, co nie istnieje tak naprawdę. Trawimy siły życiowe na czcze wymysły. Gdyby odnieść tę myśl Nietzschego do współczesnego świata, to moim zdaniem można by to porównać do nowoczesnych technologii – światy złożone z pikseli, którym oddajemy tyle naszej uwagi, też są rodzajem zaświatów, bo nie ma w nich tej kosmicznej inteligencji, naturalnego rytmu, naturalnych wzorców. Są tylko sztucznie wykreowane, konceptualne wzorce. Tymczasem wystarczy przejść się po lesie – i pokazują to wyniki naukowych badań – by odnaleźć harmonię zmysłów, poprawić samopoczucie, cały nasz dobrostan. Taki kontakt z naturą wpływa na chemię organizmu, na klarowność myśli, na poczucie spokoju. To dla mnie najbardziej namacalny przykład tego, jak działa to co nazywamy dostrojeniem czy też konwersją, powrotem do źródeł, owym oikeiôsis. W nim jest ulga, filozoficzna terapia, wytchnienie.

Marcin Fabjański, fot. Karolina Sikorska

Po raz kolejny padło słowo „terapia” . Nic dziwnego, bo „Uwolnij się!” jest książką terapeutyczną, w której terapeutami czynisz siedmiu filozofów. I dajesz im do leczenia nieco inne jednostki chorobowe. I tak Nietzschem leczy się wikłanie w urojenia i podatność na szantaż moralny, Epiktetem drażniące namiętności, Buddą m.in. ignorancję, a Epikurem m.in. zakupoholizm, pracoholizm i wypalenie, a wreszcie lęk przed śmiercią. Jest jeszcze Montaigne, Laozi i wspomniany przez ciebie Schopenhauer. Ale mam wrażenie, że ten przydział filozofa do konkretnych bolączek jest umowny.

– To co możemy nazwać chorobą duszy, podobnie jak w przypadku choroby ciała, ma swoje jednostki kliniczne. Rozdzielam je między filozofów, choć to jest oczywiście trochę zabawa. To bardziej moja osobista opowieść o tych terapiach filozoficznych, o tym, jak pomagają mi. Być może filozof, który u mnie działa na lęk, u kogoś innego zadziała na wypalenie. I odwrotnie.

Czyli warto aplikować sobie wszystkich?

– Tak, bo reprezentują różne style terapii filozoficznych, różne style oddziaływania filozoficznego. Jedni bardziej grają na wyobraźnię, inni proponują konkretne ćwiczenia introspekcyjne, jak Budda, albo poetyckie porywy jak Nietsche. Zależało mi na tym, żeby książka nie opowiadała o tylko jednej doktrynie, ale pokazywała różne możliwości filozofii rozumianej jako terapia. 

A dlaczego wybierasz akurat tych siedmiu filozofów?

– To trochę subiektywny wybór. Wybrałem te filozofie, które mnie najbardziej fascynują i też te, o których wiemy coś konkretnego. Niebywale fascynują mnie cynicy, ale ich tu nie ma, bo mamy za mało źródeł, które pozwoliłyby zbudować konkretną terapię filozoficzną. Poza tym te siedem nazwisk, choć nie wyczerpuje zbioru filozofów-terapeutów, to jest dość reprezentatywny. Jest dwóch ludzi ze Wschodu, dwóch, albo i trzech jeśli doliczyć wspominanego tu Marka Aureliusza, z antyku, jest jeden z Odrodzenia i dwóch nowożytnych. 

To książka bardzo osobista. Choć piszesz o innych, to przechodzisz do swoich doświadczeń. To o nich chciałbym teraz porozmawiać: jak to się stało, że doszedłeś do rozumienia świata w taki sposób?

– Jest teoria, która pochodzi z antyku, mówiąca, że czuwa nad nami dajmon. Ma on swoje pragnienia, swoje kaprysy, ale nie jest nami, tylko czymś pomiędzy nami, a kosmosem. To on nadaje kierunek naszemu życiu.

Ale chyba nie powinniśmy go utożsamiać z chrześcijańskim aniołem stróżem?

– Anioł stróż zapewne odzwierciedla antyczną ideę dajmona, ale raczej rzeczywiście nie mieszajmy tego. Bo to nie jest tak, że dajmon dba o nasze ego, o to, żeby było nam dobrze. Jest raczej jak wiatr dmący w nasze żagle, przez co nadaje pewien kierunek ż naszemu życiu. Wspominam o tym, bo od dziecka mam bardzo silne poczucie kierunku, w jakim mam podążać. Wychowywałem się w malutkim mazowieckim miasteczku, a jednak żyłem cały czas wyobrażeniem mieszkającego gdzieś daleko mędrca, który w moim wyobrażeniu miał chińskie rysy. A nie były to czasy, gdy w telewizji leciał „Kung Fu Panda”, czy nawet „Karate Kid”. Tymczasem towarzyszyło mi bardzo konkretne poczucie, że mądrość tej postaci nie jest pochodną zwykłej wiedzy z książek, ale czymś dogłębnym. Myślałem więc o niej jak o najmądrzejszym człowieku świata. Miałem też poczucie, że nasze życie domaga się rozkwitnięcia. Towarzyszyło mi to w różnych fazach mojego życia, choć czasem przytłaczane było wypadami na piwo, pracoholizmem, złaknieniem się na krótkotrwałe szczęście, wynikające z robienia kariery. Ale zawsze wracało i było silniejsze niż wszystko inne. W liceum przeczytałem całego dostępnego mi wtedy Nietzschego, który stał się moim idolem, wyprowadził mnie z chrześcijaństwa. Jego aforyzmy są jak bomby neutronowe wrzucone w nasz system nerwowy. Otwierają zupełnie nowe perspektywy. Po liceum poszedłem na filozofię, ale ostatecznie zostałem dziennikarzem i znowu na jakiś czas inne sprawy stały się ważniejsze, niż ów mędrzec z wyobrażeń.

Marcin Fabjański, fot. Karolina Sikorska

Aż w końcu wyjechałeś do klasztoru buddyjskiego.

– Ale miałem wtedy bardzo naiwne wyobrażenie, że medytacja jest rodzajem techniki. Nie sposobem życia, tylko czymś do wykonania. Pojechałem po raz pierwszy do Azji, gdy miałem dwadzieścia pięć lat. Dostałem wizę na osiem tygodni, więc  zaplanowałem, że w sześć tygodni się oświecę, a dwa spędzę na plaży. Ale w drugim tygodniu zachorowałem na rwę kulszową, trafiłem do szpitala i całe plany trafił szlag. Oduczyłem się wtedy planować życie duchowe. Ostatecznie spędziłem łącznie dwa lata w klasztorach buddyjskich na bardzo intensywnej medytacji, i było to dla mnie zdecydowanie formujące doświadczenie, ponieważ przemeblowało mój sposób widzenia rzeczywistości. Zacząłem dostrzegać płynność tego świata, jego rozpadanie się i tworzenie. To bardzo osobiste, wręcz intymne doświadczenie tego, że ten świat wokół nas jest tylko zastygłą skorupą czegoś, co jest o wiele bardziej prawdziwe i co jest procesem.    

Kto odwiedza twoją Apenińską Szkołę Żywej Filozofii?

– Najczęściej są to ludzie dojrzali. Także wiekiem, bo powiedziałbym, że średnio to 40-letnia kobieta z dużym doświadczeniem zawodowym, ale przede wszystkim dojrzali poprzez nagromadzenie  życiowych doświadczeń. Przeszli już kilka różnych ścieżek, ale zaprowadziły ich one na manowce, i zrozumieli, że wszystkie te ścieżki miały jedną wspólną cechę: były hedonistyczne. Są to więc ludzie, którzy szukają eudajmonii. Dużą grupę stanowią właściciele firm, którzy albo delegowali już na kogoś obowiązki, albo sprzedali waśnie te firmy. Są też artyści. To mnie trochę zaskakuje, bo myślałem, że więcej będzie w szkole banitów, outsiderów. Być może pewną przeszkodą dla ludzi młodych jest konieczność dolecenia do Włoch i utrzymania się tam. Dlatego chcę równolegle otworzyć Karpacką Szkołę Żywej Filozofii.

Piszesz w książce, że masz nadzieję na przerodzenie się terapii filozoficznych, proponowanych przez twoich filozofów i przez ciebie, w systemem pedagogiczny, który osłabi egzotyzm świata. Osoby, które do ciebie przyjeżdżają, wydają się gotowe na taką zmianę, ale czy gotowy jest też świat Zachodu?

– Tego nie wiem, choć wydaje się, że nie jest. Nasza kultura jest trochę ślepa na filozoficzne szczęście, szukamy satysfakcji w czym innym. W niczym nie szkodzi to jednak taką propozycję ukazać. To moja wewnętrzna potrzeba, bo do tego zostałem stworzony, nie mam wiec wyjścia.

We Wrocławiu na moim spotkaniu była Olga Tokarczuk. Wdaliśmy się w rozmowę i oboje zgodziliśmy się, że chyba nie obejdzie się bez katastrofy, która sprawi, że świat przeżyje przemianę – raczej z konieczności niż z własnej dojrzałości. Choć płynność życia polega na tym, że czasem mały czynnik, drobny, ale przyłożony we właściwym punkcie procesu, wywołuje znaczną reakcję, nadaje nowy impet pewnym zjawiskom.

Prowadzisz szkołę w Apeninach, z dala od wielkich miast i proponujesz filozofów-banitów, jak sam o nich mówisz. A jednocześnie piszesz, że filozofia nie jest ucieczką od świata.

– Zależy od czego uciekamy. Filozofia zdecydowanie nie jest ucieczką od życia, a wręcz przeciwnie, jest wchłanianiem tego życia. Jest za to ucieczką od konwenansów, przesądów, zwyczajów kulturowych, od kulturowej klatki, która nas więzi. I to w tym sensie wszyscy ci filozofowie byli banitami. Laozi uciekł z cieplej posadki w archiwach królewskich, Budda uciekł z pałacu, Nietzsche uciekł z ciepłej posadki akademickiej, Schopenhauer na własną prośbę w ogóle w tym świecie akademickim nie zaistniał. Bo zdawali sobie sprawę, że nie jesteś w stanie wytworzyć filozoficznej perspektywy, jeśli będziesz cały czas w tłumie. To jest nawet fizycznie niemożliwe. Siła osmozy, powielanie gestów, myśli i percepcji innych sprawia, że jest się skazanym na abonament pewnego wzorca. Jeśli mówimy o ucieczce, to w stronę życia, bo nasze cywilizacje są śmiercią.

Czy zatem możliwe jest życie w świecie, który nie jest gotowy na zmianę i zachowanie w sobie tej wolności umysłu, która nabyło się w twojej szkole? Bo przecież twoi kursanci musza kiedyś opuścić Apeniny.

– Zdecydowana większość ludzi doznają podczas kursów pewnego uniwersalnego przeżycia, pewnego otwarcia. Wyjeżdżają naprawdę mocno zainspirowani. Ale rzeczywiście inercja życia z powrotem wsysa – doświadczyłem tego sam, gdy po kilku miesiącach medytacji w klasztorze, musiałem na chwilę opuścić Azję. Dlatego wielu z kursantów wraca.

Na detoksykację.

– Dokładnie tak. Ale mam też programy długofalowe, np. Asystent Świadomego Życia, w którym pracuję z kilkoma osobami cały czas, od czterech czy pięciu lat. Bo ta konwersja filozoficzna to coś, o co się staramy przez całe życie. To nie jest coś, co mimo głębi przeżyć da się zakończyć na jednym kursie. To musi być sposób na przeżywanie życia, coś fundamentalnego. Nie da się tego traktować jako ozdobnika, gadżetu. W klasztorach buddyjskich nie dają zaświadczeń o skończonym kursie, i w mojej szkole też nie wydaję dyplomów, które można sobie powiesić na ścianie.

Rozmawiał Przemysław Poznański

*Marcin Fabjański – filozof, twórca metody dostrojenia praktyki filozoficznej do procesu życia, założyciel Apenińskiej Szkoły Żywej Filozofii, absolwent University of York w Wielkiej Brytanii i UAM w Poznaniu, doktor filozofii (praca o buddyzmie i Schopenhauerze), certyfikowany instruktor Mind-Body Bridging, nauczyciel medytacji w ruchu: Zhineng Qigong. Pracował jako dziennikarz i był związany z takimi tytułami, jak „Gazeta Wyborcza”, „Przekrój”, „Nowy Dziennik” (NYC), nagrodzony m.in. Grand Press i Independent Press Association w Nowym Jorku. Autor m.in. „Wędrówek filozoficznych” (2003), „Europowieści” (2005), pierwszego polskiego poradnika praktyki filozoficznej „Stoicyzm uliczny” (2010), „Ogryzka Aureliusza” (2011), „Bóg gra z 10. 11 opowiadań piłkarskich” (2011), „Zaufaj zyciu. Nie zakochuj się w przelatującym wróblu” (2018), „Uwolnij się! Dobre życie według siedmiu filozofów-terapeutów” (2020).

%d bloggers like this: